Nie przyszliśmy na świat, aby „wegetować”
„Czas zejść z kanapy” – te słowa papieża Franciszka wypowiedziane podczas Światowych Dni Młodzieży w Krakowie w 2016 roku miały być ożywczym impulsem, miały wyrwać młodych z marazmu i życiowego paraliżu. Wielu, niestety, na ten apel pozostało głuchych, co najwyżej jeszcze wygodniej ułożyło się na swojej kanapie. A szkoda.
Po ciężkim, trudnym dniu nie ma nic lepszego niż wygodna kanapa. Wówczas do szczęścia niewiele trzeba. „Sądzimy, że abyśmy byli szczęśliwi, potrzebujemy dobrej kanapy. Kanapy, która pomoże nam żyć wygodnie, spokojnie, całkiem bezpiecznie. Kanapa - jak te, które są teraz, nowoczesne, łącznie z masażami usypiającymi - które gwarantują godziny spokoju, żeby nas przenieść w świat gier wideo i spędzania wielu godzin przed komputerem” - mówił do młodych w Krakowie Ojciec Święty Franciszek. Od razu jednak wskazał niebezpieczeństwa takiego myślenia. Ta wygodna kanapa, będąca synonimem błogości, to tak naprawdę życiowa pułapka, przed którą bardzo mocno przestrzegał papież. „«Kanapa-szczęście» jest prawdopodobnie cichym paraliżem, który może nas zniszczyć bardziej, a najbardziej młodych”. Siedząc na niej „stajemy się ospali, ogłupiali, otumanieni” - mówił Franciszek. W efekcie mamy całe rzesze młodych, którzy w wieku dwudziestu lat przechodzą na emeryturę. A przecież nie o to w życiu chodzi. Nie o to, by przespać swoje życie, tylko żeby zostawić po nim trwały ślad. Dlatego czas zejść z kanapy i zacząć działać.
Na fali entuzjazmu, jaki niosły ze sobą Światowe Dni Młodzieży, wydawało się, że słowa te będą ożywczym impulsem, dodadzą młodym wiatru w żagle, sprawią, iż wezmą się do pracy, mają przecież wiele pomysłów. Wystarczy się zmobilizować, skrzyknąć z grupą z parafii, ze wspólnotą, pójść do proboszcza i coś zaproponować, a owoce przyjdą same.
Zejść z kanapy mieli nie tylko młodzi, ale także ci, którzy ich kształtują, którzy - jeszcze do niedawna - byli dla młodych autorytetami, duszpasterze, którzy - nierzadko - swój zapał zdążyli już schować na dno szuflady i wygodnie rozsiąść się na tej przysłowiowej kanapie i ubolewać nad tym, że młodym się nic nie chce, a ich wszystko coraz bardziej zniechęca. To prawda - zniechęcony i zawiedziony kapłan, zniechęceni młodzi, dodatkowo coraz bardziej rozczarowani Kościołem, niewiele będą w stanie zrobić.
Kiedy rozmawiałam z bohaterami moich książek, bardzo często pojawiało się tam wspomnienie charyzmatycznego kapłana, który ponad własne wygodnictwo i święty spokój stawiał zaangażowanie młodzieży. To często on zapalał młodych do jakiegoś pomysłu, słuchał ich, dawał im swój czas, często kosztem własnego odpoczynku. Wezwanie papieża miało też na nowo ożywić skostniałe struktury.
Co widzimy po pięciu latach? Okazuje się, że tak bardzo wpasowaliśmy się w tę kanapę, że na samą myśl, że trzeba by z niej zejść, odechciewa się jakiegokolwiek działania. Ten stan pogłębiła także pandemia, która sparaliżowała życie społeczne, zamroziła niemal wszelką aktywność, poza tą w internecie, na długie tygodnie zamknęła ludzi w domach, często zalęknionych o zdrowie swoje i swoich bliskich. Dotyczy to i młodych, i nas, ich rodziców.
„Trzeba mieć trochę odwagi, trzeba zdecydować się na zamianę kanapy na parę butów, które pomogą ci chodzić po drogach, o jakich wam się nigdy nie śniło, ani nawet o jakich nie pomyślałeś” - mówił do młodych Franciszek. Żeby jednak zacząć działać, potrzebny jest pierwszy krok, potrzebna jest decyzja, że chcę coś zmienić, że nie chcę trwać w tym marazmie, że mam dość. Kluczowym słowem w tym kontekście jest „decyzja”. Tymczasem brak decyzyjności to choroba, która niczym rak toczy dziś młodych ludzi, nie tylko w drobnych kwestiach, ale także w tych najważniejszych - życiowych. Spada liczba zawieranych małżeństw, seminaria pustoszeją, nie wspominając o nowicjatach żeńskich zakonów. Młodzi ludzie nie chcą, bądź nie potrafią podejmować decyzji, które będą miały skutki na całe życie.
Ta niedecyzyjność także przekłada się na brak zaangażowania religijnego. Żeby iść za Jezusem, żeby się z nim spotkać, trzeba tego chcieć, często trzeba podjąć wysiłek, że chcę Go szukać, coraz częściej wbrew najbliższym, przyjaciołom czy znajomym. W wielu środowiskach bowiem powiedzenie „tak” Jezusowi to synonim największego obciachu. Łatwiej i bezpiecznie płynąć z nurtem, niż iść pod prąd. Kiedy przez Polskę w październiku zeszłego roku przetaczały się czarne marsze, wiele młodych dziewcząt doświadczało ogromnej presji swojego środowiska, by w nich uczestniczyć. Z lęku przed ostracyzmem czy odrzuceniem zmieniały sobie zdjęcia profilowe na te z czerwoną błyskawicą, bo wtedy tak „robili wszyscy”. Dotyczyło to także tych, które wychowywane były w katolickich domach, a rodzice zaangażowani byli w życie wspólnotowe.
Kiedy chodziłam do liceum w pierwszych latach szkolnej katechezy na religię nie chodziły pojedyncze osoby, dziś – po dwudziestu paru latach - ten trend jest zupełnie inny. To jednostki - szczególnie w dużych miastach - chodzą na religię, reszta nie zawraca sobie tą kwestią głowy. W ciągu ostatnich 25 lat spadek deklaracji wiary w Boga u młodzieży wyniósł ok. 20 proc., a spadek praktyk religijnych aż 50 proc. Liczba niewierzących wzrosła z 4 proc. w 1994 r. do 17 proc. w 2018 r. To dane z raportu dotyczącego religijności młodych ludzi.
Dlaczego tak się dzieje? Badani młodzi wskazują na wiele elementów, wśród nich choćby „brak właściwej reakcji Kościoła na pedofilię w jego szeregach, zaangażowanie w politykę oraz przepych i nieuzasadnione bogactwo ludzi Kościoła”. Razi ich też agresywny język księży i hierarchów, brak zrozumienia dla praw kobiet, nieatrakcyjność lekcji religii i brak otwartych rozmów z księżmi o takich problemach jak aborcja czy homoseksualizm. Tego głosu młodych absolutnie nie można lekceważyć i dobrze, żeby biskupi wzięli te słowa pod rozwagę. Tym bardziej, że - jak wskazuje bp Grzegorz Ryś - w rozmowach z młodymi sam spotyka się z pytaniem: „A czemu ja mam być wierzący, skoro biskupi są niewierzący?”. I wskazuje, że problemem młodych ludzi jest tak naprawdę kłopot z doświadczeniem Pana Boga. Jak mają działać, jak mają się angażować, kiedy Bóg jest im obojętny? „Jak się rozmawia z młodymi ludźmi, którzy przychodzą pytać o swój kryzys wiary, to zwykle we mnie budzi się pytanie, czy to jest odejście od wiary, czy raczej jest to odejście od - powiedzmy na skróty - pierwszokomunijnego ubranka” - zastanawia się hierarcha. Nie da rady całe życie w nim chodzić, bo człowiek będzie wyglądał idiotycznie. Trzeba je zmienić, tak jak zmienia się doświadczenie wiary.
Podejście typu „Pa, Boziu” – jak mawiał jeden z moich wykładowców – dobre jest może w przedszkolu, ale na pewno nie dla młodego czy dorosłego człowieka. Ale znów, żeby pójść krok dalej, trzeba podjąć decyzję, że chcę to zrobić. Oczywiście, można całe życie przeleżeć na kanapie, okryć się ciepłym kocykiem i narzekać, że źle się dzieje. Ale można też wstać, schować garniturek komunijny do szafy i zrobić wszystko, by wyrwać się z marazmu. Jestem przekonana, że młodzi ludzie mają zapał, mają pomysły, tylko często my dorośli podcinamy im skrzydła i niepotrzebnie studzimy ten zapał. Dajmy im szansę, żeby i oni i nich dzieci mogli doświadczyć żyjącego Kościoła, oczyszczonego i na nowo odkrywającego, że najważniejsze w tym wszystkim jest spotkanie z Jezusem, który bynajmniej nie jest Panem komfortu.
Skomentuj artykuł