Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?
Poczucie nieobecności Boga czy wręcz opuszczenia przez Niego to doświadczenie duchowe wielu chrześcijan, bardzo trudne do udźwignięcia. Opowieść o burzy na jeziorze, którą czytamy podczas liturgii słowa dzisiejszej niedzieli, mówi bardzo dużo o tym, co przeżywa człowiek mierzący się w swoim sercu z sytuacją, w której nie widzi, nie czuje i nie słyszy Boga, bo przesłaniają mu Go i zagłuszają niebezpieczeństwa, którym musi stawić czoła.
Jest coś, z czym się mierzy, z czym walczy, a Bóg zdaje się mu w tym nie pomagać. Co więcej: zdaje się w ogóle tym nie interesować!
Wyobrażam sobie, jak wielkie zamieszanie musiało panować w miotanej falami łodzi. Na pokład wdziewa się woda, więc z pewnością krzyczą i biegają, próbując opanować sytuację i uratować się. Jest przerażenie, które uruchamia instynkt przetrwania. Dlatego tak bardzo mnie rozbraja to zdanie z Markowej Ewangelii: „On zaś spał w tyle łodzi na wezgłowiu” (Mk 4,38). On naprawdę wtedy… spał?! Dało się wtedy w ogóle spać – pośrodku burzy, w tym całym wrzasku i pośród nawałnicy? Kompletnie nie dziwi więc pytanie uczniów: „Nauczycielu, nic Cię to nie obchodzi, że giniemy?” (Mk 4,38). Ile w nim wyrzutu! Ile pretensji! Tam nie było dyplomacji, nikt nie myślał o kurtuazji i grzeczności.
„On wstał, rozkazał wichrowi i rzekł do jeziora: «Milcz, ucisz się!». Wicher się uspokoił i nastała głęboka cisza” (Mk 4,39). W ewangelicznej opowieści te słowa Jezusa skierowane są w stronę jeziora. Ale kiedy je czytamy, mamy je odnieść także do samych siebie. Potrzebujemy ciszy i milczenia, żeby spotkać się z Panem, żeby usłyszeć Jego słowo. Trzeba zatrzymania, poświęcenia uwagi tylko Jemu. A to wszystko po to, by zobaczyć Jego obecność obok nas. Burze, których doświadczamy w naszym życiu, nie są dowodem na to, że Bóg się nami nie interesuje. Może inaczej: nie muszą być dla nas tego dowodem. Poczucie opuszczenia przez Boga to jedno. Ono jest zwykle związane z bardzo silnymi emocjami, z jakimś ogromnym i nieopisanym smutkiem. Jednak ważne jest wyrobienie w sobie intelektualnego przekonania o tym, że Bóg jest blisko. A to można osiągnąć po prostu poprzez konkretną duchową robotę, która będzie nas kosztowała wiele czasu i sił. I trzeba też wiele cierpliwości. Nie do Boga. Do siebie samego.
To lepsze niż dotykać smartfona
W relacji z Bogiem jest podobnie jak w relacji z drugim człowiekiem. Musimy mu poświęcić swój czas i być na sto procent – nierozproszeni, niezajęci niczym ważniejszym (och, jak trudno uwierzyć w to, że ktoś mnie słucha, gdy zagląda wciąż do telefonu!). Prawdziwe spotkanie między ludźmi jest możliwe tylko wtedy, gdy jedynym ekranem, w który patrzymy, jest twarz drugiego. Spotykając się z kimś, bądźmy prawdziwie blisko, a nie tylko obok. Nie ma spotkania, jeśli oczy nie patrzą w oczy. Dotknijmy twarzy drugiego. Gdy trzeba, to otrzyjmy także jego łzy. To lepsze niż dotykać smartfona. Jesteśmy na spotkaniu? Smartfon na bok! Facebook czy Instagram poczekają, dajmy drugiemu swoją obecność! Podobnie w relacji z Panem: nie dokładajmy sobie rozproszeń na modlitwie poprzez jakieś nasze niedbalstwo, ale zróbmy wszystko, by być w przeznaczonym na nią czasie do dyspozycji Tego, z którym chcemy porozmawiać.
Można powiedzieć, że uczniowie mieli trochę prościej, bo widzieli fizyczną obecność Jezusa w łodzi. Obudzili Go więc. Jak wiele w tym intuicji! Chrystus nie był przecież rybakiem, to oni prowadzili łódź. On był pasażerem. Po co Go obudzili? Ponieważ był dla nich Mistrzem, chcieli poczuć, że jest z nimi w tej trudnej sytuacji. Kiedy więc czuję się przez Boga opuszczony, nie tyle mam Go szukać, ile zauważyć Go tuż obok siebie – śpiącego w łodzi, która tonie. I może właśnie tu jest odpowiedź na pytanie, dlaczego Jezus zdawał się mieć „gdzieś” to, że wszyscy są w wielkim niebezpieczeństwie. Burza stała się okazją do tego, by objawić przed uczniami Bożą Moc – Chrystus jest Panem przyrody: „Wołali w nieszczęściu do Pana, a On ich wyzwolił od trwogi. Zamienił burzę na powiew łagodny, umilkły morskie fale” (Ps 107,28-29).
Jezus ucisza burzę
Spróbujmy sobie wyobrazić tę scenę. Jezus ucisza burzę i uspokaja jezioro. Uczniowie stoją oniemali. Bo co niby mieliby na to powiedzieć? Zwyczajnie ich zatkało. Są pod wielkim wrażeniem. Przed chwilą przerażeni i pełni wyrzutów wobec (według nich) obojętnego Mistrza. Teraz przerażeni – Jego mocą. I ten przeszywający, lecz pełen miłości wzrok Jezusa. Patrzy każdemu z nich głęboko w oczy i odpowiada pytaniem na pytanie: „Czemu tak bojaźliwi jesteście? Jakże brak wam wiary!” (Mk 4,40).
I my także „potrzebujemy” burzy, żeby zrozumieć, że Jezus jest Bogiem. Potrafimy Go wychwalać, kiedy nam się dobrze wiedzie. Nie wątpimy wówczas w Jego obecność. Choć w sumie warto zadać sobie pytanie, czy w ogóle wtedy pragniemy tej Jego bliskości. Może nie czujemy, że jest nam potrzebny? Świadkowie spektakularnego cudu opanowania przez Jezusa burzy zadają sobie pytanie: „Kim On jest właściwie, że nawet wicher i jezioro są Mu posłuszne?” (Mk 4,41). Jakże różni się ono od pierwszego, tak bardzo gorzkiego pytania!
W tym widać już podziw i zastanowienie, w miejsce bólu i zawodu. Z pewnością jeszcze bardziej zrozumieli, że Jezus to nie tylko mądry człowiek, że ta zewnętrzna cielesna powłoka kryje w sobie „coś” więcej: „Tak więc i my odtąd już nikogo nie znamy według ciała; a jeśli nawet według ciała poznaliśmy Chrystusa, to już więcej nie znamy Go w ten sposób” (2 Kor 5,16). Kto wie, może już wtedy pojawiła się w nich myśl, że On jest Tym, który zna świat od podszewki: „Kto bramą zamknął morze, gdy wyszło z łona wzburzone, gdy chmury mu dałem za ubranie, za pieluszki – ciemność pierwotną?” (Hi 38,8-9).
Nie zazdroszczę nikomu, kto przeżywa swoją burzę na jeziorze. To doświadczenie bardzo boli. Jest jednak niezwykle potrzebne. Jest bardzo oczyszczające. Nie wahajmy się mówić Bogu o naszym bólu. Jeśli tak czujemy, to wyrzućmy z siebie to dramatyczne pytanie: „Nie obchodzi Cię, Panie, że sobie nie radzę, że umieram z tęsknoty za Tobą?”.
Skomentuj artykuł