Wpadłam w sidła skrupulatyzmu, byłam na skraju wytrzymałości psychicznej [ŚWIADECTWO]
Spisałam to świadectwo pod wyraźnym poleceniem Ducha Świętego i chciałabym, aby każdy, kto go przeczyta, a zwłaszcza osoba skrupulatna, wiedziała, że nie jest sama w swoim cierpieniu. Żeby wiedziała i pamiętała, że Bóg bardzo ją kocha i chce dla niej wszystkiego, co najlepsze, i żeby nigdy nie poddawała się w swojej walce.
Zaczynając od początku: nie pochodzę z religijnej rodziny. Zostałam ochrzczona, dostąpiłam zaszczytu przyjęcia Pierwszej Komunii Świętej (i Komunii św. w ogóle), jednak na tym moja wiara z grubsza się kończyła. W międzyczasie miałam okresy, gdzie modliłam się do Boga, przy tym nie chodząc do kościoła. Określałam się jako "wierząca niepraktykująca", samej nie wiedząc do końca, co to znaczy. Byłam wtedy w szkole podstawowej.
W podstawówce tej właśnie, uczęszczając na lekcje religii, dostąpiłam łaski nawrócenia. Była to dla mnie naprawdę dziwna rzecz: oto na tych przeze mnie niejednokrotnie wykpiwanych, nie branych na poważnie lekcjach, zaczęłam czuć dziwne pragnienie powrócenia na łono matki Kościoła, i to na tyle mocne, że stawało się w pewnych momentach niewygodne. Z pewnością dopomógł mi w tym Pan przez dobrą katechetkę, której przy końcu szóstej klasy podziękowałam za to, że mnie nawróciła.
Wracając jednak do sedna sprawy: w okresie Wielkanocy 2018 roku, mając 13 lat, udałam się do pierwszej od lat spowiedzi świętej, a następnie z wielką radością przyjęłam Komunię Świętą. Cieszyłam się z nowej drogi z Panem Jezusem.
Po jakimś czasie jednak stopniowo zaczął mnie kusić nieprzyjaciel i, co najgorsze (ale też dla niego charakterystyczne), zaczął mi podpowiadać rzeczy na pierwszy rzut oka dobre, ale tak naprawdę złe. Były to pozory dobra, o których, jak mi się wydaje, pisał św. Ignacy Loyola. Ale nie miałam takiej wiedzy na tamten moment, zresztą gdybym nawet ją miała, to nie wiadomo, czy bym te kwestie rozumiała. Ciężko jest mi podać dokładną chronologię zdarzeń, jednak pamiętam, że zaczynało się od małych, zupełnie niepozornych rzeczy. Chodzenie na szkolną Mszę św., modlitwa przed jedzeniem, zastanawianie się, czy coś jest dobre czy złe, pogłębianie wiary przez czytanie religijnych treści w internecie… Wydawałoby się, że były to czyste akty pobożności, jednak wkrótce poszły one w bardzo złą stronę.
Od swojej koleżanki usłyszałam, że skoro nie chodziłam do kościoła przez tyle czasu, to będę musiała wiele odpokutować. Nie jestem pewna, czy też nie wspomniała przy tym o chodzeniu na Mszę św., co zrozumiałam tak, jakbym musiała nadrobić te opuszczone przez siebie Msze. Być może już pamięć mnie myli, jednak niezależnie od tego, czy dotykało to również kwestii chodzenia do kościoła czy nie, przeraziłam się nie na żarty, wzięłam te słowa bardzo na poważnie. Nie były one jednak głównym sprawcą duchowej choroby, na jaką miałam zapaść - tak naprawdę miałam do niej zadatki już wcześniej, jednak nie zdołała się ona u mnie rozwinąć przez mały kontakt z wiarą. A mówiąc o chorobie duchowej, mam na myśli skrupulatyzm.
Bardzo mi ciężko wyrazić cały pasm cierpień, które musiałam przez to przejść. Zresztą, nie tylko ja sama - cierpiała również moja rodzina, myślę, że Pan Jezus także. Dopiero co się do Niego nawróciłam, a już wpadałam w sidła czegoś, co miało mnie od Niego oddalić.
Przestałam być sobą. Najpierw zaczęłam zastanawiać się czy to, co zrobiłam, nie jest aby grzechem, później poszło to dalej: zaczęłam panicznie lękać się grzechu, a w końcu widzieć go wszędzie. I to nie tylko grzech powszedni, ale też i śmiertelny, skazujący na piekło. Bardzo się bałam (i dalej się boję) potępienia, podobnie jak bardzo bałam się czyśćca. Zaczęłam maniakalnie czytać artykuły religijne i objawienia, niektóre niezatwierdzone przez Kościół. Większość skupiała się wokół czasów ostatecznych, bliskiej kary za grzechy, nadchodzącej katastrofy czy też dni ciemności, wobec których należy się odpowiednio przygotowywać. Wierzyłam każdej takiej informacji, nie słuchałam napomnień innych. Żyłam w ciągłym lęku. Potrafiłam bez przerwy przez kilka godzin modlić się na kolanach, zaczynać modlitwę od nowa, kiedy wydawało mi się, że nie skupiłam się dostatecznie, wyspowiadać się, a na następnej Mszy św. nie przyjąć Komunii z powodu urojonego grzechu ciężkiego lub przyjąć ją, a chwilę później mieć wyrzuty sumienia i lękać się popełnienia grzechu świętokradztwa. Próbowałam pościć o chlebie i wodzie, kąpać się w lodowatej wodzie, przyklejałam sobie taśmę do brzucha, a następnie ją odrywałam, żeby złożyć ofiarę za grzeszników lub też za siebie, za swoje grzechy. Przez cały czas miałam natrętne, bluźniercze myśli, które napędzały moje lęki, a również i wyrzucały rzeczy, które nie miały miejsca. Tworzyły przed moimi oczami obraz czyśćca, w którym dusze krzyczą w największym cierpieniu, aby pokazać, że nie modlę się za nie dostatecznie i przez to skazuję je na cierpienia.
Próbowałam pościć o chlebie i wodzie, kąpać się w lodowatej wodzie, przyklejałam sobie taśmę do brzucha, a następnie ją odrywałam, żeby złożyć ofiarę za grzeszników lub też za siebie, za swoje grzechy.
Byłam na skraju wytrzymałości psychicznej. Nie potrafiłam myśleć racjonalnie, przez większą część czasu miałam przerażony wzrok, często odlatywałam myślami, nie słuchając innych. Myślę, że ciężko było się ze mną komunikować.
Przestałam się cieszyć, popadłam w apatię. W pewnym momencie zaczęło dochodzić u mnie do aktów autogresji. W krytycznych momentach, gdy już nie wytrzymywałam napięcia i presji, przed którą stawiały mnie moje fałszywe przeświadczenia i natrętne myśli, krzyczałam na Boga, rzucałam się na łóżku, biłam siebie samą za karę i też z powodu własnej niemocy. Myślę, że można, a nawet należy to nazwać swego rodzaju amokiem.
Po jakimś czasie zostałam zabrana do psychoterapeuty, a później do psychiatry. Diagnoza brzmiała: zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne, lub, mówiąc inaczej, nerwica natręctw. Rozpoczęła się farmakoterapia i psychoterapia, w których przebieg nie będę wnikać. Ważne, że dzięki odpowiedniemu dobraniu leków lęki i natrętne myśli zelżały. Ogólna terapia jednak poszła w złą stronę: zaczęłam stopniowo odchodzić od wiary.
Trudno opisać złożony proces, jaki wtedy we mnie zachodził, ale z pewnością można rzec, że nieprzyjaciel triumfował. Po przebytej traumie wypisałam się z lekcji religii, bo po prostu były dla mnie za trudne. Wyrobiłam w sobie lęk przed tematami religijnymi, zwłaszcza przed kwestią Sądu Ostatecznego i paruzji. Nie chciałam o nich słyszeć, były dla mnie zbyt bolesne, kojarzyły się tylko i wyłącznie z przemożnym lękiem, z traumatycznym dla mnie czasem, do którego już nigdy nie chciałam wracać. W końcu w pewnym momencie przestałam chodzić do kościoła, aby następnie stracić wiarę i, jak mi się wydaje, nabrać do niej pewnego rodzaju wstręt. Gdzieś podświadomie uważałam, że to religia mnie doprowadziła do tak dramatycznego stanu. Ciągnęło się to przez parę lat, aż nadeszło lato 2022 roku - wtedy Pan ponownie upomniał się o swoją owieczkę.
Stało się to w przeciągu paru tygodni, a wszystko zaczęło się - o ironio - od "przypadkowo" obejrzanego TikToka, w którym protestantka mówiła o tym, dlaczego uważa na rodzaj muzyki, której słucha. Po tym ponownie zaczęłam odczuwać lęki. Można śmiało rzec, że było to bolesne nawrócenie. Skrupulatyzm wrócił i choć nie był tak silny jak przed laty, pomimo swojej wiedzy i doświadczenia, ponownie wpadłam w jego sidła. Z mojej winy cierpiałam nie tylko ja, lecz przede wszystkim moja rodzina i ponownie Pan Jezus, którego świeżo nawrócone dziecko ponownie wchodziło na ścieżkę, z której ostatnio od niego odeszło. I wybierało to o wiele świadomiej niż za pierwszym razem! W końcu w wieku 13 lat nie wiedziałam co się ze mną dzieje, a w tym momencie, w wieku 18 lat, dobrze wiedziałam, że jestem kuszona i że powinnam się temu opierać, że nie mogę dopuścić do tego, aby historia zatoczyła koło. Ale upadłam i ponownie wymagałam leczenia.
Leki ustabilizowały poziom odczuwanego przeze mnie lęku, wkrótce też trafiłam na terapeutkę, która zaczęła prowadzić mnie ku dobremu. W ostatniej klasie liceum zapisałam się na religię, gdzie spotkałam księdza, który mówił o Bogu zupełnie inaczej, niż jak ja myślałam o Nim do tej pory. Mówił nie o "sędzi" czy "policjancie", ale o Miłosiernym Ojcu. Było to o tyle ważne, że było odwrotne wobec moich fałszywych przekonań na temat Boga. Owszem, wiedziałam w teorii, że jest moim Ojcem, jednak wcześniej jakby nie zdawałam sobie z tego sprawy, zapominałam o tym i do tej pory zdarza mi się o tym zapominać. Ta lekka zmiana perspektywy w połączeniu z innymi łaskami darowanymi z Nieba, pozwoliła mi zachować wiarę i zacząć powoli zmieniać sposób myślenia.
Obecnie mamy luty 2024 roku. Mam już 19 lat i jestem osobą wierzącą od około 6 miesięcy. Bardzo mało wiem o wierze, nie rozumiem wielu rzeczy, nie znam podstaw. Staram się zdawać na Pana Jezusa i bardzo, ale to bardzo Mu ufać, bo właśnie dzięki temu zaufaniu On wyprowadził mnie na prostą. Nie oznacza to jednak, że jestem zdrowa - skutki skrupulatyzmu, fałszywych przekonań o Bogu, czy chociażby same natrętne myśli dalej się za mną ciągną. Nieprzyjaciel nie próżnuje, ciągle próbuje mnie wziąć w swoje sidła, jednak staram się nie poddawać i zdawać się na Tego, który mnie wyratował i który kazał mi Sobie zaufać.
Spisałam to świadectwo pod wyraźnym poleceniem Ducha Świętego i chciałabym, aby każdy, kto go przeczyta, a zwłaszcza osoba skrupulatna, wiedziała, że nie jest sama w swoim cierpieniu. Żeby wiedziała i pamiętała, że Bóg bardzo ją kocha i chce dla niej wszystkiego, co najlepsze, i żeby nigdy nie poddawała się w swojej walce.
Drogi skrupulancie lub inny utrudzony czytelniku, Pan Jezus z całym zastępem Niebios ci we wszystkim pomoże. Zaufaj Mu.
Skomentuj artykuł