Niezrozumiała śmierć brata Rogera. "Bóg nawet z takiej tragedii wyciągnął dobro"
Ktoś pomyślała, że jakaś matka po prostu idzie po swoje dziecko.U nas jest taki zwyczaj, że małe dzieci w trakcie modlitwy siedzą wokół przeora. Tym razem też było dwoje albo troje. Inna osoba pomyślała, że ta kobieta podchodzi po błogosławieństwo, bo niektórzy też tak robili. Jednak stało się coś zupełnie innego. Zadała bratu Rogerowi cios nożem. Jak się okazało, był śmiertelny - o tragicznej śmierci brata Rogera opowiada brat Marek z Taizé.
16 sierpnia 2020 roku mija 15 lat od śmierci brata Rogera. Publikujemy wywiad Piotra Żyłki z bratem Markiem, który jest fragmentem książki "Bóg. Cisza. Prostota".
Piotr Żyłka: Mam dopiero niewiele ponad trzydzieści lat, ale im jestem starszy, tym więcej spotykam osób, których dotknęły jakieś tragedie, zupełnie niezawinione cierpienie sprawiające, że są przytłoczeni, dominuje w nich poczucie rezygnacji, brakuje im sił. Dla jednych taką tragedią jest pęknięcie najważniejszej dla nich relacji, dla drugich rany, których doznają w związkach, dla jeszcze innych utrata małego dziecka. Wielu z nas nosi traumy z dzieciństwa. Mimo że tak wiele mówi się o wartości rodziny, znam niedużo osób, które nie doświadczyły czegoś naprawdę trudnego właśnie w swojej rodzinie. Brat jest tu już bardzo długo, od wielu lat słucha i spowiada. Zastanawiam się, co robić, kiedy spotykam takie osoby. Jak towarzyszyć w tych trudnych sytuacjach?
Brat Marek: Takich sytuacji, o jakich mówisz, jest dzisiaj rzeczywiście bardzo wiele. Tylu młodych ludzi cierpi zupełnie bez swojej winy. Nie wiemy, dlaczego tak się dzieje. I na pytanie, co ja mogę z tym zrobić, też nie ma gotowych recept. Brat Roger nauczył nas, żeby unikać zbyt łatwych odpowiedzi, szczególnie wobec ludzi, którzy cierpią. Samo wysłuchanie drugiego człowieka, poświęcenie mu czasu już nieraz bardzo wiele znaczy. I okazanie zrozumienia, współczucia.
Oczywiście w delikatny sposób, respektujący wolność tej osoby, jej wrażliwość. To bardzo trudne, czasem pozostaje milczenie i łzy. Tak, czasem nie można zrobić nic innego, jak płakać z płaczącymi. Nie chodzi o to, żeby jeszcze pogłębiać smutek w drugiej osobie, ale by starać się współodczuwać z człowiekiem, który nam zaufał i się przed nami otworzył. Trzeba zawsze pamiętać, że jeśli ktoś powierza nam swoje najintymniejsze i najtrudniejsze zmagania albo głębokie przeżycia duchowe, to jest to znak ogromnego zaufania i nie można tego nadużyć. Trzeba być bardzo delikatnym i dyskretnym.
Co brat jeszcze robi w takich sytuacjach?
Iskierkę nadziei czasem można zasiać przez Ewangelię, przez delikatne odsłonięcie rąbka tajemnicy Chrystusa, który przyszedł właśnie dlatego, że wszyscy jesteśmy narażeni na zranienia i wynikające z nich cierpienie. Te rozmowy, kiedy młodzi przyjeżdżający do Taizé otwierają się przed braćmi i dzielą się najtrudniejszymi przeżyciami, przeciągają się czasem na tygodnie. Pamiętam nawet takie osoby, z którymi prowadziłem rozmowy przez całe lata. Potrzebna jest też cierpliwość i zgoda na to, że problemów nie rozwiąże się od razu, dzisiaj, i mimo że bardzo byśmy chcieli, nie mamy gotowych odpowiedzi, nie potrafimy pomóc skutecznie, natychmiastowo.
Mam w pamięci spotkania z chłopakiem, który był bardzo poraniony. Przyjechał zupełnie bezradny. Jego cierpienie było całkowicie niezawinione. Był dosłownie sparaliżowany wewnętrznie. Nie wiedział, jak postawić następny krok. Posuwaliśmy się do przodu bardzo powoli. Potrzebne były też konkretne działania z mojej strony. Konieczne było znalezienie rodziny, która go przygarnęła na jakiś czas. Później udało się znaleźć grupę studentów, którzy go gościli. Te dwa etapy bardzo mu pomogły złapać większą wewnętrzną równowagę. Następnie udało się pomóc znaleźć dla niego mieszkanie. Na tym przykładzie widać, że czasem sama rozmowa nie wystarczy, że im dalej, tym poważniejszych rozwiązań trzeba szukać. Najważniejsze jest jednak, żeby być zdolnym do małych, ale bardzo konkretnych gestów, które mogą ulżyć w cierpieniu i pokazać drugiemu człowiekowi, że nie jest zupełnie sam.
A brat nie ma momentów kryzysu, słuchając i towarzysząc przez lata w tak wielu trudnych sprawach? Nie czuje brat, że to już za wiele, że ma już dosyć?
Na pewno pojawia się poczucie bezradności i z tym trzeba sobie umieć dawać radę. Słuchanie o cierpieniu, które przerasta nasze pojęcie, może paraliżować słuchającego. Dla mnie bardzo ważne jest, żeby zawsze powierzać to, co usłyszę, Chrystusowi. Bardzo pomaga mi w tym piątkowa modlitwa wokół krzyża, o której już kilka razy wspominaliśmy. Zrzucam wtedy wszystko, co mnie przerasta, właśnie na Jego krzyż. Bo to nie ja mam zbawiać. To Jego zadanie. I to jest największe źródło nadziei. Brat Roger powtarzał nam, że Jezus nigdy nie zostawia człowieka w sytuacjach bez wyjścia. Jeżeli nawet wydaje się nam, że nic nie potrafimy zrobić, żeby pomóc drugiemu człowiekowi, to zawsze możemy jeszcze zrzucić ciężar na Niego. Bardzo często też powtarzał nam, żebyśmy nie myśleli, że jesteśmy jakimiś mistrzami duchowymi. Jesteśmy ubogimi ludźmi tak jak każdy i chcemy tylko wysłuchać drugiego człowieka, poświęcić mu czas, bez udzielania rad.
Brat Roger często nam też mówił, że nie jesteśmy po to, by udzielać rad, ale by szukać razem początków odpowiedzi, rozwiązania sytuacji, w jakiej znalazła się dana osoba pojawiająca się w Taizé. Zdarza się też, że musimy liczyć się z porażką, nie znajdujemy rozwiązania. Wtedy tym bardziej ważne jest zdanie się na Chrystusa, który jednoczy się z każdym człowiekiem bez wyjątku, w każdej sytuacji.
Pytam brata o radzenie sobie z niezrozumiałym cierpieniem z bardzo konkretnego powodu. Kilkanaście lat temu otrzymaliście cios, którego nikt się nie spodziewał. Wy, którzy tak bardzo jesteście nastawieni na budowanie pokoju i wrażliwości. Życie brata Rogera zostało nagle przerwane w tak tragiczny i przerażający sposób.
To stało się 16 sierpnia 2005 roku. Był wtorek, wieczorna modlitwa. Brat Roger był już w podeszłym wieku, skończył dziewięćdziesiąt lat. Na modlitwę do kościoła przychodził do końca życia. Tego ostatniego dnia wspierany trochę przez braci, bo miał już trudności z samodzielnym chodzeniem. Jak zawsze usiadł na samym końcu. Tak to już u nas jest, że przeor zasiada z tyłu, za plecami wszystkich innych braci, jako sługa wspólnoty, sługa naszej jedności. Tak właśnie nasz założyciel określił kiedyś swoją rolę w Taizé. Był więc na samym końcu, my wszyscy byliśmy przed nim.
Kiedy zaczęliśmy śpiew – to była akurat doksologia po francusku, Chwała Ojcu i Synowi, i Duchowi Świętemu – jakaś kobieta wyłoniła się z tłumu zgromadzonego na modlitwie i podeszła do brata Rogera. My tego wszystkiego nie widzieliśmy, później opowiedzieli nam to ludzie. Pewna Polka, która siedziała w pobliżu tej kobiety, opowiadała mi, że myślała, iż jakaś matka po prostu idzie po swoje dziecko. U nas jest taki zwyczaj, że małe dzieci w trakcie modlitwy siedzą wokół przeora. Tym razem też było dwoje albo troje. Ktoś inny pomyślał, że ta kobieta podchodzi po błogosławieństwo, bo niektórzy też tak robili. Jednak stało się coś zupełnie innego. Zadała bratu Rogerowi cios nożem. Jak się okazało, był śmiertelny.
Ci, którzy zobaczyli tę sytuację, wydali przeraźliwy krzyk. Ja byłem zupełnie z przodu, więc nie wiedziałem, co się działo. Cały czas trwał śpiew, kontynuowaliśmy modlitwę. Tylko bracia siedzący najbliżej brata Rogera podbiegli do niego. Pojawił się też jakiś lekarz. Powiedział, żeby uciskać ranę. Trzech braci podniosło naszego przeora i przeniosło go do zakrystii. Widzieliśmy to wszystko, ale cały czas większość z nas nie wiedziała, co się dzieje. Był w podeszłym wieku, więc myślałem, że może zasłabł. Jednak za chwilę jeden z tych, którzy przenosili przeora, wrócił i przekazał straszne informacje jednemu ze starszych braci, bratu François.
Wszystko działo się w ogromnych emocjach, więc nie pamiętam dokładnie szczegółów, ale na pewno czytaliśmy Pismo Święte, błogosławieństwa, bo na ten dzień przypadło w liturgii czytanie Ośmiu błogosławieństw. Kilku braci wyprowadziło tę kobietę z kościoła, a brat François powiedział wszystkim zebranym, co się stało, że brat Roger został ugodzony nożem. Nasz przeor bardzo szybko stracił przytomność. Bracia przenieśli go do domu. Tam przyjechał lekarz, ale już było po wszystkim, mógł tylko stwierdzić zgon. Modliliśmy się jeszcze bardzo długo, a brat François mówił do zgromadzonych w kościele o przebaczeniu, że musimy tę tragiczną sytuację ogarnąć przebaczeniem. Tego wieczoru nie było w Taizé brata Aloisa. Był w Kolonii, gdzie odbywały się Światowe Dni Młodzieży. Zastępował brata Rogera, który już nie był w stanie jeździć na tego typu wydarzenia.
Jak to możliwe, że po takim zajściu kontynuowaliście modlitwę? Nikt nie wpadł w panikę?
Oczywiście część ludzi była bardzo poruszona, wyszli z kościoła. My też byliśmy zszokowani. Nikt się takiej sytuacji nie spodziewał. To był przecież człowiek pokoju, a jego życie przerwano w taki sposób. Część ludzi gdzieś się porozchodziła. Widać było, że to dla nich traumatyczne przeżycie. Pojawili się żandarmi. I to oni zaproponowali, żeby jeszcze raz uderzyć w dzwony – co w Taizé oznacza, że zapraszamy ludzi do kościoła – i kontynuować modlitwę. Zanim to zrobiliśmy, bracia poszli do młodych ludzi, żeby z nimi rozmawiać. Tak się złożyło, że tego wieczoru w kościele była grupa z Polski, z diecezji zielonogórsko-gorzowskiej. Ci młodzi ludzie wrócili do swoich dormitoriów. Poszedłem również do nich, żeby z nimi porozmawiać. Potem bardzo dziękowano nam za te rozmowy, za to, że nie zostawiliśmy ich samych z tym, co się stało.
Około północy zadzwoniły więc dzwony, wszyscy wróciliśmy do kościoła i – tak jak wspomniałem – była jeszcze długa chwila modlitwy. Ona nas wyciszyła, pomogła nieco uspokoić emocje. W następnych dniach do Taizé przyjeżdżało mnóstwo ludzi. Chcieli chociaż na chwilę pomodlić się przy bracie Rogerze, okazać jedność ze wspólnotą. To nam bardzo pomogło. Przez kilka dni przenosiliśmy rano ciało brata Rogera do kościoła, każdy mógł do niego podejść i się zatrzymać na chwilę refleksji. Wieczorem przenosiliśmy jego ciało do domu i czuwaliśmy przy nim w jego pokoju. Tak było aż do pogrzebu.
Co się dzieje ze wspólnotą, której założyciel zostaje nagle zamordowany?
Brat Roger tak znakomicie przygotował swoje odejście, że nie było ani jednej modlitwy bez przeora! Wszyscy bracia wiedzieli już, że jego następcą zostanie brat Alois. To nie była publiczna wiadomość, ale my wewnątrz wspólnoty wiedzieliśmy. Według naszej reguły to przeor wyznacza swojego następcę. Tak bracia zadecydowali dawno temu na jednej z rad.
Kiedy brat Roger wybrał brata Aloisa na swojego następcę?
Zrobił to, kiedy brat Alois był jeszcze bardzo młody. Zaraz po ślubach mu to powiedział. Kiedy byłem w Taizé w 1975 roku, już wtedy jeden z braci, który się mną opiekował, powiedział mi, żebym poznał brata Aloisa. Był naprawdę młodziutkim bratem, kiedy został wybrany. Potem brat Roger sam powoli przekazywał wszystkim braciom tę informację.
Co to znaczy, że pomału przekazywał? Jak to robił?
Nie było jednego momentu, kiedy oficjalnie by nam to ogłosił. Z każdym rozmawiał osobiście. To była taka nasza wspólnotowa tajemnica. Brat Roger miał kruche zdrowie i delikatny organizm podatny na choroby. Już w dzieciństwie poważnie chorował. Mimo że dbał o kondycję fizyczną, zdawał sobie sprawę, że widzimy tę jego kruchość i możemy się obawiać, co się stanie, jeśli nagle go zabraknie. Myślę, że również dlatego indywidualnie przekazywał nam informacje o swoim następcy. Jakby chciał powiedzieć: „Nie bój się, wszystko jest przygotowane”. W końcu podczas jednej z rad braci po raz pierwszy powiedział nam wszystkim, że jego życzeniem jest, by brat Alois został jego następcą. Rok przed śmiercią nam to powtórzył. Powiedział nawet, że jeszcze w tym roku przekaże posługę jedności bratu Aloisowi. Nie spodziewaliśmy się wtedy, że stanie się to w taki sposób.
Jak wspomniałem, w momencie śmierci brata Rogera brat Alois był w Kolonii. Kiedy dowiedział się, co się stało, natychmiast wsiadł w samochód i już na porannej modlitwie był w kościele w miejscu, w którym kilkanaście godzin wcześniej zginął brat Roger. Wieczorną modlitwę rozpoczął jeszcze brat Roger, a na porannej był już z nami brat Alois. To, że przyjechał tak szybko, też na pewno bardzo pomogło nam przeżyć ten trudny moment.
Oczywiście całe to zajście było dla nas szokiem, kompletnym zaskoczeniem. Nie mogliśmy w pierwszej chwili znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego tak się stało. Szybko jednak dostrzegliśmy – z pomocą brata François, który na poziomie duchowym i emocjonalnym pomagał nam przeżyć te trudne chwile – że to jest jakaś tajemnica, że jej sens trudno do końca zrozumieć, a może nawet niebezpiecznie jest próbować wszystko precyzyjnie określać słowami, bo Pan Bóg ma swoje drogi i swoje sposoby, które czasem trudno ogarnąć ludzkim umysłem.
Te dni bardzo zjednoczyły wspólnotę. Nie wiem, jak to dobrze nazwać. Myślę, że Bóg nawet z najgorszego zła może wydobyć coś dobrego. Taka śmierć to jedna z najgorszych rzeczy, jakie mogą się wydarzyć. I nawet z niej potrafił On wyciągnąć jakieś dobro. Dla nas tym dobrem było skonsolidowanie wspólnoty. Wobec takiego wydarzenia nasze codzienne problemy, jakieś kaprysy braci, różne irytujące słabości stwarzające napięcia – to wszystko zbladło. Wszystkie problemy stały się mało znaczące. To wielki paradoks, że taka śmierć pomogła nam przejść do nowego etapu życia wspólnoty bez założyciela.
Nie było momentu, w którym poczuliście się zagubieni? Nagle zginął wasz pierwszy przeor, założyciel wspólnoty. To nie zagroziło waszej jedności? Nie było ryzyka, że wspólnota się rozpadnie?
Nie, zupełnie nie. Myślę, że brak większego wstrząsu zawdzięczamy mądrości brata Rogera, który tak oryginalnie przygotował swoje odejście. Wszyscy mamy świadomość, że założyciela się nie zastąpi, ale brat Alois przez tyle lat się do tego przygotowywał. Myślę, że to było dla niego trudne, może nawet obciążające. Żyć od młodego wieku ze świadomością, że kiedyś będzie się za wszystko odpowiedzialnym, to pewnie niełatwe. Brat Roger nie prowadził kursów bycia przeorem, tylko po prostu okazał swojemu przyszłemu następcy wielkie zaufanie i można powiedzieć, że brat Alois nasiąkał nim w codziennym życiu. Przez osmozę, przez bycie razem, przez rozmowy i wspólne modlitwy. Była między nimi szczególna więź. To wszystko sprawiło, że kiedy przyszedł ten moment, był gotowy. Stale dziękujemy Panu Bogu, że od czternastu lat mamy takiego przeora.
W trakcie pogrzebu brata Rogera brat Alois modlił się takimi słowami: „Boże wszelkiej dobroci, powierzamy Twojemu przebaczeniu tę, która pod wpływem choroby położyła kres życiu naszego Brata Rogera, razem z Chrystusem na krzyżu mówimy do Ciebie: Ojcze, przebacz jej, ona nie wie, co zrobiła!”. To nie jest oczywiste, że w momencie, w którym traci się jedną z najbliższych, a może nawet najbliższą osobę w życiu, chwilę po jej śmierci wypowiada się takie słowa. Rozumiem rok, dwa albo pięć lat później, ale nie tak szybko, kiedy rana jest jeszcze otwarta i krwawi. To nie jest proste, by w takiej sytuacji stanąć przed Bogiem i powiedzieć: powierzamy Twojemu przebaczeniu osobę, która zrobiła nam tak potworną krzywdę. Myślę, że ja bym nie potrafił.
Jeśli chcemy być wierni bratu Rogerowi i jego dziedzictwu, którego rozmiar wciąż odkrywamy po jego śmierci, to nie ma innej drogi niż przebaczenie i współczucie drugiemu człowiekowi. Nawet jeśli nas bardzo głęboko zranił. Myślę, że w ogóle dla chrześcijan nie ma innej drogi niż przebaczenie. Czy to jest trudne? Nawet bardzo, ale taki przykład daje nam sam Jezus, a przecież jesteśmy zaproszeni do tego, żeby Go naśladować.
Kobieta, która zabiła brata Rogera, okazała się chora psychicznie.
Tak. Kiedy to się potwierdziło, czuliśmy, jaki dramat musieli przeżywać jej bliscy. Dlatego brat Alois odszukał jej rodzinę w Rumunii i ją odwiedził. A na pogrzeb brata Rogera przyjechał ksiądz z jej parafii. Razem powierzaliśmy Bogu to wszystko i to przywracało nam pokój.
Nawet w tak tragicznym kontekście mówi brat o wierności dziedzictwu brata Rogera. W trakcie naszej dzisiejszej rozmowy zadawałem sobie pytanie, jak w takich bolesnych okolicznościach myśleć w ogóle o realizowaniu jednego z fundamentów jego przesłania. Chodzi mi o radość.
Dziedzictwo brata Rogera to przede wszystkim przekazanie nam pokornego i głębokiego zaufania w zmartwychwstanie Chrystusa. Nasz założyciel uczył nas wiary w to, że Jezus nigdy nie zostawia człowieka w sytuacji bez wyjścia. Patrząc z ludzkiej, ziemskiej tylko perspektywy, śmierć to sytuacja zupełnie ostateczna. Koniec, ciemność, nie ma powrotu, nie ma już żadnej nadziei. Zmartwychwstanie zmienia wszystko. Otwiera zupełnie nową perspektywę. Bo to znaczy, że Bóg pokonuje całe zło – ale nie odpowiadając na nie złem i siłą, tylko przebaczeniem i usprawiedliwieniem. I pokonuje też tę ostatnią przeszkodę, której nikt z nas nie przeskoczy. Na wszystko inne możemy mieć wpływ, możemy zacisnąć zęby i pięści oraz walczyć, ale ze śmiercią sami nie damy sobie rady.
Dlatego nasz założyciel tak dużą wagę przywiązywał do świętowania Wielkanocy w Taizé. Czy jest jakaś inna nadzieja dla świata, w którym jest tak dużo cierpienia i niesprawiedliwości? Nawet piękne ludzkie nadzieje są niewystarczające. Ostatecznie tylko siła płynąca od Boga, który zawsze jest z nami, który ma moc zwyciężyć śmierć, może nam pozwolić zachować radość i pokój.
Dla mnie rok 2005 był bardzo znamienny. Po kolei odchodziły najbliższe mi osoby. W kwietniu tę drogę otworzył Jan Paweł II. Byłem jeszcze z bratem Rogerem na jego pogrzebie. W lipcu zmarła moja mama i trzy dni po niej najmłodszy brat. Razem mieli pogrzeb. Ten korowód do nieba zamknął brat Roger. W ciągu roku zmarły cztery bardzo ważne dla mnie osoby.
Jak brat sobie z tym poradził?
Wspólnota mi we wszystkim pomogła. Bez niej nie wiem, jak bym to wszystko przeżył. Kiedy mama i brat byli już ciężko chorzy, dostałem wolne, mogłem pojechać do nich na tak długo, jak to będzie potrzebne, żeby być na miejscu z rodziną. Zostałem dwa miesiące. A kiedy było już bardzo ciężko, brat Ghislain specjalnie przyjechał i towarzyszył nam w tych trudnych momentach do samego końca (łamiący się głos, łzy w oczach). Braterska miłość jest wielkim wsparciem w najtrudniejszych sytuacjach. Jest przedsmakiem wieczności. Kiedy jest braterska miłość, jest się już jedną nogą w niebie.
***
Spotkaj Boga w ciszy i prostocie
Mała, burgundzka wioska. Skromne zabudowania. Cisza. Spokój. Kontemplacja i modlitwa. To właśnie tu, od ponad siedemdziesięciu lat, przyjeżdżają tysiące młodych ludzi. Czego szukają? Co pragną zmienić? Dlaczego, nawet po latach, wracają w to wyjątkowe miejsce?
Książka "Bóg. Cisza. Prostota" jest opowieścią o fenomenie Taizé. Osobistą rozmową z bratem Markiem, z którym spotkanie stało się przełomem w życiu wielu ludzi. To także historia wielkiej miłości do Boga. Czułości i gościnności. Nadziei i szansie dla każdego z nas, by w czasach nieustannego zagonienia, kryzysu wiary i wartości, znaleźć pokój serca i zmienić swoje życie.
Skomentuj artykuł