Misjonarz: Nie potrafimy cieszyć się tym, co mamy
- Przepraszam za określenie, jesteśmy obrzydliwie bogaci. Już nie wiemy, co z tym robić… Bogactwo zastępuje Boga. Zmienia się styl życia i, niestety, zaniedbujemy nasze dobre tradycje. Rodzina często przestaje dziś wychowywać. Rodzice pracują przez cały dzień, a dzieci nieustannie przebywają w szkole albo na dodatkowych zajęciach. Ludzie w rodzinach tracą kontakt ze sobą. Coraz bardziej brakuje zainteresowania drugą osobą. Nierzadko żyje się tylko dla siebie - mówi misjonarz, br. Paweł Kubiak OFMCap.
Maciej Zinkiewicz OFMCap: Czy po kilku latach spędzonych w Afryce cokolwiek potrafi zaskoczyć misjonarza?
Paweł Kubiak OFMCap: Afryka zaskakuje mnie ciągle, ponieważ panuje w niej zupełnie inna kultura od naszej. Nie da się jej w pełni zrozumieć ani o spotkaniu z nią opowiedzieć, to trzeba przeżyć. Kiedy wydaje mi się, że już panuję nad sytuacją, nagle dostaję "podkręconą piłkę". Po ośmiu latach spędzonych w Czadzie jestem zmęczony, zwłaszcza psychicznie. Przyleciałem do Polski na rok sabatyczny (odpoczynku i odnowy duchowej), ale chcę wrócić na misje do Afryki. Zobaczymy, jak Pan Bóg mną pokieruje, jakie da mi słowo w czasie tego roku w domu modlitwy w Zagórzu. Mam pragnienie odkrywania Afryki na nowo.
Ostatnio mocno zaskoczyły mnie walki między pasterzami a rolnikami w Czadzie. Podobna historia opisana została w Starym Testamencie - Kain i Abel, pasterz i rolnik, jeden zabija drugiego. W naszej parafii dzieje się tak od tysięcy lat, tylko zawsze ginęła jedna albo dwie osoby, natomiast w tym roku od ponad czterech tygodni konflikt pochłonął już ponad sto osób. Parafia liczy czterdzieści sześć wiosek, a teren jest podobny do małej diecezji w Polsce.
Rolnicy na początku pory deszczowej porządkują pola i zaczynają zasiew. W tym samym czasie wypasający bydło prowadzą do Kamerunu stada liczące od dwóch do trzech tysięcy sztuk. W Czadzie nie ma płotów ani innego zabezpieczenia pól, bydło zadeptuje więc uprawy. Rolnicy próbują odzyskać to, co stracili. Zasadniczo w Czadzie prawo nie istnieje, zawsze stoi po stronie silniejszego. W tym przypadku po stronie wypasających bydło. Dlaczego? Ponieważ stada bardzo często należą do ludzi powiązanych z władzą. Rolnicy próbują sobie zrekompensować starty, kradnąc dwie czy trzy sztuki bydła, gdyż inaczej ich rodziny nie będą miały co jeść. Pasterze w odwecie napadają na rolników… I się zaczyna. Zwykle kończyło się na bójkach, a ostatecznie na porozumieniach.
Jak rozumiem, rolnicy to Wasi parafianie w odróżnieniu od poganiaczy bydła?
- Tak, pasterze pochodzą z plemienia Bororo, które prowadzi koczowniczy tryb życia. Jego członkowie są znawcami bydła. Wiedzą, jak, gdzie i kiedy je prowadzić. Przez Czad przechodzą dwukrotnie w ciągu roku: w czasie zasiewów w stronę Kamerunu, a podczas zbiorów w stronę Sudanu. Dwa razy w roku przeżywamy zatem trudny czas.
Zastanawiam się, co wywołuje tak ogromną nienawiść. Trudno jednak jednoznacznie określić przyczyny. Na pewno jedną z nich jest coraz większa bieda. Wynika ona z wojny na Ukrainie, a wcześniej z pandemii.
Wojna na Ukrainie ma wpływ na to, co dzieje się w Afryce?
- Oczywiście. Brakuje benzyny i ropy. Nie ma wielu komponentów do produkcji produktów pierwszej potrzeby. Z Ukrainy trafiało tu dużo zboża, które teraz nie zostało dostarczone. Wiele afrykańskich krajów sprzedaje swoje produkty naftowe do Europy po tym, jak odcięła się ona od Rosji i zaczęła szukać innych źródeł zaopatrzenia. Europa oczywiście lepiej zapłaci niż Czad. Dochodzi przy tym do wielu malwersacji finansowych. Worek zboża ważący sto kilogramów kosztował dwa lata temu dwadzieścia euro, teraz czterdzieści, czyli jest dwukrotnie droższy. Cena jeszcze bardziej podskoczy, ponieważ bez paliwa nie ma jak zboża przywieźć.
Sytuacja ta powoduje, że mężczyźni z wiosek są werbowani przez ludzi z Grupy Wagnera, którzy oferują wikt i opierunek w zamian za zgodę na szkolenie, a następnie służbę w prywatnym wojsku. Niedawno dwóch mężczyzn z naszej wioski wróciło z takiego szkolenia, ponieważ nie dali rady… Ale inni zostali. Według niektórych komunikatów właśnie oni są odpowiedzialni za ostatnie zabójstwa, ale nie ma na to dowodów. Myślę, że gdyby to rzeczywiście była Grupa Wagnera, gdyby przyszli rebelianci z Republiki Środkowoafrykańskiej, zostałaby użyta inna broń, nie łuki, maczety itp.
Jak zatem wygląda praca misjonarzy w takich warunkach?
- Niedawno w nocy adorowałem Najświętszy Sakrament w kościele, kiedy około północy usłyszałem kroki zbliżających się ludzi. Kiedy wyszedłem na zewnątrz, zobaczyłem grupę dwustu siedemdziesięciu kobiet z dziećmi. Przyszły one na teren parafii, uciekając przed prześladowaniami. Pootwierałem sale, przyjąłem wszystkich i tak spali do rana, kiedy poprosiliśmy o konsultacje szefa wioski i odpowiedzialnych za nią. Zadecydowaliśmy, że z każdej z trzech wiosek wybrani zostaną dwaj przedstawiciele, którzy przyjdą na rozmowę z nami. Policzyliśmy wszystkich.
Stwierdziliśmy, że dla tak dużej grupy jesteśmy w stanie zapewnić jedzenie przez jeden dzień, natomiast na następny każdy musi sobie szukać pożywienia już sam. Udzielaliśmy im schronienia przez kilka dni. Takie sytuacje zdarzają się dosyć często, zwłaszcza w bardziej niespokojnym czasie.
Kiedy przychodzą do nas tak liczne grupy, nie jesteśmy w stanie ich utrzymać. Parafia, jeśli się da, magazynuje zapasy na szczególne okazje, choć zazwyczaj nie są zbyt duże, ponieważ nie chcemy kusić nimi rabusiów - szkoda byłoby stracić tyle jedzenia. Teraz już nawet kościół nie jest bezpieczny. Nie tak dawno napadnięto w okolicy na protestancką świątynię i zabito modlących się w niej ludzi. Niegdyś szanowano miejsca kultu religijnego, dzisiaj nie ma żadnej świętości.
Niegdyś przy kościele zorganizowałeś plac zabaw dla dzieci. Teraz ze względu na napięcia chyba nie jest on już w użyciu?
- Władze naszego kantonu zadecydowały, żeby obecnie dzieci nie chodziły do szkoły, a ludzie zostali w domach. Zastanawialiśmy się, co zatem z placem zabaw i modlitwą dzieci. One widzą, co się dzieje. Są bardzo obciążone tą sytuacją. Zaproponowałem, aby plac zabaw pozostał otwarty w ciągu dnia i by prowadzić na nim również modlitwę dla dzieci. Ataki zazwyczaj są w nocy albo o trzeciej czy czwartej nad ranem. W dzień bardzo rzadko się zdarzają, ponieważ wszystko widać i łatwiej rozpoznać napastników.
Owoce spotkań na placu zabaw przerosły moje oczekiwania. Pewnego razu przyszło prawie pięćset dzieci, także z rodzin uciekinierów. Musiałem wzywać posiłki do pomocy, wydać wszystkie rowerki i cały nasz sprzęt. Sprawiło to dzieciom ogromną radość. Na czas zabawy zapomniały o tragicznych wydarzeniach, które stanowią dla nich codzienność. Cieszyły się, że jutro znowu przyjdą na plac zabaw. Niektóre z nich pierwszy raz były w takim miejscu. Kobiety też były zaskoczone, że plac zabaw znajduje się w tak niewielkiej miejscowości.
Skąd wziął się pomysł stworzenia takiego miejsca?
- W naszej parafii działa szkoła dla katechistów, czyli Afrykańczyków, którzy po jej ukończeniu pomagają misjonarzom w głoszeniu słowa Bożego. Przyjeżdżają oni z całymi rodzinami, z żonami i dziećmi, żeby formować się w wierze. Dzieci zazwyczaj jest około stu. Trzeba było wymyślić, jak się nimi zająć, kiedy rodzice uczestniczą w wykładach. Początkowo uczyłem dzieci grać w kapsle, zrobiłem też skakanki ze sznurków. W pewnym momencie zdobyliśmy rowerki. Tak zrodził się pomysł placu zabaw, ponieważ trudno było jeździć nimi po piachu. Położyliśmy więc lateryt, który po dwóch latach wymieniliśmy na beton. Dzieci jeżdżą teraz na rowerkach, hulajnogach, w samochodach na pedały. Mamy też zjeżdżalnie.
Sprowadziliście to wszystko z Europy, czy też zabawki dla dzieci można kupić w Afryce?
- Rowerki zostały kupione w Czadzie, ale są sprowadzane z Chin. Natomiast zjeżdżalnia, samochody, hulajnogi pochodzą z Polski. Placów zabaw w Czadzie jest niewiele. Niedaleko stolicy działa jeszcze ładniejszy niż nasz, ale jest płatny. U nas dzieci nie tylko się bawią, ale także uczą. Przy placu zabaw ustawione są betonowe stoły, przy których dzieci rysują. Zaczęliśmy też uczyć je wyrabiania cegły, kładzenia dachu z trawy oraz gotowania. To dopiero początki, planujemy objąć nauką również młodzież, a nawet dorosłych.
Masz nadzieję wrócić do Afryki po kilku miesiącach spędzonych w Polsce na modlitwie w pustelni. Stamtąd właśnie udałeś się do Czadu po raz pierwszy. Jak rozpoznałeś swoje powołanie misyjne?
- Stało się to już w czasie mojego dzieciństwa. Misjonarzem był mój wujek, jezuita, śp. Czesław Białek. Jako chłopiec marzyłem, żeby pójść w jego ślady. Wiedziałem, że taka możliwość istnieje w zakonie. Kiedy więc w liceum otrzymałem książeczkę o Ojcu Pio, postanowiłem wstąpić do kapucynów, co zrobiłem. Po wielu latach kapłaństwa, kiedy skończyłem posługę proboszcza w Olszanicy, poszedłem do domu modlitwy i tam na nowo usłyszałem Boże wezwanie. Słowo Boże zachęcało mnie, bym wrócił do moich pierwszych wyborów. Wspólnota potwierdziła, że moim powołaniem są misje. Po krótkim rekonesansie w Afryce, a następnie rocznym przygotowaniu językowym rozpocząłem pracę w Czadzie. Wszystkich zachęcam do wyjazdu na misje. Można przyjechać - po wcześniejszym przygotowaniu - jako wolontariusz nawet na dwa tygodnie. Potrzebujemy ludzi, którzy nauczą Afrykańczyków prostych rzeczy... Jako przykład podam emerytkę, która pokazała dziewczynkom, jak grać w gumę. Skaczą do dziś. Pewien chłopak zaś, nie znając języka, nauczył chłopców grać w tenisa stołowego. Afrykańskie dzieci i młodzież potrafią dogadać się bez słów. Kiedy wyjazd jest niemożliwy, misje można wspierać na inne sposoby. Potrzebne są nie tylko pieniądze. W Afryce można utopić miliardy dolarów, ale to niczego nie zmieni. Trzeba dawać wędkę, a nie rybę, np. pomóc zrobić stronę internetową. Niezwykle
cenne jest ofiarowanie za misje modlitwy albo cierpienia. Zdarza się, że misjonarz potrzebuje pomocy w postaci zwykłego zainteresowania i rozmowy. Jesteśmy w Europie tak zabiegani, że czasem trudno zamienić więcej niż dwa zdania przez telefon, podczas gdy drugi człowiek oczekuje psychicznego czy duchowego wsparcia.
Jak przez lata spędzone w Afryce zmieniło się Twoje widzenie Europy?
- Przede wszystkim inaczej widzę Polskę. Przepraszam za określenie, jesteśmy obrzydliwie bogaci. Już nie wiemy, co z tym robić… Największy problem polega na tym, że nie potrafimy cieszyć się tym, co mamy. Co więcej, bogactwo zastępuje Boga. Zmienia się styl życia i, niestety, zaniedbujemy nasze dobre tradycje. Rodzina często przestaje dziś wychowywać. Rodzice pracują przez cały dzień, a dzieci nieustannie przebywają w szkole albo na dodatkowych zajęciach. Ludzie w rodzinach tracą kontakt ze sobą. Coraz bardziej brakuje zainteresowania drugą osobą. Nierzadko żyje się tylko dla siebie.
Powoli także Europa staje się kontynentem misyjnym, na którym wiele osób nie słyszało o Jezusie albo o Nim zapomniało...
- Powiedziałbym nawet, że dzisiejsza Francja to najmłodsza córka islamu. A przecież niegdyś uważano ją za najstarszą córkę Kościoła. Francuskie wiadomości, które oglądam, podawane są po francusku i arabsku. Nie jestem przeciwko muzułmanom, w Afryce z nimi współpracuję, zauważam jednak pewien wyraźny trend w Europie... W Polsce nie jest aż tak źle. Wciąż mamy ogromny potencjał młodych ludzi, jeśli chodzi o wykształcenie i języki, który można wykorzystać do ewangelizacji i na misjach.
Skomentuj artykuł