Bliskość to modlitwa. Nie znajdziesz jej w książeczce do nabożeństw [ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]
Dawno już minął okres młodzieńczych fascynacji i uniesień okresu narzeczeńskiego. Lata wspólnego życia przekuły słowa małżeńskiej przysięgi w realną treść. Miłość, wierność, uczciwość stają się jak powietrze zaciągane z każdym oddechem. Wypełniają najprostsze czynności, w których ona - żona jest obecna. Dzisiaj umycie garnków, których nadmiar porozrzucała przy gotowaniu obiadu, daje mi niesłychaną satysfakcję.
Do głębszego wejścia w relację z Bogiem pomocna jest cisza. Niekoniecznie ta fizyczna - zewnętrzna, ale ta cisza wewnątrz mnie. To jednak sytuacja wyjątkowa i nadzwyczaj komfortowa. Stać mnie właściwie na nią jedynie na ignacjańskich rekolekcjach. To tak od czasu do czasu. Codziennie zaś hałas i bieg. Tutaj jednak Bóg sam staje przede mną w drugim człowieku, w szczególności w tym, który pragnie kontaktu. Osobowy Bóg - Jezus Chrystus, którego spotykam, nie jest rozproszony, rozdrobniony w otaczających mnie ludziach. To Bóg w pełni obecny w drugim.
Przed kilku laty, na spowiedzi kończącej tydzień "ćwiczeń duchowych", spowiednik polecił mi "przytulić Jezusa". Zupełnie mnie to nie zdziwiło. Wręcz przeciwnie odebrałem polecenie jako ścisłą instrukcję do wypełnienia. Zaraz po powrocie do domu pobiegłem do Jerzego, który walcząc z chorobą nowotworową, zbliżał się już do śmierci. Uścisnąłem go ze słowami: "Kocham Cię, Jezu". Jurek wcale się nie zdziwił, ale uśmiechnąwszy się, popatrzył na mnie takimi oczami, jakimi Jezus patrzy ze świętych obrazów w parafialnym kościele. To był On.
Ludzki Bóg
Nie ma już wśród nas Jerzego, ale gdy tylko zdarzy się, że mogę pomóc w nakarmieniu czy umyciu chorego przyjaciela, we współodczuwaniu i cierpieniu, czuję radość z obecności Jezusa. Jak wtedy gdy przyjmuję Jego Ciało i Krew. Niedawno Krzysztof, po męczących zabiegach higienicznych, przy których pomagałem, wyciągnął z trudem rękę i nakreślił mi kciukiem krzyżyk na czole. Przepraszam księży, ale cenniejsze to dla mnie błogosławieństwo od biskupiego czy papieskiego nawet.
To samo uczucie bliskości odczuwam, gdy witam się, rozmawiam i spędzam czas z osobami z niepełnosprawnością, spotykanymi na zajęciach w naszej fundacji czy w moim zakładzie pracy. Gdy na ulicy się rozpoznajemy, autentyczna radość, często głośna i ekspresyjna, staje się modlitwą, jakiej nie byłaby w stanie objąć żadna książeczka do nabożeństwa.
Potwierdza to też ksiądz Tadeusz, mówiąc, że gdy nasza córka jest w kościele, a siada zawsze w pierwszej ławce, Msza św. nabiera blasku. Różne ma Malwina do wykonania czynności w trakcie nabożeństwa, wszak wchodzi do kościoła z całym swoim zespołem (zespołem Downa), ale jej aktywność skupiona jest wokół tego, co dzieje się na ołtarzu. Nie wiem, jak to wygląda u innych parafian, ale we mnie obecność na Mszy św. Malwiny czy innej osoby z niepełnosprawnością wzmacnia przeżywanie tajemnicy Eucharystii. Dobrze to wie papież Franciszek, sadzając takie osoby w pierwszym rzędzie.
Myślę, że nie będzie silna wspólnota, również parafialna, jeżeli w "pierwszych ławkach" nie zasiądą chorzy, ułomni i biedni. A sami nie zasiądą. Malwina jest wyjątkiem.
Oczywiście najtrudniej Boga zobaczyć w najbliższych. Jestem z nimi na co dzień i codziennie muszę pokonywać rozmaite trudności, w których żona, dzieci i wnuki odgrywają najważniejsze role. Może dlatego, że w małżeństwie żyję już dość długo, czuję się uprawniony do jakichś podsumowań czy uogólnień.
Moja żona - mój przyjaciel, mój doradca, moja droga do Boga
Dawno już minął okres młodzieńczych fascynacji i uniesień okresu narzeczeńskiego. Lata wspólnego życia przekuły słowa małżeńskiej przysięgi w realną treść. Miłość, wierność, uczciwość stają się jak powietrze zaciągane z każdym oddechem. Wypełniają najprostsze czynności, w których ona - żona jest obecna. Dzisiaj umycie garnków, których nadmiar porozrzucała przy gotowaniu obiadu, daje mi niesłychaną satysfakcję. Myślę, że to przez uczestnictwo w procesie, którego jest autorką, a którego magia jest dla mnie niedostępna. Przez poruszanie się w tej samej przestrzeni, dotykanie tych samych przedmiotów i w rezultacie też przez fizyczną bliskość, w której jest zawsze jakiś element wyrwania się z otaczającej rzeczywistości. Nawet jeśli jest to krótkie przytulenie na zbyt wąskich schodach w naszym domu.
Moja żona należy do grona kilku osób, z którymi bez obaw poruszam sprawy dotyczące mojego życia duchowego. Tak jest od dawna. Właściwie od czasu studiów. Wcześniej przypisywałem większe kompetencje w tych sprawach osobom duchownym, od czasu bliskich kontaktów z naszym duszpasterzem akademickim. Szybko jednak zauważyłem, że więcej korzystam na "wymianie duchowych darów" z przyjaciółmi, którzy prowadzą życie podobne do mojego. Prawda, nie miałem nigdy stałego spowiednika, ale też nie spotkałem księdza, z którym bez specjalnego wysiłku nawiązałbym relację otwierającą na intymne rozmowy o sprawach duchowych. Tak, sam nie potrafiłem wyjść z inicjatywą, a nie doświadczyłem otwarcia się na taką rozmowę ze strony księdza. Dodam, że znam ich wielu, a z kilkoma się przyjaźnię. Jednak rozmowy "o duszy", jeżeli miały miejsce, zawsze były jednostronne. Jakby zza muru, za którym z trudem wypatrywałem człowieka. Wolałem już czytać książki pisane przez uznanych autorów lub słuchać nagranych nauk i kazań księży, którzy swoimi słowami trafiali do mojej duszy.
Prócz święta, jakim bywają ignacjańskie "ćwiczenia duchowe", swój duchowy rozwój zawdzięczam w dużej mierze relacjom z najbliższymi przyjaciółmi. To dzięki wzajemnemu otwarciu, w poczuciu całkowitego bezpieczeństwa, możemy nawzajem dojrzeć kawałek siebie w drugim człowieku.
Nie odnajduję się w konwencjonalnej modlitwie
Przyznam szczerze. Nie potrafię Boga odnaleźć w samotnych wędrówkach, w cudach przyrody czy architektury. Wszystkie je uwielbiam, chcę ich doświadczać, ale są dla mnie jedynie zawołaniem, drogowskazem, Bożym gestem. Boga w rezultacie spotykam przede wszystkim w człowieku, który przede mną staje. Gdy nie mogę sobie już sam poradzić, gdy nie mogę też poradzić sobie z sobą samym i modlę się o ratunek, pomoc przychodzi zawsze przez człowieka. Czasem jest to cierpliwa ręka przyjaciela, czasem ktoś, kim trzeba się zacząć zajmować i brakuje czasu na "przejmowanie się". Czasem tylko zdjęcie, informacja, słowo kogoś, kto jest tak "przeźroczysty", że stajesz porażony Bożym blaskiem.
A co z Eucharystią, co z czytaniem Słowa? Ktoś zapyta. Czy to nie wystarczy do spotkania z Bogiem? Pewnie tak. Z pewnością wiele osób doświadcza obecności Boga w samotności. Ja nie mam doświadczenia samotnej Eucharystii. Nie jestem księdzem. Na każdej Mszy św., w której uczestniczyłem, był (co jest oczywiste) również kapłan. To zawsze było spotkanie wspólnotowe. Nawet jeśli wspólnota ograniczała się do dwóch osób. Eucharystia jest dla mnie spotkaniem Boga we wspólnocie.
Z czytaniem Pisma Świętego jest podobnie. Samotne spotkanie ze Słowem nie trafia do serca tak głęboko jak wtedy, gdy czytamy je wspólnie z żoną przy "porannym stole". Wspólnota czytania Słowa, wypowiedzianego na głos, słuchanego jednocześnie, odwołuje się do Jezusowej obietnicy: "Gdzie dwaj lub trzej...".
Po takim spotkaniu łatwiej jest cierpliwie czekać, aż dorosłe dzieci, w których osłabła wiara lub które całkiem się od Boga odwróciły, spotkają Go w naszych wspólnych rozmowach o ich codziennych sprawach. W naszych gestach i decyzjach. W naszej otwartości na ich życie. Wtedy, kiedy syn czy córka zostaną wysłuchani bez pouczania i stawiania warunków, czując pełną akceptację rodziców. Wtedy jest szansa, że nie będą mieli siły bronić się przed Jego obecnością i odnajdą Boga na swój własny sposób.
Chyba tak właśnie rozwija się Kościół.
Jan Młynarczyk - przedsiębiorca, z wykształcenia fizyk, przewodniczący Rady Fundacji na Rzecz Osób Niepełnosprawnych "ARKADIA" w Toruniu, ojciec Malwiny - osoby z zespołem Downa (malwinka.pl)
___________________________________________________________________________________________________________________________________________
[ŚWIECCY DO DUCHOWNYCH]
Każdego roku bierzemy udział w rekolekcjach prowadzonych przez księży i zakonników dla nas. Mają mówić do nas, naszym językiem, o naszych sprawach. Różnie to wychodzi w praktyce. Jedni mówią porywająco, po wysłuchaniu innych wychodzimy z przeświadczeniem "nie wie o czym mówi, nie zna życia". Rzeczywistość budowania relacji z Bogiem inaczej wygląda dla kogoś, kto "zawodowo" poświęca na to czas niż dla zapracowanej matki lub ojca, który wybiera dzień z dzieckiem zamiast dnia skupienia. Zarzucamy często księżom, że nas nie rozumieją - pozwólmy więc im się zrozumieć. Być może w doświadczeniu modlitwy: matki, kobiety, ojca, mężczyzny, świeckiego singla - księża odnajdą coś, z czego nie zdawali sobie wcześniej sprawy. Przecież Bóg jest osobą, a kto lepiej niż świeccy rozumie trud budowania relacji z kimś drugim?
Nie będziemy pouczać ani moralizować. Opowiemy wam o Bogu, jakiego być może nie znacie, być może nie dostrzegacie - widzianego z naszej ławkowej perspektywy.
___________________________________________________________________________________________________________________________________________
Skomentuj artykuł