Synodalność Franciszka, czyli o tym, z czym wracam z Watykanu
Nasze rany są naszą szansą. Między innymi o tym miałem okazję mówić 9 października w Rzymie, podczas zgromadzenia inaugurującego Synod o synodalności. W zamian dostałem przesłanie o Kościele bliskości, współczucia i czułości; o stylu naszego Boga - posłaniu, aby leczyć, opatrywać, uzdrawiać rany. Z tym wracam do Polski. Ale nie tylko.
Sprawdziłem listy. Było nas, uczestników sobotniej sesji otwarcia synodu, około dwieście pięćdziesiąt osób. Na tyle dużo, aby zobaczyć całą różnorodność Kościoła. Na tyle mało, aby wyjść poza „bezpieczną”, zdystansowaną anonimowość i nawiązywać relację.
Chwilę po ósmej rano - niemal godzinę przed rozpoczęciem pierwszej części spotkania (wymogi organizacyjne i sanitarne) - zameldowałem się w przedsionku Auli Pawła VI i niedługo później siedziałem już na swoim miejscu w sali synodalnej położonej na wyższym piętrze budynku. Sala szybko się zapełniała. Przedstawiciele wszystkich kontynentów - świecy, kardynałowie, biskupi, prezbiterzy, osoby konsekrowane; ogromny przekrój, różnorodność, bogactwo, dynamizm. Słychać głównie język angielski, francuski, hiszpański i włoski. Dominowała atmosfera ekscytacji, oczekiwania i radości.
Niemal punkt o dziewiątej przez salę przetoczyła się fala nagłego poruszenia. Wszyscy wstali. Zerknąłem w lewo, w stronę wejścia. Wszedł papież Franciszek w towarzystwie kard. Hollericha (Generalnego Relatora Synodu) i kard. Grecha (Generalnego Sekretarza Synodu Biskupów). Zupełnie zwyczajnie, bez żadnych dodatkowych ceremonii zajęli miejsce za stołem prezydialnym. Zapadła cisza. Ta cisza jest częścią języka tego synodu. Wielokrotnie powracała jeszcze w czasie sobotniej sesji – często ważniejsza niż wypowiadane słowa. Cisza modlitewnego słuchania, uważności, cisza rozeznawania i stawania w Bożej obecności. Jeśli rzeczywiście, jak podkreśla Papież, mamy być Kościołem podróżującym razem, Kościołem wspólnej drogi, który swą odpowiedź na pytania stawiane przez współczesny świat ma w dużej mierze wyłonić w procesie rozeznania, nie sposób pominąć w nim ciszy duchowego nasłuchiwania.
Słudzy Bożej radości
Pierwsza część spotkania bardzo głęboka. Właściwie od samego początku, od intronizacji słowa Bożego i medytacji na kanwie pierwszego rozdziału Apokalipsy padały słowa o zranionym Kościele, którym jesteśmy; o tym, że nie powinniśmy się obawiać odkrywania tych ran i że uzdrawiające jest naprawianie swych błędów. Wierność misji otrzymanej od Chrystusa domaga się nawrócenia, zmiany myślenia, transformacji serca. Synodalność jest jakby w służbie tego procesu; synodalność i służba idą ramię w ramię. Słuchałem tego i uświadamiałem sobie jednocześnie, że to, co się właśnie na moich oczach dokonuje - poza wszystkimi ważnymi teologicznymi i pastoralnymi impulsami, intuicjami i wnioskami – pełne jest jakiejś wyraźnie wyczuwalnej radości - ożywczej, pokornej i pełnej nadziei. Nie chodzi jednak tylko o radość uczestników tego wydarzenia - poczucie przebywania w szczególnym momencie łaski. Chodzi o coś jeszcze głębszego, o świadomość, że ten moment „kairos” jest dziełem Ducha Świętego i że nasza wolna odpowiedź na Franciszkowe zaproszenie do wspólnej drogi sprawia Bogu radość. Że mamy być sługami tej radości. Radość w Duchu Świętym to jedno z imion synodalności.
To nie parlament
Wylatując z Polski do Rzymu niosłem w sobie wspomnienie kilku takich rozmów, w których dominowała teoria spisku - przekonanie, że inicjowany właśnie proces synodalny to „ustawka”, zmowa biskupów niemieckich do spółki z południowoamerykańskimi, próba rozmycia doktryny i demokratyzacji Kościoła; że to zamach na jego spójność i tradycję. Te przekonania, niestety, dość silnie dochodzą do głosu w polskim Kościele. Jedni życzyliby sobie synodu o synodalności w „demokratycznej” wersji żywcem zainspirowanej synodalną drogą niemiecką. Inni myślą o tym jak o realnym i złowrogim planie Papieża, który prędzej czy później ujrzy światło dzienne. W obu narracjach dominuje postrzeganie synodalności w kategoriach gry politycznej i zakulisowych działań rozmaitych zwalczających się frakcji. Ani słowa o Duchu Świętym. I to, między innymi, demaskuje w moim przekonaniu te narracje - domniemywanie przyszłości Kościoła jako dzieła ludzkiej przewrotności, przed którą ze wszystkich sił musimy się bronić. Bóg, sam jakby bezradny i wycofany, kibicuje nam jedynie w tej walce.
A co na to Franciszek? W swoim sobotnim przemówieniu Papież podkreślał wyraźnie: „Synod, to nie parlament. To moment eklezjalny, którego protagonistą jest sam Duch Święty”. Synodalność to nie demokratyczne głosowanie, ale wspólnotowe rozeznawanie - proces duchowy, którego celem jest jedność, a nie przeprowadzenie partykularnej woli czy wizji Kościoła zgodnej z potrzebami jakiejś grupy interesu. Dlatego ten synod ma być procesem pomyślanym jako stopniowe, coraz pełniejsze odkrywanie swej podmiotowości i tożsamości w Kościele. Tylko tacy - świadomi tego, kim przez tajemnicę chrztu w nim jesteśmy - możemy w sposób wolny brać za niego odpowiedzialność i uczestniczyć w jego misji. Synodalność ma być szkołą budzenia tej świadomości. Chodzi więc o Kościół przebudzony, świadomy siebie, a przez to wolny od pokusy separacji i ucieczki przed życiem; o Kościół zdolny do tego, aby, jak chce Papież, być blisko ludzi zranionych i aby ich uzdrawiać. W taką wizję Kościoła przemienionego prowadzi nas Duch Święty i nie ma innej drogi. Inaczej - mówi Ojciec Święty - będziemy Kościołem z piękną przeszłością, ale bez przyszłości.
Proroczo i charyzmatycznie
Dobrze, powie ktoś, a co z praktyką tej synodalności? W jakiejś mierze miałem jej przykład w drugiej części sobotniego spotkania. Po przerwie zostaliśmy podzieleni na kilkunastoosobowe grupy - wedle klucza językowego. Wybrałem jedną z grup anglojęzycznych. W niej cały przekrój Kościoła - kardynałowie, biskupi, siostry zakonne i świeccy z różnych części świata: Anglia, Australia, Ameryka Północna, Kanada, Niemcy, Indie, Pakistan, Ghana, itd. Prowadził ją australijski jezuita, o. David, świetnie przygotowany i profesjonalny. Spotkanie trwało dwie godziny. Po przywitaniu i wstępnych uprzejmościach - modlitwa w ciszy. Pięć minut. Następnie każdy miał odpowiedzieć na trzy pytania: Jak w realiach naszego Kościoła lokalnego wygląda synodalność? Jakie są nasze obawy w związku z procesem zaproponowanym przez Franciszka? Jakie są nasze nadzieje. Każdy miał trzy minuty rygorystycznie pilnowanego czasu. Później pięć minut modlitwy w milczeniu i znów - tym razem po dwie minuty dla każdego. Teraz jednak mieliśmy mówić o tym, co nas poruszyło, zainspirowało, dotknęło w wypowiedziach pozostałych osób, korzystając wedle uznania i potrzeby z notatek. Po kolejnych pięciu minutach modlitewnej ciszy, ostatnia runda - niezwykle inspirująca. W niej, wedle dowolnego klucza i potrzeby, wypowiadaliśmy tylko natchnienia, poruszenia, obrazy, słowa - wszystko, co w tym momencie podpowiadał Duch Święty. W sercu Watykanu, siedząc za jednym stołem z kardynałami, biskupami, prezbiterami, świeckim, miałem doświadczenie niezwykłego, proroczego, i charyzmatycznego czasu. Nie było tam podziałów na równych i równiejszych. Było za to wspólne słuchanie. Dzieliłem się obrazem, który powstał w mojej świadomości - obrazem człowieka idącego przez bitewne pole pełne poranionych ludzi. Człowiek niewiele mówił, nie nauczał, ale podchodził do rannych i dotykał ich ran; jakby zdejmował je z nich i brał na siebie. To właśnie znaczy, że nasze rany są naszą szansą. Kilka osób nawiązywało do mojego obrazu, mówili o tym, jak ich porusza. Wcześniej siedząca niedaleko mnie Agata, świecka osoba - nie pamiętam nawet skąd - podzieliła się słowem, które wielokrotnie powracało do niej w trakcie tego czasu rozeznawania: „W oczach dziecka jaśnieje miłość jego Ojca”. Te słowa uderzyły w moje serce. Są dla mnie kwintesencją synodalności - tego doświadczenia, do którego ma ona prowadzić i które mamy dać światu, zarówno każdy z nas indywidualnie, jak i w jedności, jako Kościół przebudzony i odnowiony; nie inny, ale ten sam, jednak bardziej ewangeliczny, bardziej skupiony na Chrystusie, żywy i ożywiający - odmieniony.
Bez hurraoptymizmu, ale z nadzieją
W gruncie rzeczy nie spotkałem się z niczym nowym. Nasze spotkanie w grupie było przecież oparte na znanej od dawna w Kościele metoda wspólnotowego dzielenia się i rozeznawania, podobnej w swej formule do ignacjańskich kręgów „magis”. Czy może dziwić fakt, że Ojciec Święty jako jezuita coś takiego nam zaproponował – nawet jeśli nie sam, to za pośrednictwem swych współpracowników? Bardziej chyba powinniśmy zastanawiać się, dlaczego tak rzadko w podobny sposób w Kościele rozmawiamy. Wolimy widzieć w synodalności ukrytego ducha modernizmu i nowinkarstwa, zamiast odkryć, że to my cierpimy na poważny deficyt wiedzy, praktyki spotkania i dialogu, a także duchowego doświadczenia. Co więcej, chętnie zapełniamy ten deficyt szemraniem, pretensjonalizmem, krytykanctwem i ocenianiem wszystkich, którzy nie pasują do naszej wizji Kościoła - od sióstr i braci z jednej kościelnej ławki, aż po Papieża. Zaiste, potrzebne nam synodalne nawrócenie - ono wciąż jeszcze nie dokonało się w nas. Czy się uda? Trudno powiedzieć. Wracam do Polski bez hurraoptymizmu, ale z nadzieją, rozumiejąc lepiej, dlaczego Franciszek tak konsekwentnie twierdzi, że nie ma innej drogi, i że Kościół przyszłości musi być synodalny. Na swój osobisty użytek upewniam się co do jednego: Ojciec Święty jest mądry i kochany, Kościół, choć tak bardzo zraniony - nieustannie piękny, a jego wiosna - wciąż przed nami.
(Materiał został opublikowany na profilu Aleksandra Bańki w serwisie Facebook)
Skomentuj artykuł