Historie pisane atramentem sympatycznym
Ogromna dawka emocji przelewana na papier przez Jana Tomasza Grossa i niektórych autorów „Gazety Wyborczej” nie wydaje mi się groźniejsza niż jej lustrzane odbicie w wydaniu Jerzego Roberta Nowaka i kilku rodzimych pism o skrajnych (wszystko jedno jakich) poglądach. Ta sama pasja, ten sam obezwładniający woluntaryzm i ta sama skłonność do wynajdowania niskich motywów w cudzych intencjach.
Rozprawianie się z polskim mitem heroicznym nie ma sensu, bo po wojnie Polacy nigdy go nie mieli. Komunizm najdosłowniej w świecie skazał go na emigrację i zastąpił swoimi kłamstwami. Prof. Antoni Z. Kamiński ma rację („Zapluty karzeł reakcji” Salon24.pl), krytykując demaskatorskie paroksyzmy naszej najnowszej polityki historycznej, uprawianej tym razem nie przez organy państwa, lecz jedynie przez niektóre komercyjne wydawnictwa, gotowe płacić za marne lekcje rynku własnym prestiżem. Czy jednak drugorzędne teksty pisane antypatycznym językiem zasługują na tak ostrą krytykę?
Wątpię. Ogromna dawka emocji przelewana na papier przez Jana Tomasza Grossa i niektórych autorów „Gazety Wyborczej” nie wydaje mi się groźniejsza niż jej lustrzane odbicie w wydaniu Jerzego Roberta Nowaka i kilku rodzimych pism o skrajnych (wszystko jedno jakich) poglądach. Ta sama pasja, ten sam obezwładniający woluntaryzm i ta sama skłonność do wynajdowania niskich motywów w cudzych intencjach. Nie robiłbym jednak z tego wielkiej tragedii. Teksty pisane samymi emocjami płowieją najszybciej. Nawet największe kampanie promocyjne i najgłośniejsze westchnienia salonu nie są w stanie im pomóc, bo krótki, merytoryczny tekst, lepiej niż one oparty na źródłach, w jednej chwili może je unieważnić. Wbrew temu, co sugeruje sam kontekst wojny i holokaustu, książki Grossa nie są pisane krwią, lecz atramentem sympatycznym, który traci swą siłę już w chwili przelania go na papier, a później odzyskuję ją tylko wtedy, gdy ktoś go podgrzeje. Książek takich jak „Strach”, „Sąsiedzi” czy „Złote żniwa” tak naprawdę się nie pisze, ani nie czyta i nie komentuje. Takie książki można tylko wykrzyczeć, a potem co najwyżej komentować echo tego krzyku, ale właśnie z tego względu te książki mają swoją rację bytu.
Jeśli Jan Tomasz Gross znalazł choć jednego człowieka skrzywdzonego przez innych ludzi lub choćby tylko ślad po kimś, komu odebrano życie, to ma prawo o głośno o tym wołać przed światem. Byłoby dobrze, gdyby przy tej okazji nie popełniał błędu pars pro toto, nie brał części za całość i nie ekstrapolował jej na wszystkie zjawiska i wszystkich ludzi, ale im bliżej jest ludzkiej udręki, tym większe ma prawo do błędu i to nie po nim, lecz raczej dopiero po jego krytykach powinniśmy się spodziewać horacjańskiego umiaru i adequatio rei. Tu nie chodzi zresztą wcale o adekwatne oddanie rzeczy, lecz o człowieka, którego inny człowiek umieścił w głodowym bunkrze lub doniósł na niego na policję. Klasyczna definicja prawdy, adequatio rei ad intellectum, musi tu najpierw przybrać postać compassio, współczucia z ciepiącym, nawet za cenę zubożenia innych aspektów opisu, aby dopiero w dalszej w konsekwencji, po zbadaniu wszystkich dostępnych źródeł, stworzyć możliwość adekwatnego opisu osób i zdarzeń. Książki Grossa z całą pewnością nie są obrazem całości, a jeśli do tego aspirują, to są kłamliwe.
Zachodnia historiografia poczyniła w ostatnich dekadach wiele wysiłków, żeby się zbliżyć do podmiotu. Jej celem nie jest już tylko, jak chciał Jules Michelet, ożywianie przeszłości, ale także wskrzeszanie tego, co zawsze żyło krótko, jak strach przed śmiercią, a mimo to sięgało samych trzewi. Nośnikiem istotnych prawd nie są już tylko przepastne archiwa bibliotek, ale także strzępy ustnych narracji, mitów, a nawet plotek podawanych z pokolenia w pokolenie. Coś, co mogło się nigdy zdarzyć, wzmocnione w takim przekazie mogło jednak realnie wpłynąć na ludzkie wybory i ludzkie losy, skłaniając tym samym konkretnych ludzi do podjęcia decyzji, za które warto by ich nazwać herosami, albo i takich, za które powinni się wstydzić do końca życia. Uprzedzenia i stereotypy w każdym z tych przypadków miały pewien swój udział, a strach i złote żniwa, o którym Gross pisze, istniały realnie, choć ich geografia z pewnością nie była taka, jakby to mogło wynikać z jego ekstatycznych tekstów. Uważni kartografowie niech zatem dbają o rzetelną triangulację zdarzeń, nich im wtórują chłodni encyklopedyści odpowiedzialni za obraz całości, a Jan T. Gross i jemu podobni pejzażyści niech portretują to, co tamtym mogło się wymknąć.
Polski mit heroiczny nie byłby sobą, gdyby się bał prawdy o folksdojczach, kapusiach i szmalcownikach. W czasie wojny traktował ich wszystkich bardzo ostro, nierzadko skazując na śmierć wyrokiem podziemnego sądu, dzisiaj może się im spokojnie przyjrzeć i dokładnie ich opisać. Nie po to, żeby relatywizować własne ideały, ale po to, żeby je lepiej wyróżnić z tła i tym więcej cenić, a zarazem po to, żeby się samemu zbyt łatwo z nich nie rozgrzeszać.
Skomentuj artykuł