W ostatnich chwilach przed śmiercią ojca Pio odwiedził tajemniczy gość
Wydaje się, że gwiazdy chcą wejść przez okno. Nocne niebo jest jak głęboki oddech: rozedrgane migotaniem ciał niebieskich, rozszerza się i kurczy. Gwiazdy to miliony błyszczących oczu, które śledzą zakonnika siedzącego w korytarzu naprzeciwko okna. Ich światło dociera do niego, by dotrzymać mu towarzystwa, by go ogarnąć. Całkowita cisza.
Wydaje się, że słychać tylko ich szelest. Po klasztorze roznosi się zapach zupy i kadzidła. A przez otwarte okno wlewa się zapach jesieni, woń mokrej ziemi i drewna.
Zakonnik siedzi nieruchomo w wiklinowym fotelu przysuniętym do kaloryfera. Ciężko oddycha, a przy każdym oddechu fotel skrzypi, jakby chciał odpowiedzieć.
Ojciec Pio z Pietrelciny siedzi pochylony, z głową spuszczoną tak, że spod kaptura widać tylko białą brodę. Gdyby ktoś go tak zobaczył, myślałby, że drzemie, ale zbliżając się do niego, odkryłby, że się modli.
W palcach prawej dłoni trzyma różaniec. Palce są opuchnięte, paznokcie przycięte, a skóra gładka niczym u dziecka. Między palcem wskazującym a kciukiem powoli przesuwają się paciorki. Ojciec Pio przy okazji je gładzi, dlatego są wyślizgane od ciągłego używania.
Do niego Ojciec Pio wysyłał najcięższe przypadki >>
W rytm modlitwy drga również broda.
Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus...
Niczym szept, szelest. Od czasu do czasu zakonnik oddycha pełną piersią jak ktoś, kto idzie pod górę, niosąc ciężar, i musi zrównoważyć wysiłek wyregulowaniem oddechu.
Unosi prawą rękę i na chwilę kładzie ją na ustach, nabrzmiałych i różowych. Wysunięta z rękawa habitu dłoń jest zakryta ciemną wełnianą rękawiczką, z której wystają tylko palce. Palce, które pospiesznie głaszczą brodę i przenoszą się na czoło, delikatnie je podpierając. Z przymkniętymi oczami ojciec Pio jawi się jako pogrążony w myślach, skupiony. A zmarszczki rozchodzące się pomiędzy ciemnymi brwiami tworzą swoistą pajęczynę.
Ora pro nobis, ora pro nobis...
Czoło zakonnika marszczy się niczym powierzchnia jeziora smagana wiatrem. Intensywność jego modlitwy daje się niemal dotknąć: nawet cisza jej nasłuchuje.
Aż nagle ojciec Pio otwiera oczy i spogląda w jakiś punkt przed sobą. Jego twarz łagodnieje niczym u dziecka, które rozmawia ze swoim dziadkiem. - Przyszedłeś, aby mnie odwiedzić - mówi z uśmiechem.
Światło spływające powoli z gwiazd niczym płatki śniegu gęstnieje przed werandą klasztoru i jak dym unoszony lekkim wietrzykiem zdaje się teraz przenikać przez okna i zatrzymywać przed zakonnikiem. Światło, które jest też czymś innym, co tylko on może dostrzegać.
"Mój mały przyjacielu - szepcze - przynosisz mi wieczorne pozdrowienie. To miłe. Jak powietrze, które unosi się nad polami latem o zachodzie słońca. Pachnąca pieszczota, która daje wytchnienie. Ileż jest wdzięku w twoim wsparciu, mój przyjacielu! Zawsze podtrzymywałeś mnie na duchu, zawsze pomagałeś w chwilach ciemności. Zawsze pomagałeś znosić słodkie jarzmo nałożone na mnie przez Jezusa. Ciąży to jarzmo... od pięćdziesięciu lat ciąży nad moją duszą i nad moim nędznym ciałem. Ale jakże lekkie jest zarazem! Wiedzieć, że jest się w Bożych planach! Czego więcej może pragnąć człowiek? Zawsze kiedy cię widzę, czuję woń mojej ziemi. Zapachy mojej małej wioski. Przynosisz ze sobą wspomnienie mojego dzieciństwa, drogi aniołku. Starej wioski, kolonii zamkowej, gdzie się urodziłem... Zdaje mi się, że słyszę teraz podmuch wiatru w wąskich kamiennych uliczkach, które nagrzane letnim słońcem, uwalniają ciepło przesycone zapachem chleba dopiero co wyciągniętego z pieca. A wraz z początkiem zimy z wykutych w kamieniu piwnic roznosi się cierpki zapach moszczu i niemal nadaje powietrzu barwę wina. Ciemnego i mocnego wina z naszych pól. Codziennie byłeś przy mnie. Ty, mój pierwszy nauczyciel. W ciszy pól, pod zadaszeniem z liści i trzciny, przez które zaglądało słońce, uczyłeś mnie modlitwy. Wtedy jeszcze niczego nie rozumiałem: zaledwie przeczuwałem, oświecany Bożym Światłem. I szybko wydoroślałem, gdyż Bóg od początku sposobił mnie do walki. Pamiętasz? Powiedział mi: «Warto, abyś walczył jak mocarz!». A wróg śmiał się i ostrzył swoją broń. Ale nie byłem sam: miałem ciebie przy boku. Bystrego, uważnego, posłusznego Woli, która wystawiała mnie na próbę, nigdy jednak nie byłem pokonany".
Ojciec Pio trwa zatopiony w myślach. Jego oczy błyszczą, skąpane w rzece wspomnień. Emocje przyprawiają usta o drżenie. Ból, który nigdy nie ustaje, utrudnia oddech. To już bowiem pół wieku, odkąd dłonie, stopy, bok i barki zakonnika noszą znaki cierpienia Chrystusa.
- Największą tajemnicą jest - mówi, spoglądając na rękawiczki, które kryją stygmaty - jak Bóg mógł wybrać mnie na pokorne naczynie, które tak obficie napełnił łaską. Tajemnicą jest ta łaska, która wypływała ze mnie, bym mógł nią obdarzyć moje dzieci. To zawładnięcie mojej duszy przez Boga. I te znaki... te znaki będące Jego pieczęcią. Na mnie, który jestem nicością.
Nic nie zbliża mnie do Jezusa bardziej niż cierpienie, które jest tak silne, że czasami nie mogę nawet mówić. A przecież najbardziej przejmujące były te rzadkie chwile, kiedy nie cierpiałem.
Zakonnik spuszcza głowę, zamyka oczy. Zdaje się kołysać powoli niczym płatki kwiatów, którymi porusza wiatr. Zbierająca się pod powieką łza szybko spływa na brodę. Za nią następna, ale nagle zatrzymuje się na policzku i znika, otarta przez niewidzialną rękę.
"Aniołku mój, wiesz, że nigdy się nie uchylałem" - kontynuuje rozmyślania.
"Jestem w Jego rękach, całkowicie. Nie ma nic większego ponad takie powierzenie siebie. Czy można by postąpić inaczej? To właśnie jest pełnia. Jakżeż oprzeć się tak nieskończonej łagodności? Takie jest życie ludzkie, to jest jego najgłębsza tajemnica. Bez Boga nie jesteśmy niczym więcej niż kruszynką. Gdyby wszyscy ludzie mogli to zrozumieć! W Jego ramionach jesteśmy jak dzieci, zupełnie bezbronni. I głupi w naszej zuchwałości... Bóg jednak się nie gniewa, ale pochyla nad każdym i obsypuje pieszczotami. Jego miłosierdzie potrafi być okrutne wobec niegodnej duszy! Czy zdajesz sobie sprawę, że przez cały ten czas nosiłem w sobie Chrystusa? Przejmująca jest wiedza, że moja droga dobiega końca. Tak wielkie pragnienie przebywania całkowicie w Nim, na wieczność! Ale zgodnie z Jego czasem. Kiedy zechce, kiedy postanowi, że czas jest właściwy..."
Ojciec Pio jest zwrócony ku oknu, w kierunku rozgwieżdżonego nieba, które chciałoby wypełnić klasztorny korytarz, zalewając światłem każdy kąt. Spogląda na twarz, którą tylko on może dostrzec. A w jego oczach, rozedrganych blaskiem niczym świece, kryje się ocean miłości.
- Wiem, mój przyjacielu - mówi z uśmiechem - wiem, że będziesz ze mną również w tym momencie. Razem odbędziemy podróż.
Potem znowu spogląda na dłonie. Powoli zdejmuje jedną rękawiczkę, delikatnie, jak gdyby trzymał w palcach skrzydełka motyla. A mimo to wywołuje nagły ból, powodując wstrząs, który go przenika i szarpie nim. Odkryta rana jest niczym karmazynowa gwiazda na dłoni. Gwiazda, pokryta kroplami zakrzepłej krwi, wydaje się skupiona na środku dłoni, jak gdyby to był środek ciężkości, jak gdyby w tym punkcie zbiegała się cała rzeczywistość. Rana, która u każdego wywołałaby lęk, ale dla tych potrafiących patrzeć oczami wiary, jest potwierdzeniem największej miłości.
- Pięćdziesiąt lat - mówi ojciec, muskając dłoń drugą ręką i przyglądając się szkarłatnej kropli, która przykleiła się do palca. - Podróż trwająca pięćdziesiąt lat...
* * *
Chcesz poznać tajemnice stygmatów Ojca Pio? Sięgnij po najnowszą książkę na temat tego wielkiego świętego >>
Skomentuj artykuł