Ktoś czeka na nas w niebie

(shutterstock.com)
Karolina

Często zastanawiałam się, dlaczego moje dziecko umarło. Najpierw obwiniałam siebie, że coś źle zrobiłam. Wkurzałam się na Pana Boga, że nie uczynił cudu, że mi je zabrał. Jednak któregoś razu usłyszałam wypowiedź ks. Jana Kaczkowskiego (...) to była odpowiedź, na którą czekałam!

Pobraliśmy się z Rafałem po niecałym roku znajomości. Połączyła nas wspólna wyprawa autostopowa do Francji, którą odbywaliśmy w ramach rekolekcji "Piękne Stopy". To był intensywny czas, ale też niepozwalający na granie, udawanie i nakładanie masek.

Tak więc w pierwszym tygodniu znajomości mogliśmy się dowiedzieć o sobie bardzo wiele, bo spędzaliśmy ze sobą 24 godziny na dobę. To pewnie sprawiło, że tak szybko podjęliśmy decyzję o ślubie. Bardzo szybko też poczęło się nasze pierwsze dziecko, a internetowy kalkulator wyznaczył datę porodu na 4 marca. Była radość pomieszana z niepewnością.

Zaczęły mi doskwierać mdłości, ale cieszyłam się nimi, bo to były oznaki, że pod moim sercem rozwija się życie. Radosną nowiną podzieliliśmy się z rodziną i przyjaciółmi. Rozpoczęło się odliczanie…

Na pierwszej wizycie pani doktor wysłała mnie na USG i kazała dać znak po badaniu. Nie wyczułam w jej głosie niepokoju. Na badanie, gdzie mieliśmy zobaczyć nasze dziecko po raz pierwszy, szłam z wielką ciekawością. Pani ginekolog włączyła aparaturę i w milczeniu długo jeździła głowicą po moim brzuchu. Serce waliło mi jak szalone! Ale słyszałam, że bije tylko moje serce, dziecka nie… Zrobiło mi się ciemno przed oczami, a łzy popłynęły jak szalone. Nie mogłam zrozumieć, co się stało. Owszem, kilka dni wcześniej był straszny upał i miałam po nim gorączkę, ale poza tym nie było żadnych sygnałów czy oznak, że coś jest nie tak. Pani doktor kazała zgłosić się do szpitala. Ja jednak po USG byłam umówiona na kawę z koleżanką, więc poszłam na to spotkanie. Dostałam od niej książkę "Niebo dla średnio zaawansowanych" Szymona Hołowni. Całe spotkanie uśmiechałam się, rozmawiałam, jakby nigdy nic.

Gdy szłyśmy już na przystanek tramwajowy - coś we mnie pękło. Musiałam jej powiedzieć, że właśnie straciłam dziecko. I wtedy okazało się, że to spotkanie nie było przypadkowe, że Bóg sam się o mnie zatroszczył. Koleżanka podzieliła się ze mną, że kilka miesięcy temu przeżyła to samo. Wysłuchała mnie i dodała mi otuchy. Znalazłam w niej bratnią duszę.

Po spotkaniu wróciłam do domu i zaczęłam się modlić. Nie mogłam uwierzyć, że to koniec. Przecież modliliśmy się o to dziecko w Rzymie, przy grobie św. Jana Pawła II. Przecież jestem zdrowa, nie piję, nie palę, biorę witaminy… Dlaczego?

A może aparatura się popsuła? Może jednak okaże się, że wszystko jest dobrze? Z takimi nadziejami pojechałam do szpitala. Towarzyszyła mi mama, która przyjechała specjalnie z rodzinnego miasta. Mąż był w pracy.

W szpitalu doświadczyłam nieludzkiego traktowania, kompletnego braku zainteresowania mną i życiem, które nosiłam w sobie. W gabinecie przy badaniu było z siedem osób - lekarze i studenci. Nikt nie mówił do mnie. Lekarz dyktował: "Pacjentka lat 29, ciąża pierwsza, tydzień 9. Poronienie niecałkowite, podać leki na wywołanie skurczów. Do łyżeczkowania dnia następnego". Tak więc dostałam leki na wywołanie skurczów. Po ciężkiej nocy, gdy krew lała się ze mnie strumieniami, przy wschodzącym słońcu urodziłam dwucentymetrowe maleństwo… Widziałam je, jednak go nie dotknęłam - pielęgniarka chwyciła je szczypcami i wrzuciła do słoika. Poczułam się, jakby życie uleciało ze mnie. Zapadłam się w pustkę, nicość, smutek i żal. Pytałam Boga: dlaczego zabrał mi dziecko?

Jednak w tym cierpieniu, gdy mnie samej żyć się nie chciało - powiedziałam Bogu, że oddaję tę sytuację i mój ból w intencji rodziców, którzy chcą dokonać aborcji. To przyniosło mi ukojenie.

Naszemu dziecku nadaliśmy imię Łucja - urodzona o poranku. Swoje imieniny obchodziłaby 4 marca, w dniu urodzin. Po ciężkiej batalii ze szpitalem, żeby otrzymać szczątki dziecka, pochowaliśmy je na cmentarzu, na tzw. "górce aniołków" - u stóp wujka, który przeżył tylko kilka dni. To jest nasze miejsce, gdzie możemy przyjechać, zapalić świeczkę i prosić, by nasze maleństwo wstawiało się za nami. Mamy bowiem ogromną wiarę, że ono jest już u Boga i tam na nas czeka. To pomaga mi złapać dystans w wielu sprawach i uświadomić sobie, dokąd zdążam.

Często zastanawiałam się, dlaczego moje dziecko umarło. Najpierw obwiniałam siebie, że coś źle zrobiłam. Wkurzałam się na Pana Boga, że nie uczynił cudu, że mi je zabrał. Jednak któregoś razu usłyszałam wypowiedź ks. Jana Kaczkowskiego, który tłumaczył, że choroby i przedwczesna śmierć to nie wymysł Pana Boga. On nie siedzi i nie rozdziela ludziom chorób. Te choroby to biologia, zmutowane komórki, błędy genetyczne… To była odpowiedź, na którą czekałam!

Często sobie myślę, że gdyby nie umarło nasze pierwsze dziecko - nie byłoby Sary, naszej dwuletniej już córki. Nie poczęłaby się w tym czasie, nie byłaby taka, jaka jest.

Co ciekawe, urodziła się w dniu, gdy także były imieniny Łucji. Razem z nią jeździmy na cmentarz, modlimy się wspólnie. A każdego dnia, idąc do żłobka, prosimy o wstawiennictwo Łucję. Chcemy, by nasza druga córeczka wiedziała, że ma rodzeństwo, które jest w Niebie.

Wiele razy słyszałam świadectwa ludzi, którzy stracili dzieci: jedno, dwoje, troje, pięcioro… Mówiłam: "Panie Boże, ja umrę, jeśli będę musiała przechodzić przez to jeszcze raz! Nie jestem w stanie takiej sytuacji udźwignąć". A jednak… Musieliśmy się zmierzyć z tym po raz drugi. Po kilku miesiącach starań o kolejne dziecko, gdy dopadała mnie już frustracja - wreszcie pojawiły się dwie kreski na teście. Pojawił się też strach, czy będzie dobrze, niepewność, ale i przebłysk radości. Data narodzin, ponownie wyliczona w kalkulatorze internetowym, wypadła na 25 grudnia. Powiedziałam sobie: "To znak. Bóg zapragnął tego dziecka".

Jednak po tygodniu od zrobienia testu, w nocy obudził mnie okropny ból brzucha. Pojawiło się krwawienie. Wiedziałam, że to koniec. Jadąc do szpitala, tym razem nie trzymałam się złudnej nadziei, że nastąpi cud. Modliłam się o siły, modliłam się w intencji rodzin, które myślą o aborcji. Przesiedziałam cztery godziny w poczekalni szpitalnej. Potem przyjęła mnie młoda pani doktor, która otoczyła mnie troską. Mówiła do mnie, była ciepła i wyrozumiała. Dziękowałam Bogu za nią! Oczywiście były łzy i smutek - ale też ufność i przekonanie, że moim zadaniem jest rodzić dzieci dla Nieba. Maleństwu, które odeszło za wcześnie, nadałam imię Jan, czyli łaska.

Jestem teraz mamą trójki dzieci. Dwójka z nich czeka na mnie w Niebie!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Ktoś czeka na nas w niebie
Komentarze (2)
27 października 2016, 10:55
Nie ma czegoś takiego jak "niebo" gzie czeka ktoś na kogoś.
K
Klaudyna
26 października 2016, 15:37
Ładne, szczere świadectwo. Dzięki. Zupełnie jednak nie rozumiem podejścia, że "moim zadaniem jest rodzić dzieci dla Nieba." Tym bardziej, że autorka przypomina, że najczęściej przedwczesna śmierć/choroby to po prostu kwestia biologiczna. Czasami wnikliwa analiza organizmu np. poziomu progesteronu na początku ciąży są w stanie zapobiec poronieniom. (Nie twierdzę oczywiście, że coś nie zostało dopełnione, czy zaniedbane.)