Nerki Kościoła. Kilka obrazów podsumowujących synod o synodalności
Przeczytałam syntezy diecezjalne. Przeczytałam syntezę krajową. Kilka razy wyciągałam wnioski. I mam wrażenie, że mimo wszystko wcale nie o wnioski w synodzie chodziło. A tym bardziej nie o to, by tworzyć listy problemów, kłócić się i narzekać.
Wyzwanie Franciszka
Po co ten synod? Żeby się podzielić doświadczeniem i wziąć coś do siebie. Zauważyć więcej, zobaczyć bardziej. To jest wyzwanie, które papież nam rzucił – wyjście z naszej zadaniowości, z naszych list rzeczy do odhaczenia, bycie w inny sposób, który mamy gdzieś na dnie serca, ale o nim zapomnieliśmy. Dzielenie się w otwartości tym, co przeżywamy.
Czasem traktujemy Kościół jak obowiązek. Jak zadanie do wypełnienia. Jeśli jesteśmy we wspólnocie – wykonujemy czynności, które wspólnota na nas nakłada. Spotkanie – spotykamy się. Msza – uczestniczymy, przygotowujemy. Wyjazd – wyjeżdżamy. Ołtarz na Boże Ciało – zbijamy. Akcja parafialna – przychodzimy i ogarniamy. Jesteśmy, ale zadaniowo.
Czasem traktujemy wspólnotę jak plemię. Przychodzimy budować relacje z ludźmi, którzy są podobni, z ulgą, że nie trzeba się ze wszystkiego tłumaczyć, że mamy swoich i swoi nas rozumieją, podobnie patrzą na świat, że mamy swoją wspólnotową wioskę. Jesteśmy w Kościele, ale tylko wewnątrz plemienia. Na inne plemiona patrzymy z dystansem.
Czasem jesteśmy w zimnym przedpokoju Kościoła, z listą zakazów i nakazów wywieszoną tuż obok ogłoszeń duszpasterskich. Przychodzimy pojedynczo, wychodzimy pojedynczo, nie znamy się i nie bardzo chcemy się znać, bo jesteśmy przypięci, przyporządkowani gdzie indziej, albo nie chcemy być przyporządkowani wcale. Oto nieatrakcyjność wspólnoty w czasach miażdżącego indywidualizmu.
Franciszek mówi: spotkajmy się i opowiedzmy sobie, jak widzimy Kościół. A potem opowiedzmy o tym, co odkryliśmy, innym.
Czy po pierwszej fazie synodu powstaną programy naprawcze, listy kolejnych zadań, pomysły na ulepszenie, przepisy na nawóz powodujący wzrost? Czy opinie i obrazy, które z dołu, z grup roboczych w parafiach pofrunęły do biskupów i stały się syntezami, kurie przerobią teraz na zalecenia, a zalecenia – na listy pasterskie? Być może tak, ale czy właśnie o to chodziło? Czy wystarczającym celem nie było doświadczenie spotkania, słuchania, bycia?
Skutki synodu są tajemnicą, jak owoce rekolekcji
Gdy szukam porównania, synod najbardziej przypomina mi rekolekcje. Jest program. Są zadania, spotkania, rozmowy, modlitwa. Serce każdego uczestnika jest dotknięte w innym miejscu, poruszone w inny sposób. Czasem bardzo, czasem wcale. To doświadczenie często się wymyka słowom, opisowi, pozostaje wrażenie, przekonanie, poczucie, że tu i teraz jestem do czegoś wezwany. Można formułować ogólne wnioski z przeżytych rekolekcji, podsumowywać je, zainspirować się do tego, by zmieniać nasz kawałek Kościoła – ale zasadnicza zmiana dokonuje się w pojedynczym ludzkim sercu.
W przypadku polskiego synodu – w dwustu tysiącach serc. Bo tak się szacuje: że w synodzie w diecezjach wzięło udział około 200 tysięcy osób. Ile dokładnie, trudno powiedzieć i zaznaczali to także prezentujący krajową syntezę.
Jeśli mamy 200 000 zaangażowanych, oznacza to, że w każdej z prawie 11 tysięcy parafii i ośrodków duszpasterskich w Polsce w prace synodu włączyło się średnio… 18 osób. Najmniejsza parafia w Polsce liczy 125 wiernych – w niej byłoby to chlubne 15 procent. Największa ma ponad 30 tys. wiernych – 18 osób to sześć dziesiątych promila. Mało! Dramatycznie mało.
Boża garstka?
Patrzymy na te liczby po ludzku, bo nie mamy innej perspektywy. A nie, wróć. Mamy. Słowo nas ciągle uczy, jak patrzeć inaczej na rzeczywistość. Być może powstrzymuje nas przed tą zmianą optyki lęk, że się pomylimy, wygłupimy, ośmieszymy. Że tego, co się wydarzyło, nie wystarczy, żeby Kościół się zmienił. W wartości bezwzględnej osiemnaście osób z parafii to bardzo mało.
A jednak jest taka prawidłowość w Bożych działaniach: wybiera garstkę, żeby jasno było widać, że po ludzku to, co się stało, było niemożliwe, a efekt jest Jego dziełem. On wybiera to, co słabe, małe, nieliczące się. Najmłodszych synów, ludzi, którzy nie mają wpływów, armie, które nie mają szans z wrogiem, kobiety, po których nikt się niczego wielkiego nie spodziewa, bo są za słabe, za stare albo za młode i po prostu są kobietami.
Zmarginalizowany synod, w którym wzięła udział garstka, spotkania zignorowane przez większość Kościoła, globalne przekonanie, że synod nic nie zmieni, w zasadzie zero siły przebicia, jeśli chodzi o proponowanie nowego. Czy to nie idealne warunki, żeby w swoim ulubionym stylu mógł zadziałać Ktoś inny, Gospodarz synodu i jego boski inicjator?
Wesele i audyt
Analiza to nie duchowe rozważania. Duchowość często wydaje nam się płynna, oparta nie na twardych dowodach, ale na przeczuciach i emocjach. Bywamy przekonani, że wiara to nie rozum, więc duchowość nie może być metodą poznawania i opisywania świata.
Po synodzie nie spodziewamy się duchowości. Może jeszcze rozmowy o duchowości, najlepiej – o błędach i wypaczeniach. Ale sama metoda? Kondycja Kościoła w Polsce pokazuje się właśnie w tej innej metodzie, nie we wnioskach. W samym procesie, nie w jego podsumowaniu. Czy nie mówi więcej o naszym Kościele to, że w synod weszło tylko sto tysięcy? Czy nie mówi więcej uchwycony w dokumentach szczery zachwyt nad tym, że wreszcie można było mówić i być wysłuchanym, do końca, bez dążenia do ustalenia, kto ma rację? Czy nie mówią wiele sposoby zbierania głosów – anonimowe internetowe ankiety, które są chyba najbardziej sprzeczne z duchem synodu?
Synod miał być jak wesele. Czy czasem nie wyszedł jak audyt? Zakładał relacje, nie ankiety. Pytał o przeżycia i obrazy, a my je chcieliśmy policzyć, zważyć, skategoryzować i ładnie opakować, by nie narobić sobie wstydu, gdy trzeba będzie pokazać treści światu. Jest żal: dokąd mogliśmy dojść, a nie doszliśmy. Czy słuszny? Doszliśmy przecież aż dotąd, dokąd byliśmy w stanie. Jedni dalej, inni bliżej.
Szukamy rozwiązań, sensacji, twardych danych, a mamy obrazy i wrażenia. Szukamy lekarstwa na kryzys, a mamy tylko słowa opisujące go z różnych stron. Szukamy wspólnoty słuchania, czasem ją znajdując, czasem nie. Synodalna metoda to ćwiczenie duchowe; nie chodzi o efekt, ale o proces. A jednak oczekujemy szybkiego efektu, tego, że wokół nas w Kościele coś się wreszcie zmieni. Najlepiej zaraz.
Najczęściej tym, co ma się zmienić, jesteśmy jednak my sami.
Nerki Kościoła
W Starym Testamencie nerki są siedliskiem uczuć, miejscem, w którym szukamy motywów do działania. Najbardziej schowane, bardzo wrażliwe, ważne.
Nie sposób oprzeć się obrazowi, który pokazuje, że w synodzie wzięły udział głównie… nerki Kościoła. Nerki: ludzie zmotywowani, którzy nie są obojętni, ale czują różne emocje w związku z Kościołem. To emocje prowadziły ich na spotkanie i do spotkania, to w tej grupie najczęściej można znaleźć zmotywowanych do działania. Choć motywacja jest różna. Część z nich należy do dobrze zorganizowanych wewnątrz Kościoła wspólnot, część przyszła z jego obrzeży – i wszyscy razem są jak nerki. Te z psalmu 139 – które Bóg utworzył je, stwarzając człowieka i są takim miejscem w organizmie, które łatwo poruszyć, a jednocześnie jest wrażliwe na Boże działanie. I te, które mamy u Jeremiasza, u którego czytamy, że Bóg "doświadcza nerki".
Być może każdy, komu zależy na Kościele, kto jest wrażliwy na cichy głos Ducha, musi przeżyć to „doświadczanie”. Może to synod jest właśnie takim doświadczaniem, bo każdy, kto chce w Kościele być, musi doświadczyć wszystkich jego słabych i mocnych stron i odpowiedzieć sobie na pytanie: czy kochasz taki Kościół? Synod nie miał przecież być audytem – a jednak przyniósł nam listę niedoskonałości, ujętych często między wierszami, a nie literalnie w tekście dokumentów.
Powstała więc lista słabości i mapa obrzeży. Gdzie są obrzeża? Widać je, gdy zaczyna się wymienianie środowisk czujących się na marginesie wspólnoty. Osoby z niepełnosprawnością, single, ludzie w związkach niesakramentalnych, osoby poszukujące lub w kryzysie wiary, skrzywdzone przez duchownych, z kręgu LGBT+, uchodźcy, ludzie uwikłani w nałogi, a także tradycjonaliści – to lista wymieniona w krajowej syntezie. Ludzie z tej listy także tworzą nerki Kościoła. O nerki trzeba dbać. Jak?
Duszpasterstwo mocnych owiec
Co jeszcze ta lista mówi o kondycji Kościoła w Polsce? Że nasz Kościół jest najbardziej Kościołem środka. Duszpasterstwem mocnych owiec. Że mówi się i pisze do tych, którzy są i wciąż są bezproblemowi; żyją sakramentalnie, rozumieją prawdy wiary i łapią w lot dowolne cytaty z Pisma i tradycji, zwłaszcza nauczania ostatnich papieży.
Z resztą jest pewien problem i nie chodzi tylko o nauczanie duchownych, które nie jest dla owej reszty, ale o świeckich także: ludzie środka mają się dobrze i nie wiedzą, co robić z resztą, która dobrze się nie ma, a potrzebuje Boga, Jego miłości, relacji z Nim, Jego opieki i czułości.
Stąd tak zwane „silosy duchowości”, hermetyczne wspólnoty mających się dobrze, stąd poruszający obraz Kościoła jako domu, z ciepłymi pokojami i zimnym korytarzem: nikomu nie chce się wychodzić ze swojego ciepłego pokoju, by nie stracić ciepła na zimnym korytarzu. Na którym ludzie czekają – aż w końcu wychodzą. Zostają mocne owce w ciepłych pomieszczeniach.
Synod ogrzał trochę korytarz i pootwierał jakieś drzwi. Jakie i ile? Zobaczymy.
Podcięte skrzydła
Wśród różnych podsumowań synodu nie ma chyba słów budzących większą gorycz, niż określenie, które często padało w wielu nieoficjalnych rozmowach o syntezie krakowskiej, wciąż nieopublikowanej, wciąż niedostępnej także dla jej cząstkowych twórców. To określenie brzmi: właściciel syntezy. Właścicielem syntezy jest biskup, głowa diecezji. Synteza składa się z części wypracowanych przez poszczególne zespoły, o których to częściach ich twórcy nie mogą nawet publicznie rozmawiać, bo nie mają do tego prawa. Nie mają, bo nie są właścicielami.
Oto wiec spotkaliśmy się, rozmawialiśmy, słuchaliśmy siebie nawzajem, budowaliśmy wspólnotę, tworzyliśmy nowe, by służyło – ale spisane owoce naszych spotkań, słuchania i pracy nie są nasze i nie mamy do nich ani prawa, ani dostępu.
Z jednej strony: czy można znaleźć bardziej ironiczne podsumowanie synodu o synodalności? Dochodzi do tego fakt, że to właśnie w archidiecezji krakowskiej najwięcej osób wzięło udział w synodzie: szacuje się tę liczbę na 105 tysięcy osób, co daje aż 7 procent wiernych diecezji - dwa razy więcej niż we wszystkich pozostałych polskich diecezjach razem wziętych.
Z drugiej strony: czy to wszystko, co się tu na ogromną skalę miało wydarzyć, po prostu nie zostanie w ludziach i nie zmieni ich przyszłych działań? Doświadczenie wspólnoty słuchającej się wzajemnie to mocna rzecz, która nigdy nie pozostaje bez wpływu na przyszłość, niezależnie od tego, czy ktoś pokazał światu nasze spojrzenie, czy też nie.
Więzy klerykalizmu
Ostatni obraz, który nasuwa się sam, gdy czyta się syntezy: utknęliśmy w sklerykalizowanej kościelności. Widać to tam, gdzie oddzielono grupy robocze świeckich od księży, bo świeccy mieli kłopot, by przy księżach się otworzyć. I we wstępie do syntezy krajowej, która mówi, że w bardzo wielu miejscach synod się niemal nie wydarzył, bo księża byli niechętni, a świeccy nie mieli mocy sprawczej. I w wielu miejscach, w których duchownym różnymi słowami jest w skrócie wyrzucane tworzenie kasty.
Chcemy więc uciec od obrazu dwóch oddzielonych stanów, ale ta ucieczka okazuje się niemożliwa, nasze myślenie wydaje się być nieodwracalnie sformatowane na trzy różne sposoby. Pierwszy, świecki, to „niskie cięcie”: ksiądz ma służyć, więc niech się nie wywyższa, ale zdobywa umiejętności, pracuje nad sobą, zejdzie z piedestału i poświęci się pracy u podstaw, nienaganny, skoro wybrał taką drogę. Drugi, świecko-kapłański, to „wysokie loty”: drugi Chrystus, święte kapłaństwo, szacunek bez granic i wyręczanie w czynnościach „niegodnych”, jak mycie naczyń po spotkaniu. Trzeci, kapłański, to "wzór i znój": ksiądz ma być wzorem za wszelką cenę, a ponieważ to niemożliwe, musi trzymać się z dala od świeckich i dzielić trudnościami tylko w gronie kapłanów, nierzadko trudnym i niewspierającym, co rodzi wielkie osamotnienie. I jedno, i drugie, i trzecie to perspektywa klerykalizmu.
Co mówi Duch do Kościoła
Synod to nie socjologiczne badanie opinii o Kościele, ale nowa metoda bycia we wspólnocie. To szkoła używania miękkich narzędzi wspólnototwórczych. I tak, jak zostało to powiedziane podczas prezentacji krajowej syntezy na Jasnej Górze – to, co teraz chcemy z synodem i jego odkryciami zrobić, znowu musi być wypracowane metodą, którą proponuje nam papież: spotkać się, pomodlić, podzielić, wysłuchać siebie nawzajem, ująć to, co wybrzmiało w obraz, który zostanie w głowie i będzie motywował do zrobienia kolejnego kroku, i kolejnego, i kolejnego.
Nie chodzi o rejestr wniosków i remont. Nie chodzi o krajowe zalecenia dla parafii. Chodzi o to, by się nauczyć budować relacje i służyć. Brzmi banalnie, ale jest kwintesencją dobrego życia, w Kościele i poza nim. Wartością Kościoła jest to, Duch że chce nas tutaj tego uczyć. I On o wiele bardziej niż my akceptuje to, że jesteśmy w procesie, że efekt nie będzie widoczny natychmiast, że potrzeba czasu, prób, otwartości, decydowania.
Skomentuj artykuł