Dziad i baba... z Viana do Navarette
Po wczorajszym deszczu zieleń jeszcze bujniejsza. To już lipiec, a ptaki nadal śpiewają. Nie wszystkie rozpoznaję, ale turkawki i strzygły na pewno. Na niebie często widzimy sylwetki drapieżników, niestety, rozsądek nakazał mi zostawić lornetkę w domu. Czasem, gdy ptak obniży lot, próbuję zapamiętać szczegóły, np. wcięty ogon. Kania?
Podchodzimy pod Logrono. Trzeba się rozglądać, gdzieś tutaj należy postarać się o pieczątkę córki doni Felisy, Marii. Przy szlaku wiele małych, wiejskich domków. O, tam, pomalowane na kolorowo pnie drzew przed domem zwracają uwagę i jest jakiś napis, ale imię się nie zgadza, zaraz, niech sprawdzę w przewodniku... . W otwartych drzwiach domku pojawiła się kobieta. Maria?
Kobieta wskazała na domek kilka metrów dalej. A wiec jest już konkurencja. Sama Maria nie siedzi już pod parasolem, lecz '' przyjmuje'' w domu. Tuż za progiem długi stół, na nim kawa, herbata, cukier, mleko, ciasteczka i pieczątka. Samoobsługa, gospodyni tylko przybija pieczątki. Bierze się co chce i zostawia co łaska. Przed domem ławeczki, usiedliśmy z kawą. Pies, na łańcuchu, miał ochotę na nas skoczyć dla zabawy. '' Burro!'', zawołała Maria. Aaa, Burek, pomyślałam. '' Burro'' znaczy uparty, wyjaśnił mi Ed. Niby skąd on wie.
Logrono pokochaliśmy od pierwszego spojrzenia. W parku płytki, długi basenik, przyozdobiony muszelkami dla utrudzonych pielgrzymów i ich przegrzanych stóp. Sympatycznie.
Po drodze do katedry plac, na nim przedstawione najbardziej charakterystyczne punkty Camino.
Katedra otwarta.
Przed Logrono nie czuliśmy potrzeby odpoczynku, a potem, aż do Navarette nie było możliwości rozłożenia izomat. Zmęczeni, poszukaliśmy miejsca w alberdze. Z numerami łóżek udaliśmy się do sali i ku naszemu zdziwieniu, znaleźliśmy ładną, młodą dziewczynę śpiącą w Edowym łóżku. ''Proszę iść do hostalero i wyjaśnić sprawę'', rzekłam. Sprawa się wyjaśniła, dziewczyna się przeniosła.
To była dziwna alberga . Prysznice przewidziano chyba dla nudystów, gdyż nie było innej możliwości jak rozebrać się we wspólnej łazience, po czym wejść pod prysznic za małą szybką, zza której wystawała głowa i nogi, po czym wyjść i ubrać się publicznie. Dobrze, że będąc parą nawzajem żeśmy się asekurowali. O czym myśleli projektanci ? Zauważyłam, iż mimo ogólnej dostępności łazienki pielgrzymi starali się respektować prawo taktu. Za to kuchnia była całkiem w porządku. Przynajmniej do czasu przybycia Miguela, a właściwie i potem.
W miasteczku jest nawet kilka małych sklepów, ale asortyment towarów bardzo ograniczony.
W jednym ze sklepów właściciel oganiał się od podchmielonego natręta domagającego się czegoś.
Po godzinie Ed poszedł do tego sklepu jeszcze raz. Wrócił wzburzony. Okazało się, że natręt, tym razem całkiem pijany, jest Polakiem, zaczepił Eda domagając się pieniędzy i zwyzywał go brzydko.
Wszyscy wiedza, ze jesteśmy Polakami. (Ed podaje się albo za Polaka, albo za Amerykanina, w zależności od tego, z kim rozmawia - jedno i drugie się zgadza.) Musi taki tutaj nam wstydu narobić?
Do kościoła przemykaliśmy chyłkiem. Pewnie słyszał, jak rozmawialiśmy w sklepie po polsku, zobaczy nas to się nie odczepi. W kościele nie było mszy św., tylko spotkanie na cichą modlitwę. Nie widziałam ludzi miejscowych, sami pielgrzymi, dość liczni nawet. Może na msze chodzą tylko katolicy, a na modlitwę także inne wyznania. I nagle ciszę przerwał śpiew. Jeden z pielgrzymów odśpiewał dwie pieśni maryjne, po łacinie, pięknym, najwyraźniej dobrze wykształconym głosem. Słuchaliśmy w skupieniu. Jaka szkoda, że nie ma Asi. Też mogłaby coś zaśpiewać, kocha śpiew. Lubię myśleć, że jej śp.matka, moja siostra, słyszy w niebie śpiew swojej córki. Inaczej być nie może, prawda, świety Jakubie?
Śpiewakiem okazał się litewski organista pielgrzymujący ze swoją narzeczoną.
Rano pozbieraliśmy się szybko. Ruszamy i zaraz zapomnimy o przykrym incydencie.
Skomentuj artykuł