Orla Straż: "Ludzie mają dość ckliwego użalania się nad biednymi dziećmi"
Dlaczego ludzie dają pieniądze fundacji prowadzonej przez trzech byłych wojskowych, w dodatku wierzących katolików? - Bo jesteśmy remedium na bezradność. Ludzie mają dość ckliwego użalania się nad biednymi dziećmi. Chcą, żeby ktoś przyszedł i powiedział: nie jest tak, że nic się nie da zrobić – mówi Bartosz Rutkowski, szef Orlej Straży.
Orla Straż to założona w 2016 roku polska fundacja pomocowa, której głównym obszarem działań jest Irak oraz iracki Kurdystan, gdzie ISIS dokonywało największych zbrodni na chrześcijanach i Jezydach. Fundacja pomaga ofiarom terroryzmu. Mądrze, skutecznie, z poświęceniem. Jak powstała? Na stronie fundacji czytam opis: „7 października 2015 roku o godz. 7:15, na kwadrans przed przystąpieniem do codziennych zajęć komandor Bartosz Rutkowski przeczytał artykuł…”
Komandor rzuca robotę z dnia na dzień
- Tak było – uśmiecha Bartek Rutkowski, były oficer Wojska Polskiego, założyciel fundacji. - Co do minuty. Przeczytałem artykuł o torturowaniu i ukrzyżowaniu dwunastolatka przez ISIS. Mój syn był wtedy jego rówieśnikiem. Przez chwilę się zastanawiałem, czy mogę coś zrobić, by taka sytuacja nie wydarzyła się drugi raz. Uznałem, że tak. A potem wyjąłem kartkę z drukarki i zacząłem robić listę rzeczy, które będą potrzebne, by pojechać pierwszy raz do Iraku i sprawdzić, co jest potrzebne na miejscu.
Rutkowski był wtedy szefem szkoleń Ośrodka Szkolenia Nurków i Płetwonurków Wojska Polskiego w Gdyni. Dlaczego po 22 latach służby komandor podporucznik z dnia na dzień rzuca robotę i jedzie na drugi koniec świata, by pomagać dzieciakom, które były w niewoli ISIS, i dorosłym, który na skutek działań terrorystów stracili w życiu wszystko?
- Bo to ma sens. Bo jest w życiu taki moment, w którym wiesz, że nie możesz siedzieć bezczynnie. Zapytałem sam siebie, czy mogę coś zrobić, by nie zginął kolejny dwunastoletni dzieciak, torturowany i ukrzyżowany za to, że jest chrześcijaninem. I sam sobie odpowiedziałem: tak. Mogę. I zrobię. Przegadałem temat z żoną i poleciałem do Iraku, zapytać miejscowych, jak mogę im pomóc.
Nic bez ludzi, którym chcesz pomagać
I tak właśnie działa Orla Straż.
Pierwsza zasada – każda pomoc jest uzgadniana z potrzebującymi. Pracownicy fundacji lecą na miejsce i pytają: czego najbardziej wam teraz potrzeba? Nie ma tu miejsca na własną kreatywność, bo szanse, że naprawdę trafi się w potrzeby ludzi, są znikome. Gdy z rozmów wynika konkretna potrzeba, następny krok to pytanie: jak to zrobić najlepiej? Kluczowe są tutaj konsultacje z potrzebującymi, uzgodnienie z nimi planu oraz współpraca z lokalnymi organizacjami.
Dlatego przez pierwsze półtora roku fundacja skupiała się głównie na pomocy wdowom, których mężowie zostali zamordowani przez terrorystów, i sierotom, które straciły ojców. Z czasem potrzeby zaczęły się zmieniać i głównym problemem, jak wskazywali ludzie na miejscu, był brak pracy. Sklepy i warsztaty były celowo niszczone przez ISIS. Trzeba było je odbudować.
Pierwszy był… warsztat ślusarski.
- Miasto w gruzach, trzeba domy odbudować, ale bez ślusarza nie ma jak. Znaleźliśmy w obozie wśród uchodźców ślusarza, kupiliśmy mu narzędzia. Zaczął pracować. Kolejny był spawacz, potem fryzjer, lekarz… W ciągu czterech lat pomogliśmy otworzyć 95 lokalnych, rodzinnych biznesów – opowiada Bartosz Rutkowski.
Dzięki tym działaniom, ujętym w całość jako projekt „Dobra Praca”, ludzie pozbawieni przez ISIS wszystkiego poza życiem wracają powoli do normalności. Pracują, zarabiają, rozwijają się, a wraz z nimi miejsca, w których żyją. Fundacja publikuje na swojej stronie krótkie wywiady z osobami, które dzięki projektowi odzyskują nadzieję na życie. To bardzo proste historie - i bardzo wzruszające.
Cel: robić najlepiej to, co jest możliwe i skuteczne
Innym projektem wspieranym przez Orlą Straż jest ośrodek OurBridge. Miejsce powstało z inicjatywy jezydzkich studentów, mieszkających w Niemczech. Jego głównym celem jest pomoc w powrocie do normalnego życia wdowom i sierotom, które były więzione przez terrorystów z ISIS. Prawie 400 dzieci i kobiet uczęszcza na zajęcia, na których uczą się przedmiotów szkolnych oraz odbywają sesje terapeutyczne. Dzieciaki mają angielski, plastykę, matematykę. Są zadbane, uśmiechnięte. Wychowawcy też są uchodźcami. Kobiety uczą się szyć, przy szyciu rozmawiają, a rozmawiając – wychodzą z traumy, którą w sobie noszą. To najprostszy, a zarazem jedyny możliwy sposób, by pomóc im wrócić do życia. Tak, potrzebowałyby specjalistycznej terapii, ale to na razie nie jest możliwe, więc trzeba sięgać po dostępne i skuteczne narzędzia. Orla Straż miesięcznie wspiera ośrodek kwotą 11 tysięcy złotych.
A kto wspiera Orlą Straż? Zwykli ludzie. Czasem bardziej zamożni, czasem mniej. Do puszki wrzucają wierni pod kościołem, do którego zaproszono fundację ze świadectwem, kiedy indziej na konto przychodzi niespodziewany przelew w wysokości 40 tys. złotych, który robi ktoś zupełnie jej pracownikom nie znany. Ostatnio Bartosz Rutkowski zadzwonił do autora przelewu i zapytał: dlaczego?
- Bo jest adwent, chcę dać jałmużnę, przeczytałem o was wszystko, sprawdziłem najdrobniejsze szczegóły i jestem pewien, że te pieniądze w waszych rękach się nie zmarnują – usłyszał.
Gdy chcesz zrobić coś dobrego, nie będziesz sam
Ta historia lubi się zresztą powtarzać.
- Na samym początku, gdy wróciłem z pierwszego wyjazdu do Iraku, wywiad ze mną zobaczył pewien człowiek, dość zamożny. Do tego wierzący, a że był Wielki Czwartek, uznał to za znak i postanowił się ze mną spotkać – opowiada Rutkowski.
Spotkali się. Przy obiedzie padło pytanie, ile potrzeba, by Rutkowski, po pierwszej podróży rozpoznawczej właśnie zakładający jednoosobową fundację, poleciał do Iraku kolejny raz.
- Mówię tak nieśmiało, bo dla mnie to są grube pieniądze: chciałbym w rok zebrać jakieś dziesięć tysięcy dolarów. On pyta: a w złotówkach ile to jest? Więc wyjaśniam: czterdzieści tysięcy złotych. Zakrztusił się kawą i mówi: tyle to ja panu sam dam. Niech pan planuje wyjazd – opowiada założyciel Orlej Straży.
I tak się po kolei układa. Biuro – wynajęte od sąsiada za minimalną możliwą opłatą, który zaproponował to sam, gdy usłyszał, czym Bartosz Rutkowski się właśnie zaczął zajmować. Księgowa, która bierze tyle, ile musi, bo na mniej przepisy nie pozwalają. Prawnik, który za przygotowanie papierów dla fundacji nie bierze ani grosza. A gdy po kilku miesiącach pracy robi się w końcu za dużo jak na jednego człowieka, który w dodatku woli działać, niż zajmować się fakturami – pojawia się Darek. Dariusz Celiński.
Nie ma przypadków. Są tylko znaki
- Jestem człowiekiem głęboko wierzącym i nie wierzę w przypadki. Byłem już na emeryturze, pracowałem jako ochroniarz, tego dnia prasowałem sobie mundur i przy prasowaniu włączyłem telewizor, co robię bardzo, bardzo rzadko. A w telewizji siedział Rutkowski i opowiadał, że organizuje pomoc dla ofiar terrorystów z Iraku. Siadłem z tym żelazkiem z wrażenia, a potem złapałem za telefon – opowiada Celiński.
Z Bartoszem Rutkowskim znali się już wcześniej, obaj byli nurkami. Darek, także emerytowany podoficer, w wojsku był szefem kompanii, odpowiedzialnym m.in. za logistykę. Po przejściu na emeryturę szukał swojego miejsca w świecie. Tym miejscem okazała się Orla Straż. Przyszedł najpierw na próbę, a niedługo później złożył wypowiedzenie w firmie ochroniarskiej i dołączył do fundacji jako pracownik.
- Nieoceniony, bo zaczął ogarniać rzeczy fundamentalne, czyli papiery, których ja szczerze nienawidzę – śmieje się Rutkowski.
Najmłodszym pracownikiem fundacji jest Dawid Czyż, czyli jedyny polski ochotnik, który dołączył do chrześcijańskiej samoobrony w walkach o Mosul. Z Bartoszem Rutkowskim poznali się w Iraku.
- Przyjechałem do jednostki z apteczkami, ratownikiem medycznym i szkoleniem w czasie ofensywy na Mosul, a oni mnie pytają: a z jakiego kraju pan jest? – opowiada Rutkowski. - Mówię: Bolanda, czyli Polska. A oni: bardzo dobrze, bo my mamy chłopaka od was. Myślę sobie: jasne, dla nich Poland i Holland to żadna różnica i zaraz się okaże, że chłopak jest Norwegiem. A tu z ciężarówki zeskakuje dwudziestosiedmioletni młodzieniec w okularach przeciwsłonecznych i czystą polszczyzną mówi: cześć. Więc pytam: a co ty tu robisz? On na to: a pan co tu robi? Mówię: przyjechałem tu z pomocą. A Dawid z uśmiechem: ja też.
Po powrocie do Polski Dawid dołączył do Orlej Straży.
"Jesteście albo chorzy psychicznie, albo święci"
- Jesteśmy zbierającą milion dwieście tysięcy złotych rocznie fundacją złożoną z trzech wierzących, byłych trepów – śmieje się Rutkowski. Trudno zaprzeczyć, ale może właśnie w tym fakcie należy upatrywać skuteczności działań Orlej Straży. Nie szukają chwały, w ramach pomocy nie jeżdżą na zagraniczne wycieczki, podnoszące koszty do niebotycznych rozmiarów. Nie są w Iraku dla siebie. I działają na sto procent, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
- Kandydatów na czwartego pracownika było już dziewięciu, ostatni nam powiedział: albo jesteście chorzy psychicznie, albo święci – mówi mi Rutkowski.
- A jak jest? – pytam.
- Ani jedno, ani drugie. My po prostu tak działamy. Nie umiemy inaczej. Dlatego nie jest łatwo się do nas dopasować. Ale mamy coraz więcej wolontariuszy. Kojarzysz film „Blues Brothers”? Pada tam takie zdanie: „We’re on mission from God” [czyli: jesteśmy na misji od Boga] . Z nami też tak jest.
- To znaczy jak? – dopytuję.
- Na przykład tak, że mamy kupione i spakowane ciepłe ubrania dla żołnierzy. W Iraku jest grudzień, w nocy w okopach temperatura spada do zera. Transport jest już dogadany, płacimy za kilogramy, kwota jest nieduża. Tuż przed załadunkiem dzwoni człowiek od transportu, żeby dogadać szczegóły, i mówi, że rozliczenie będzie jednak w oparciu o objętość, nie o wagę – mówi.
I robi się problem, bo paczki Orlej Straży są lekkie, ale zajmują dużo miejsca. Będą dużo kosztowały. A fundacja ma chwilowo na koncie 4 złote. Nie ma szans, by w tak krótkim czasie zdobyć brakujące trzy tysiące. Więc ciepła odzież do Iraku nie pojedzie. Czasem po prostu, po ludzku się nie da. Chociaż po bożemu może by się dało… Rutkowski nie załamuje rąk, bo po co. Siedzi w biurze, więc bierze się za maile. Nikt mu nie przeszkadza, bo w biurze nie ma zasięgu: jedyny sposób, by się dodzwonić, to telefon stacjonarny. I nagle dzwoni telefon. Komórka.
To dziwne.
Bartek odbiera, a po drugiej stronie odzywa się ksiądz z innej fundacji. Ma pewien kłopot. Leci właśnie do Iraku z transportem mleka w proszku, ale potrzebuje kogoś, kto pomoże mu z lądowaniem na wojskowym lotnisku i rozpakowaniem darów.
- Może mógłby pan z nami polecieć?
Następne pytanie nasuwa się samo.
- A nie ma ksiądz trochę miejsca w tym samolocie?
- Mam. Coś panu zabrać? Paczki z ubraniami? Nie ma problemu.
I w ten opatrznościowy sposób ciepłe ubrania trafiają jednak do Iraku.
- Sama widzisz. Nie ma przypadków, są tylko znaki. We’re on mission from God – śmieje się Rutkowski.
Kury i owce, terapia i nowe domy
Poza takimi właśnie bonusami od Opatrzności i wyjątkowym typem udzielanej pomocy, czyli tzw. odbudową powojenną na miejscu, to minimalne koszty własne są rzeczą, która wyróżnia Orlą Straż spośród wielu niosących pomoc fundacji. Punktem honoru jej założyciela jest, by nie były wyższe niż 10 procent. Brzmi zwyczajnie, ale w świecie organizacji pomocowych to nie jest norma. Wymaga to poświęcenia i wyobraźni (szef fundacji nie bierze żadnej pensji, dorabia, by zachować finansową równowagę, a księgowej dopiero po długim czasie udało się go przekonać, żeby w koszty wliczył rachunki za telefon). Efekty są jednak nie do przecenienia, co widać na przykładzie projektu budowy domów. Pierwszy, zbudowany w 2018 roku w całości przez pracowników zatrudnionych na miejscu, z materiałów kupionych lokalnie, kosztował 12 tys. złotych. Do tej pory domów udało się zbudować ponad siedemdziesiąt.
- Z Polski nie wozimy nic. Wyjątkiem była wysokiej jakości odzież dla żołnierzy czy specjalistyczne apteczki. Wszystko inne kupujemy na miejscu, zatrudniamy uchodźców jako pracowników, projekt pierwszego domu robił inżynier, który także jest uchodźcą. Koszty są o wiele niższe, a zysk podwójny, bo lokalni właściciele sklepów i hurtowni oraz uchodźcy mają wtedy możliwość zarobku – tłumaczy Rutkowski.
Cztery przyjęte przez Orlą Straż zasady działania: wszystko z ludźmi, wszystko na miejscu, zero własnej kreatywności i 90 procent pieniędzy dla potrzebujących sprawiają, że projekty realizowane przez fundację są bardzo różne. To terapia zajęciowa dla kobiet, które wróciły z niewoli ISIS i doprowadzenie prądu do małej wioski, która nie miała go od trzech lat. To finansowanie operacji i zabiegów medycznych konkretnych osób, których nie stać na skorzystanie z płatnej w Iraku służby zdrowia. To zakup kóz, kur i owiec, czyli źródła jajek i mleka dla rodzin, które żyją w obozach dla uchodźców na bardzo ubogiej diecie. Nie ma ustalonych szablonów działania, nie ma schematu, który ograniczałby pomoc. A dla fundacji pomoc oznacza doprowadzenie do sytuacji, kiedy osoba lub rodzina, którą wsparła Orla Straż, jest w pełni usamodzielniona.
Całego świata nie uratujesz. Ale to żadna wymówka
- W tej chwili nie wyobrażam sobie innego życia. To jest zupełnie inne spojrzenie na rzeczywistość, na człowieka, na sposób pomagania drugiej osobie. Na pierwszym planie jest osoba, której pomagasz. Jest podmiotem, a nie przedmiotem. To nie ona ma się dopasować do mojej pomocy, tylko ja z moja pomocą do niej, do jej potrzeb. Nie pomagam dla siebie – podsumowuje Darek.
- Jaka historia najbardziej cię poruszyła? – pytam Bartka.
- Jedna?
- Na początek.
- Najbardziej pamięta się te pierwsze – zaczyna.
A pierwsze historie to na przykład rozmowa z dziewczyną, która była w niewoli ISIS. Była niewolnicą seksualną, pięć razy zmieniała właściciela, ma za sobą próby samobójcze, swędzące blizny na pociętych nadgarstkach, na oko około dwudziestu lat. Albo druga historia: pobyt u rodziny, która dostała smsa z propozycją wykupu córki z niewoli za 12 tysięcy dolarów.
- Nie mieli tych pieniędzy. My też nie. Nie mogliśmy z tym nic zrobić. Wyszedłem na dwór, a człowiek, który był moim tłumaczem, powiedział: nadajesz się do tej roboty. Pytam: dlaczego?
- Bo nie płaczesz.
W nocy Bartek nie mógł zasnąć. Leżał z otwartymi oczami i kombinował, czy można coś zrobić. Nie udało się. Ale to nie demotywuje, nie podcina skrzydeł. Wręcz przeciwnie.
- Mam świadomość, że całego świata nie uratuję, ale to nie jest żadne usprawiedliwienie dla bezczynności. Uczciwe jest powiedzenie: nie chce mi się , jestem zajęty, mam własne życie, inne rzeczy. Od nikogo nie masz prawa wymagać tego, żeby robił to, co ty i żeby w ogóle chciał komuś pomagać. Nauczyłem się jednego: jeżeli ktoś chce, to możesz mu opowiedzieć historię – i to tyle. Co on z tym zrobi, to jest jego prywatna sprawa. Nie masz prawa niczego wymagać, bo nie znasz jego sytuacji. Ale ja, po tym wszystkim, co widzieliśmy, chyba bym zwariował, gdyby nic z tym nie robił. Nie wiem, co musiałoby się stać, żebym się teraz zatrzymał – mówi Rutkowski.
- Dlaczego ludzie dają wam pieniądze? – pytam.
- Pytasz mnie, dlaczego ludzie dają pieniądze fundacji prowadzonej przez trzech byłych wojskowych, w dodatku wierzących katolików? – śmieje się Bartek. - Bo jesteśmy remedium na bezradność. Ludzie mają dość ckliwego użalania się nad biednymi dziećmi. Chcą, żeby ktoś przyszedł i powiedział: nie jest tak, że nic się nie da zrobić, można zrobić to i to, będzie kosztować tyle. I my to zrobimy. Taki konkret jest ludziom bardzo potrzebny.
---
Jeśli chcesz wesprzeć działania Orlej Straży, możesz to zrobić przez stronę fundacji lub wpłacając na konto:
Fundacja Orla Straż
ul. Bartników 12, 84-207 Bojano
06 1020 1853 0000 9102 0294 3074
Skomentuj artykuł