W Kościele chciałabym być piękną, mądrą, dobrą, wrażliwą kobietą, która odpowiada na wezwania Boże [ROZMOWA]
Nie chcę nikogo pouczać, zmuszać. Bardziej dzielę się tym, co przeżywam, mając nadzieję, że ludzie w tych moich historiach, które są zwykłe i mogą się zdarzyć każdemu, zobaczą swoje własne. Bo one przecież się zdarzają każdemu. Więc moja historia jest tylko lustrem, żeby zobaczyć swoją. Może dlatego wtedy nie ma hejtu? - mówi Monika Górska w rozmowie z Martą Łysek.
Marta Łysek: Jesteś dziennikarką, reżyserem, storytellerką, uczysz tego innych. Twoje życie zawodowe niekoniecznie jest przestrzenią, w której otwarcie mówisz o Bogu - i nagle zaczynasz o Nim mówić bardzo wprost. Jak ludzie wokół Ciebie na to reagują?
Monika Górska: - To pytanie często do mnie wraca. Wielu mi o tym do pisze: że się nie boję i mówię o Bogu otwartym tekstem. I rzeczywiście, jakbyś spojrzała na moje wcześniejsze życie zawodowe, które jest moją pasją, misją, po prostu wszystkim, zobaczyłabyś, że bardzo konsekwentnie trzymałam się tego, żeby opowiadać o Bogu, o jego obecności w życiu ludzi, ale nie mówiąc o Nim bezpośrednio. Bo chciałam dotrzeć do tych, którzy są na obrzeżach.
Przez ponad dwadzieścia lat mojego zawodowego życia zrobiłam ponad sto sześćdziesiąt filmów. Moja misja życiowa była taka, żeby wspierać ludzi, dodawać im odwagi do życia, przywracać poczucie sensu, ale widziałam się bardziej „ekumenicznie”. Chciałam być z ludźmi, towarzyszyć im tak, żeby mieli się lepiej, ale niekoniecznie mówiąc wprost o Panu Bogu. Bardziej przez wartości, postawy życiowej odwagi, miłości, poświęcenia, przebaczenia. To są ulubione tematy moich filmów. Chciałam pokazać, że warto jest być człowiekiem przez duże C i o tym opowiadałam językiem filmu. Nie chciałam, by ktoś mi przypiął łatkę „dziennikarki katolickiej”, bo czułam, że wtedy nie dotarłabym do ludzi, do których byłam posłana.
Kilka lat temu to się jednak zmieniło i zaczęłaś mówić o Bogu i Jego działaniu w Twoim życiu bardzo otwarcie. Dlaczego?
- Zaczęło się pięć lat temu, po bardzo dużej porażce biznesowo-zawodowej. Z namowy Marka Kamińskiego, który mi opowiedział o Ziemi Świętej, pojechałam bardzo spontanicznie do Jerozolimy, ufając i puszczając, chociaż jeszcze nie do końca wiedziałam, komu ja ufam i co puszczam. (śmiech) Gdy tam dotknęłam skały Golgoty, moje życie się przemieniło. I dosłownie w kilka sekund cały mój bagaż cierpień, odrzucenia, niedokochania, wszystkie krzywdy, które inni mi zrobili i ale i te, które sama wyrządziłam – to wszystko ze mnie spadło. I nagle poczułam się tak cudownie wolna. Jestem dość krytyczna i z dystansem, więc obserwowałam, co się będzie w moim życiu dalej działo. Czy to jest tylko jakaś chwilowa egzaltacja, jakich wiele zdarza się w Świętych miejscach, czy też trwała zmiana. I nagle poczułam, że mimo, że to takie intymne i wstydliwe nawet, chcę się tym z innymi podzielić.
Działam dużo w mediach społecznościowych. Od dziesięciu lat piszę co wtorek do około 10 tysięcy osób cotygodniowy list storytellingowy o sztuce opowiadania historii i pełen ciekawych historii, ale wcześniej nie za bardzo tam pisałam o doświadczeniu Boga, bo jakoś tego nie czułam. A może i trochę obawiałam? Chciałam, żeby wszyscy – wierzący i niewierzący mogli się w nim odnaleźć…Za to zawsze w liście dzielę się tym, co się wydarzało w moim życiu, więc pomyślałam: muszę się podzielić i tym, co się wydarzyło w Jerozolimie.
Odważna decyzja… Jakie były efekty?
- Powiem Ci szczerze, że byłam bardzo zaskoczona. Traktowałam to jak taki coming out: że podzielę się tym po raz pierwszy publicznie w mediach społecznościowych, gdzie mam dużą społeczność. Byłam przekonana, że ludzie to zhejtują, odwrócą się, że się zacznie. I wtedy zaczęło powracać w mojej głowie jak refren słowa z przesłania Pana Cogito, mojego ukochanego Herberta: "Ocalałeś nie po to, żeby żyć. Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo". To znaczy: nie oglądając się, nie myśląc, co będzie dalej, czy mnie zlinczują, czy ja biznesowo to przetrwam. Działam online: dla mnie to jest być lub nie być, bo jeśli ludzie się ode mnie odwrócą, nie będę miała z czego żyć. I to jest w praktyce to moje „zaufaj i puszczaj”: trzeba dać świadectwo, nie oglądając się na konsekwencje.
Nie bałaś się?
- Miałam taką myśl, że kto wie… może na końcu czeka mnie męczeństwo. Nie takie, że ktoś mnie poćwiartuje i obedrze ze skóry - ale że to może być koniec mojego zawodowego życia, koniec klientów. Bałam się bardzo… Ale wyraźnie poczułam, że to jest teraz moja droga. I zrobiłam to: pierwszy tekst, drugi, trzeci. Nagle się okazało, że w mediach społecznościowych to były posty, które miały ogromny odzew. Chyba ludzie poczuli w tym szczerość i prawdę bez względu na to, czy byli wierzący, czy nie. A że opowieść rodzi opowieść, zaczynali się nagle dzielić publicznie swoimi bardzo intymnymi historiami. Najpierw byłam zaskoczona, a potem dosłownie zalała mnie fala wdzięczności, że tak można się głęboko spotkać w tych mediach społecznościowych, które uważane są za tak powierzchowne. To była też ważna informacja zwrotna: to jest ludziom potrzebne. Więc powolutku zaczęłam.
I teraz ewangelizujesz?
- Wiesz, ja tego tak nie czuję i nie nazywam, przy całym szacunku do ludzi, którzy to robią i tak nazywają. Ja to nazywam świadectwem. Nie chcę nikogo pouczać, zmuszać. Bardziej dzielę się tym, co przeżywam, mając nadzieję, że ludzie w tych moich historiach, które są zwykłe i mogą się zdarzyć każdemu, zobaczą swoje własne. Bo one przecież się zdarzają każdemu. Więc moja historia jest tylko lustrem, żeby zobaczyć swoją. Może dlatego wtedy nie ma hejtu? Trudno hejtować czyjeś przeżycia i emocje. Każdy ma do nich prawo.
A gdy zaczęłam to robić, zrozumiałam też, na czym polega istota dawania świadectwa. Jak piszesz o tym, co ty przeżywasz, czego doświadczasz, jak ciebie Pan Bóg dotknął i kiedy robisz to, używając odpowiednich narzędzi sztuki opowiadania, tak by nie nudzić i zamęczyć ludzi przydługimi dygresjami - wtedy to może być wielka moc.
Marto, ja nawet mam wrażenie, że czasem niewierzący mnie lepiej rozumieją niż wierzący, bo jak człowiek zaczyna się dzielić mocno Panem Bogiem, to okazuje się, że nie wszyscy chcą tak chętnie tego słuchać.
Na Facebooku ludzie oczekują osobistych historii – ale Ty zaczęłaś publikować swoje opowieści o Bogu także na LinkedIn, gdzie wcale nie jest to dobrze widziane...
- Tak, przejście na LinkedIn było mocnym skokiem. To jest miejsce biznesowe, wewnętrzna etykieta jest taka, że nie rozmawiamy o polityce i wierze. Miałam znowu moment wahania: czy to nie jest tak, że ja sobie strzelę biznesowego samobója? Ale ja nigdy nie oddzielałam życia prywatnego od zawodowego. Jestem dziennikarzem z powołania, jeżeli coś tak intensywnego przeżyłam i to jest częścią mojego życia, to muszę o tym opowiedzieć. Zresztą po co kastrować siebie w biznesie? Dlaczego nie mogę napisać o moich głębokich przekonaniach, skoro mogę napisać o swoich refleksjach po koncercie Możdżera albo wystawie Leonarda da Vinci? Przecież w duchu dzisiejszego biznesu mówi się: H2H, human to human: a człowiek jest całością.
Pisałaś już wtedy książkę o zaufaniu – i o Bogu.
- Tak, i zastanawiałam się, czy robię błąd, ale jednak zdecydowałam, że co czwartek na LinkedIn publikuję krótki fragment książki "Zaufaj", a potem z II tomu: "Zaufaj i puść". Pracowałam nad nią w skupieniu i nie chciałam się odrywać, żeby pisać coś bardziej biznesowego. I chciałam też, żeby ludzie o niej wiedzieli. A fragmenty książki były o Bogu... I wiesz, co się okazało? Bardzo wielu ludzi się wycofało, tak dyskretnie, ale też bardzo dużo ludzi zaczęło się do mnie odzywać, zapraszać na szkolenia, a niektórzy zostali moimi przyjaciółmi. Bo kiedy pokazujesz, w co wierzysz, jakie masz wartości i jesteś w tym autentyczna, nie ma w tym prozelityzmu ani moralizatorstwa, to ludzie to czytają, chcą, a co więcej - przepięknie i bardzo prawdziwie się odzywają w komentarzach, przyznając się do Boga, prosząc o modlitwę i ją dając. Pamiętam, że jakaś kobieta się do mnie odezwała, że kupuje mój kurs storytellingowy, chociaż nie jest jej w tej chwili potrzebny, ale chce mnie wesprzeć wdzięcznością, że dzielę się moją wiarą. To dopiero było zaskoczenie!
Zaufałam i puściłam również to, czy będę miała finansowo na chleb z kawiorem czy z majonezem: z majonezem też jest dobry, a poczucie życia z sensem i dawania ludziom nadziei karmi lepiej niż kawior. Opowiadam o tym w „Zaufaj i puść”, jak w totalnym kryzysie i rozpaczy oddałam stery mojej Fabryki opowieści Najwyższemu Szefowi. I jak dosłownie trzy dni później przyszła niespodziewana wiadomość na LinkedIn właśnie, która skończyła się współpracą z Google… Nie wiem, może miałabym o wiele więcej klientów, gdybym tego nie zrobiła, ale nie chcę mieć takich klientów, z którymi nie mamy wspólnego rdzenia wartości. A do tego niektóre z tych nowych znajomości są tak piękne, głębokie i autentyczne właśnie dzięki temu, ze uczciwie i otwartym tekstem powiedziałam o Bogu. Jestem Mu za tych cudownych ludzi taka wdzięczna!
W kontekście Twoich szkoleń i mentorowania jest też jeden ciekawy wątek – jako nauczycielka storytellingu stworzyłaś intrygujące szkolenie, które się nazywa „Opowiadaj jak Mistrz z Nazaretu”.
- Tak, to jest coś, co jest mi bardzo bliskie. Zaczynałam uczyć storytellingu, kiedy w Polsce jeszcze za bardzo nikt o nim nie słyszał. Bardzo mnie inspirował Arystoteles – ale prawdziwym mistrzem jest Jezus. Opowiadał historie, nawet a Ewangelii jest: „a bez przypowieści do nich nie mówił”. Jego genialna wiedza, intuicja i mądrość polegała również na tym, że wiedział, jak ma mówić o rzeczach takich trudnych, niepojętych i tak potrzebnych ludziom. Wiedział, że musi znaleźć sposób, w jaki to przekaże, który oni będą w stanie zrozumieć. I tu pojawia się ta myśl, która wraca jak refren w obu tomach mojej Trylogii Zaufania: jak mieć oczy do patrzenia i uszy do słuchania i żeby serce to pojęło. Bo potrzebujemy znaków – tylko że kiedy je dostajemy, to ich nie widzimy i nie pojmujemy.
Jednym z najlepszych sposobów na to, świetnie się sprawdzających od ponad stu tysięcy lat, jest opowieść. I metafora, której także tak często używał Jezus. A my teraz przecież żyjemy w czasach świadectwa: wiemy, co się dzieje w Kościele, wiemy, jak ludzie cierpią, ile krzywdy się wydarzyło, czujemy się nieraz jak na bardzo mocno bujającym statku, jak na tej łodzi apostołów w czasie burzy.
Często nie trafiają do nas już homilie; te słowa, nawet jeśli czasem i mądre, nie budują z nami relacji. Nie poruszają wyobraźni i emocji, co tak pięknie potrafili robić i dalej robią choćby ks. Krzysztof Grzywocz czy ks. Piotr Pawlukiewicz, a teraz o. Adam Szustak czy Tomasz Samołyk, doskonale świadomi, że tym, co trafi do ludzi, są opowieści. Mogę ci przedstawić cudowny wykład ze świętego Tomasza i to będzie dobre, ale jak to się ma do mojego życia – nie wiem. Za to jeśli się podzielisz swoim świadectwem, swoją historią albo historią kogoś ci znanego, może ktoś zobaczy w tym siebie, swoją historię i powie: mnie też się to przytrafiło, ale ja wcale tak o tym nie pomyślałam! I jeszcze raz spojrzy na swoje życie jak ten człowiek, na którego działce pod ziemią była żyła złota, ale on nic o tym nie wiedział. I nagle pewnego dnia ją odkrył! Jaka to jest radość… i wiara robi się wtedy takim czymś bliskim, żywym…
I po to są moje książki, po to stworzyłam to szkolenie. „Masz mało czasu, trzeba dać świadectwo”. I widzę, że ludzie to czują, ale mówią: nie wiem jak. Nie potrafię opowiadać. Boją się. Artur Żmijewski, który rekomenduje „Zaufaj i puść”, mówi, że najbardziej go ujmuje to, że ja o rzeczach bardzo intymnych, czyli o wierze, mówię w sposób prosty i lekki. Ludzie się boją, że nie mają tej prostoty i lekkości, że będą nudzić, boją się też, że wystawią się ze swoim głębokim przeżyciem i inni to wyrzucą do kosza. To jest bardzo trudne. Pomyślałam, że skoro jest tylu wspaniałych, duchowych ludzi, tyle doświadczenia żywego Boga – dam im to, co mogę im dać, bo na tym się znam, uczę tego od lat i to jest sprawdzone narzędzie. Po to, żeby mogli stworzyć swoją opowieść i sprawić, żeby ludzie dostrzegli Jezusa, słuchając ich historii. Dlatego zdecydowałam, że w świątecznym prezencie dla czytelników Deonu mam podręcznik z ćwiczeniami, ułatwiającymi napisanie takiego świadectwa i każdej ważnej dla nas historii z przesłaniem [można go pobrać tutaj] .
Jesteś kobietą, w swoich książkach pokazujesz bardzo żywy i bliski Kościół. Jakie widzisz w nim dla siebie miejsce?
- Mam bardzo silne pragnienie łączenia, a nie dzielenia. Nie patrzę na życie tak, że tu kobiecość, a tu męskość. Nie czuję się feministką, nawet nie jestem w nurcie tych dyskusji, bo to, co jest mi bardzo bliskie, to jest moja relacja z Jezusem w tym, kim mnie stworzył. A powołał mnie do bycia kobietą i matką i do pełni w tym moim charyzmacie. Nie mam problemu z moją rolą w Kościele, bo ja się w pełni realizuję w życiu osobistym, modlitwa, wiarą, służeniu innym słowem. Mój ideał to jest bycie rurką (śmiech). Wiesz: żeby przepuszczać miłość i światło i nie zatrzymywać na sobie. Kiedyś ktoś słysząc to powiedział, że jestem jak światłowód. To piękne określenie. I tak pasuje do wielu z nas… I do ciebie, Marto! Dlatego nie mam takiego pragnienia ani oceny, że rola kobiet w Kościele powinna być inna. Nie koncentruję się na tym. Skupiam się na Słowie i na tym, żeby je przekazywać - tak rozeznaję swoje powołanie. A kiedy czasem czuję, że jakiś ksiądz traktuje mnie byle jak, to nie myślę, że to dlatego, że ja jestem kobietą, tylko dlatego, że po prostu być może on jest burakiem i nie umie z ludźmi gadać. Może nikt go nie nauczył? Nie czuję się marginalizowana, choć rozumiem, że pewnie kobiety mogą się tak czuć.
Ale wiesz, to też jest tak, że przez wiele lat starałam się – tak mówiąc w cudzysłowie - naprawiać świat i robić wszystko, żeby był lepszy. Aż w pewnym momencie zrozumiałam, ze mam na to niewielki wpływ, bo innych ludzi nie zmienię. Jedynym obszarem, gdzie mogę coś zmienić, a i tak jeszcze nie zawsze się to udaje, jestem ja sama i moja relacja miłości do Boga, do innych ludzi i do siebie. I myślę, że to, na co najbardziej warto poświęcać czas, to pielęgnacja swojego serca, w którym odkrywamy serce Jezusa. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś patetycznie, bo tak prostu jest. Ja tym żyję. Czasem nie potrafię tego przekazać: ale takie życie to jest mój wybór. Więc staram się i robię to w mojej kobiecości. A w Kościele chciałabym być piękną, mądrą, dobrą, wrażliwą kobietą, która odpowiada na wezwania Boże.
W swojej książce mówisz też dużo o innych kobietach - siostrach zakonnych.
- Bo ja bardzo kocham kontemplacyjne zakony kobiece, Urszulanki, elżbietanki, dominikanki, a zwłaszcza Karmel. Objechałam tych klasztorów bardzo wiele, modliłam się z tymi siostrami, bardzo podziwiam ten charyzmat modlitwy i życia jak Maryja.
To, o co bardzo się modlę w Kościele, to jest to, żeby męski Kościół hierarchiczny docenił żeński Kościół hierarchiczny. Bo siostry zakonne robią tak niesamowitą robotę! To niedocenienie widać trochę w modlitwach: módlmy się za papieża Franciszka, biskupów, kapłanów – no nie! Módlmy się też za siostry zakonne, które wam posługują, które robią tyle rzeczy, których wy byście w życiu nie zrobili. Tu jest mój ból. Chciałabym, żeby tu było więcej zjednoczenia Kościoła. Ale o to się mogę tylko modlić.
I o nich opowiadać...
- Tak, dlatego w mojej książce piszę o tym, jak one żyją, że rozmowy z nimi są bardzo umacniające. To jest moja rola: pokazuję ludzi i ich historie, które mogą być inspiracją. Nie mam w sobie ducha strukturalnego: że teraz zróbmy reformę i coś zmieńmy. Myślę, że podstawowym problemem w Kościele nie jest to, czy kobiety, czy nie kobiety, tylko że to jest problem wiary, i wśród księży, i wśród wszystkich innych. Te wszystkie trudne rzeczy, które się wydarzają, nie wydarzałyby się, gdyby ktoś miał głęboką, osobistą i bliską relację z Jezusem. Dlatego skupiłabym się na powrocie do Jezusa jak do Nauczyciela, przyjaciela, kogoś, kto oddał życie z miłości dla mnie: jeśli na tym się będę koncentrować, to wszystkie inne rzeczy się ułożą.
To brzmi trochę jak Julianna z Norwich, o której też zresztą piszesz.
- To jest niesamowita kobieta w Kościele! Pierwsza kobieta w Anglii, której książkę wydano. Merton ją uważał za największą mistyczkę Kościoła. Dla mnie to było wyjątkowe doświadczenie, że ona w tak krótkim czasie doznała takiej głębi obecności Bożej. I te jej słowa, które znamy w bardzo skróconej wersji! „Wszystko będzie dobrze” – ale tam jest dalszy ciąg: „wszystko będzie dobrze i wszystko będzie dobre, bo Ja to potrafię, Ja to mogę zrobić, Ja to zrobię i ty to zobaczysz”.
Gdyby tylko tym żyć! Nic więcej nie trzeba.
- Jakie to daje poczucie bezpieczeństwa, to jest czyste „zaufaj i puść!” Cudownie, że Jezus tak to pokazał, rozkładając na czynniki pierwsze. To jest sam konkret! I Julianna po tych trzydniowych objawieniach, przeżywanych w agonii, zrobiła zapiski tych rozmów i całe życie medytowała je i kontemplowała. A na koniec życia napisała, że w słowach „i ty to zobaczysz” w ogóle nie chodzi o nią, ale to było przekazane całej ludzkości. Bo w Nim nasza siła.
Zresztą, gdy mówimy o kobietach – o nich jest dużo w mojej książce, ale to nie dlatego, że ja sobie wyznaczyłam zadanie pod tytułem „wyrównujmy szanse kobiet w Kościele”. Ja się po prostu zachwyciłam tym, że sam Jezus, gdy przyjrzymy się Jego relacjom - jak On wybiera kobiety i jak one wybierają Jego! Kobiety były najwierniejsze Jezusowi: myślę, że ich miłość była niezwykła i On się ich miłością karmił. Pod krzyżem z jego wiernych uczniów stał tylko Jan – a reszta to kobiety. Pierwszej po zmartwychwstaniu Jezus ukazał się kobiecie. Tyle było niezwykłych kobiet, które zaufały i puszczały – one doświadczały Jezusa, który im się objawiał: Mała Tereska z Lisieux, Mała Arabka – zresztą one są dla mnie trochę jak bliźniaczki. Albo Katarzyna ze Sieny: wszystkie są uznane doktorami Kościoła, a były prostymi, niewykształconymi dziewczynami.
Te kobiece zapiski ze spotkań z Jezusem są ostatnio mocno poszukiwane i czytane…
- Tak, to się bardzo między ludźmi rozprzestrzenia. Odkrywają na nowo pisma, w których Jezus mówi do nas. Jest Sarah Young, jest Anna Dąmbska, która miała objawienia wydane pod tytułem „Pozwólcie ogarnąć się miłości”. Jest Alicja Lenczewska. Zobacz, jakoś tak się dzieje, że to są kobiety. Może są zapiski, w których Pan Jezus mówił do mężczyzn, chociaż nie wiem, czy oni potrafiliby tak długo słuchać (śmiech) – ale tu cały czas są kobiety; Jezus mówi do kobiet!
I czasami nikt ich na początku nie chce słuchać.
- Bo tu może być niebezpieczeństwo. Czasem słyszę: co tam, kobiety, to nie Jan od Krzyża, więc nawet o tym nie mówmy. Ale zobacz: ile było mistyczek, a ilu mistyków?
Cudownym charyzmatem kobiety, bez względu na to, czy mi ktoś w Kościele da tę rolę, czy nie, jest charyzmat kontemplacji. Maryja rozważała wszystko w sercu, a jednocześnie wiedziała, jak spuentować, co powiedzieć, żeby uzyskać efekt pod tytułem „cud w Kanie Galilejskiej”. Taka jest mądrość kobiet – że my czerpiemy z serca. Tym możemy się podzielić z tymi, którym bliżej do „szkiełka i oka”. Po to, byśmy, wszyscy razem, z coraz większą wrażliwością i uważnością ćwiczyli swoje oczy do patrzenia, uszy do słuchania i by nasze serce to pojmowało. Bo nasze serce to najpiękniejsze tabernakulum.
---
Monika Górska - dziennikarka, reżyser i scenarzystka, twórczyni nagradzanych filmów dokumentalnych, storytellerka i założycielka Mistrzowskiej Szkoły Storytellingu Biznesowego, autorka książek o zaufaniu i wierze: "Zaufaj" oraz "Zaufaj i puść" , objętej patronatem DEON.pl
Skomentuj artykuł