Żyć pełnią życia

fot. depositphotos.com

Dzisiejszą liturgię słowa otwierają zawarte w Księdze Kapłańskiej przepisy dotyczące postępowania w przypadku odkrycia trądu (czy też innych chorób skóry, które wówczas określano tą jedną nazwą). Czytając je, można dojść do wniosku, że trąd był wówczas chorobą, która oznaczała śmierć za życia. Nie tylko z powodu jego objawów, ale także dlatego, że osobę zakażoną wyłączano ze wspólnoty: „Będzie mieszkał w odosobnieniu. Jego mieszkanie będzie poza obozem” (Kpł 13,46).

Miała ona obowiązek trzymania innych na dystans, żeby się nie zarazili. Choć dziś wydaje się to nam bardzo drastyczne, to zauważyć w tym należy troskę o rytualną czystość – zarówno ducha, jak i ciała. Są to także po prostu przepisy mające za zadanie ograniczyć rozprzestrzenianie się choroby. Żeby ją jednak dostrzec, trzeba swój organizm obserwować.


Podobnie rzecz ma się z naszym sercem. Żeby rozpoznać jego chorobę, muszę je dokładnie obserwować, czyli robić rachunek sumienia. Porządny, dogłębny, codzienny. Tylko wtedy będę w stanie ustrzec się trądu duszy lub w odpowiednim czasie go zauważyć. Trąd duszy to duchowa śmierć za życia. Powoduje ją grzech, który unieruchamia człowieka, który odbiera mu radość życia i który oddziela go od innych. Grzech zawsze alienuje, odcina – od Boga i od ludzi, uniemożliwiając także miłość do samego siebie. Czasami bardzo trudno jest dostrzec grzech. Wkrada się niepostrzeżenie do naszego życia pod pozorem tego, że nie można było wybrać inaczej, że tak po prostu trzeba było.


Jeszcze innym rodzajem trądu grzechu jest ten, który świadomie ukrywamy, którego nie wyznajemy i którego się nie wyrzekamy, tłumacząc to sobie na wiele różnych sposobów. Brak szczerości podczas spowiedzi to nie tylko sprawa między mną a księdzem. Jeśli ten sakrament ma mnie uzdrowić, to muszę na Boże przebaczenie otworzyć swoje serce – wtedy zostanę uleczony. Moimi staną się wówczas słowa Psalmu 32: „Grzech wyznałem Tobie i nie ukryłem mej winy. (…) Cieszcie się i weselcie w Panu, sprawiedliwi, radośnie śpiewajcie wszyscy prawego serca” (Ps 32,5.11). Oczywiście, spowiedź to temat bardzo szeroki – wiele spraw wymaga wyjaśnienia i pogłębienia, ale należy pamiętać, że to sakrament, który Zbawiciel zostawił nam dla naszego zdrowia duchowego.


Bardzo mnie poruszyły świadectwa dotyczące spowiedzi, których miałem okazję niedawno wysłuchać podczas swojej pracy w „Gościu Niedzielnym”. To wszystko słowa nastolatków. Na początek 15-letni Krzysztof: „Myślę, że warto się spowiadać nawet z drobnych rzeczy. Im jest się bliżej wiary, tym więcej się widzi. Im bardziej się zbliżam do Boga, tym więcej swoich grzechów widzę i tym bardziej mi one przeszkadzają. Spowiedź oczyszcza nasze oczy”. 18-letni Janek dodaje: „To, co jest mi bardzo potrzebne, to pouczenie. Dlatego też uważam, że lepiej pójść do księdza, który cię zna, bo on widzi cały obraz ciebie i, znając cię, może ci naprawdę pomóc”. A 14-letnia Marysia otwarcie się dzieli: „Na początku miałam bardzo duże opory przed spowiedzią, bałam się po prostu podejść i wyznać swoje grzechy jakiemuś obcemu facetowi. Ale kiedy doświadczyłam pierwszy raz spowiedzi w cztery oczy, zrozumiałam, że to nie musi być traumatyzujące wydarzenie. I spowiedź stała się dla mnie wręcz przyjemna”.


Dzisiejsza liturgia słowa porusza również temat posłuszeństwa Prawu: „(…) idź, pokaż się kapłanowi i złóż za swe oczyszczenie ofiarę, którą przepisał Mojżesz, na świadectwo dla nich” (Mk 1,44). Niekiedy próbujemy sobie wyjaśniać, że przecież te wszystkie przepisy religijne są tylko czymś ludzkim i w gruncie rzeczy zmiennym, więc można je uchylić, kiedy się chce. A czego dotyczą choćby niektóre z przykazań kościelnych? Regularna spowiedź. Obowiązkowa Eucharystia w niedzielę i w tzw. święta nakazane. Pytamy „dlaczego?” – i możemy, a nawet powinniśmy pytać. Ze świadomością jednak, że sam Jezus był wierny przepisom Prawa.


Oczywiście, pokazał też, na czym polega prawdziwe jego zachowywanie – ważna jest wierność Duchowi, a nie literze. I tu pojawia się pewien paradoks. Bo albo łatwo się dyspensujemy od religijnych zasad, albo zbyt mocno do nich przywieramy, zatracając wewnętrzną wolność i przestając szukać ich zrozumienia. Choć czasami „fukamy” na religijne przepisy, to ostatecznie okazuje się, że łatwiej przychodzi nam zewnętrznie się do nich dostosować niż przylgnąć do nich sercem. Do tego, wbrew pozorom, potrzebny jest konkretny intelektualny wysiłek – żeby dowiedzieć się, dlaczego tak jest i jaki to wszystko ma sens.


W zaleceniach, które daje Jezus trędowatemu, widzimy też, że ważne jest posłuszeństwo słowu Boga, które ożywia Prawo i pokazuje, na czym polega jego właściwe przestrzeganie. Czasami jesteśmy jednak nadgorliwi, choć – według powiedzenia – gorsze to jest od faszyzmu. Chcielibyśmy być mądrzejsi od papieża lub nawet wiedzieć lepiej od samego Jezusa. W wierze bardzo ważne jest właściwe ustawienie mojej relacji z Bogiem. Owszem, On bardzo szanuje moje „ja”, moją wolność, ale to On ma być dla mnie na pierwszym miejscu.
Widzimy to w spotkaniu Jezusa z trędowatym – na pierwszy plan wychodzi wolność każdego z nich: „Jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. (…) Chcę, bądź oczyszczony” (Mk 1,40.41). Nie ma jednak posłuszeństwa ze strony trędowatego: „Lecz on po wyjściu zaczął wiele opowiadać i rozgłaszać to, co zaszło, tak że Jezus nie mógł już jawnie wejść do miasta, lecz przebywał w miejscach pustynnych” (Mk 1,45). Wiedział lepiej i przez to uniemożliwił Jezusowi działanie. Ludzie zaczęli znów gonić za cudami, a przecież On chciał im głosić Królestwo.
Podobnie może być z nami, kiedy w relacji z Bogiem będziemy szukać samorealizacji. Wtedy On będzie nam potrzebny jedynie jako zewnętrzna siła, która może pomóc osiągnąć wyznaczone cele. A chodzi przecież o to, żeby pozwolić Mu się poprowadzić. I to nie jest bierna postawa. Żeby Bóg mógł mnie prowadzić, to z mojej strony potrzebna jest pełna zaangażowania współpraca, nieustanne otwieranie przed Nim swojego serca, ciągłe powtarzanie: „Bądź wola Twoja”.


„Czy jecie, czy pijecie, czy cokolwiek innego czynicie, wszystko na chwałę Bożą czyńcie” (1 Kor 10,31). Bogu mam oddać wszystko – całe swoje życie, bez stawiania Mu granic i wyznaczania rewirów, którymi ma się zająć, oraz wskazywania miejsc, do których nie ma dostępu. Nie da się tak żyć. To znaczy da się, ale nie ma wówczas mowy o głębokiej relacji z Bogiem. Może to być religijność. Może to być pobożność. Ale otwartym pozostaje pytanie, kto wówczas jest bogiem, którego czczę – bo wydaje się, że ja sam i moja pycha karmiona zewnętrzną nieskazitelnością i wolnością od trądu duszy.


Przyznawanie się do własnej grzeszności nie musi być podkopywaniem poczucia własnej wartości. Jeśli robię to ze świadomością, że mój Ojciec jest najmiłosierniejszą Osobą we wszechświecie, to wyznanie win będzie otwarciem się na oczyszczające działanie Jego łaski. A tego mi trzeba, by żyć pełnią życia, które mi dał.

Kierownik redakcji gdańskiego oddziału "Gościa Niedzielnego". Dyrektor Wydziału Kurii Metropolitalnej Gdańskiej ds. Komunikacji Medialnej. Współtwórca kanału "Inny wymiar"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Żyć pełnią życia
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.