(fot. topfer / sxc.hu)
AlexanderDegrejt / artykuły nadesłany

Trzy życzenia, tradycyjna procedura w wypadku spotkania złotej rybki, dżina i innych baśniowych stworów. Jakbyście je wykorzystali?

Lubię pchle targi. Lubię przechadzać się między straganami handlarzy starzyzną, rozłożonymi zwykle wprost na ziemi, na gazetach albo - jeśli właściciel interesu zdążył się dorobić - na foliowej czy brezentowej płachcie.

Lubię oglądać wystawioną tandetę - bezgłowe lalki, pogięte łyżki, szczerbate grzebienie, buty nie do pary, przerdzewiałe czajniki, torsy pluszowych misiów, świerszczyki z ubiegłego wieku - pośród których wprawne oko mogło (czasem i z rzadka) wyszukać prawdziwe perełki, ich widok niejednego kolekcjonera czy kustosza prowincjonalnego muzeum przyprawiłby o infarctus myocardii. Tak jak tamtego dnia, gdy wypatrzyłem lampę. Zwykłą, mosiężną, potwornie zaśniedziałą i brudną lampę oliwną ozdobioną jakimiś, ledwo już widocznymi, arabeskami.
- Ile? - zapytałem sprzedawcę pokazując palcem.
Facet odwrócił się w moją stronę. Musiał tankować najpodlejsze paliwo, czerwona twarz, z której wyrastał imponujących rozmiarów fioletowy nos nie pozostawiała co do tego najmniejszych wątpliwości. Szybko zmierzył mnie kaprawymi, przekrwionymi oczkami.
- Tysiąc - wycedził.
Popukałem się w czoło.
- Za ten szmelc? To jest warte najwyżej dychę. Mogę dać dwie i skończmy ten cyrk.
Dwóch jego kumpli siedzących dotąd spokojnie na kamiennym murku podniosło się i ciężkim krokiem dołączyło do biznesmena. "Ochrona" - zadrwiłem w myślach. Wyglądali jak trojaczki, mieli identyczne twarze i takie same, złachmanione i nigdy nieprane ubrania. "Sekta wyznawców bogini Pryty zbiera na wino ofiarne" - pomyślałem.
- Sto - facet zreflektował się, że za pierwszym razem przesadził, ale jego głos stał się twardy. Musiało go nieźle ssać.
- Trzydzieści - też umiałem być twardy, choć w żołądku czułem lód.
Trzy czoła zmarszczyły się jednocześnie. Jeden z gości zaczął mnie zachodzić od flanki. Ceremoniał, normalna rzecz w tym miejscu, ale należało uważać.
- Pięćdziesiąt i sp…

Ten, który mnie zachodził, wytrząsnął z rękawa gazrurkę. Koniec targów. Kiwnąłem głową. Ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni pięćdziesięciozłotowy banknot, starając się zrobić to tak, żeby nie zauważyli reszty, która się tam poniewierała. Zapakowałem łup do plecaka i ruszyłem do domu. Po raz kolejny udało się przeżyć. No dobra, bez przesady. Po raz kolejny udało się zachować wszystkie zęby.

* * *

Postawiłem lampę na stole, usiadłem i gapiłem się jak sroka w gnat. Właściwie nie wiedziałem, po kiego grzyba była mi potrzebna. Nie miałem pojęcia, czy jest coś warta, czy jest stara, czy to oryginał, czy tylko imitacja. Może pochodziła z czasów, kiedy Ibrahim ibn Jakub wędrował po Europie? Może zgubił ją kupiec z Lewantu na bursztynowym szlaku, albo wymienił za beczkę miejscowego piwa? Może przywędrowała wraz ze srebrnymi dirhemami, które doktor Jagodziński odnajduje w odkrytym przez siebie Truso? A może wyprodukowano ją parę lat temu w kairskim warsztacie hurtowo produkującym antyki dla naiwnych turystów, którzy potem w pocie czoła przemycają je przez granicę ku uciesze celników? Nie miałem pojęcia. Nie znam się kompletnie na starociach. Lubię je oglądać, podziwiać zapomniany już dziś kunszt dawnych mistrzów, dbających o każdy detal wykonania, ale tak naprawdę nie jestem w stanie odróżnić zabytku od współczesnej podróby. Cóż, nie można przecież wiedzieć wszystkiego...

Lampa przyciągała mój wzrok. Było w niej coś magnetycznego, coś co nie pozwalało oderwać od niej oczu. Jakaś magia. A może tylko egzotyka? Może arabskie robaczki pokrywające mosiężny korpus przywiały zapach dzieciństwa? Zaczytywałem się wtedy w przygodowych książkach Alfreda Szklarskiego, Roberta Louisa Stevensona, Juliusza Verne. Marzyłem o przygodach, jakie przeżywali ulubieni bohaterowie. Wtedy każda łąka była stepem czy prerią, każdy las nieprzebytą dżunglą, a byle glinianka morzem otaczającym bezludną wyspę, na której czekał na swojego odkrywcę piracki skarb. Może ta lampa była dla mnie taką inkarnacją przygody, dalekich podróży, nieznanych lądów?

Pogładziłem ją ręką. Dziwnie zadrżała. Eee, to tylko złudzenie. Grudki oblepiającego ją brudu, po których przeskoczyły palce sprawiły wrażenie ruchu. Trzeba by ją doczyścić.

Wstałem i poszedłem do kuchni. Wziąłem nową szmatkę do garów i mleczko do czyszczenia. Z łazienki zabrałem jeszcze pastę do zębów, podobno świetnie czyści srebro, może mosiądz też? Wyjdzie w praniu.

Usiadłem i zabrałem się do roboty. To też było dziwne. Zwykle nie byłem taki wyrywny do prac fizycznych, kombinowałem jak koń pod górę, co tu robić, żeby się nie narobić, wykręty, preteksty, niecierpiące zwłoki sprawy, pilne spotkania. A tu nagle... Złapałem się za czoło, sprawdzając, czy nie mam temperatury. Nie..., no nic, może za chwilę przejdzie...

Nalałem mleczka na szmatkę i przetarłem powierzchnię lampy. Potem jeszcze raz, nieco silniej. Potem...

Potem z dzióbka, tam gdzie powinno się wetknąć knot, wytrysnął strumyczek wonnego dymu i w środku pokoju zmaterializował się Dżin. Wyglądał prawidłowo, jak w filmie Disneya - niebieska gęba, na łbie złoty turban, pasiasta kamizela na potężnym torsie, luźne gacie z jedwabiu, a na nogach haftowane pantofle z fantazyjnie wywiniętymi w górę czubami. Nawet się specjalnie nie zdziwiłem, w końcu, co miało wyskoczyć z arabskiej lampy jak nie duch z arabskich baśni?
- Panie! - powiedział Dżin kłaniając się na wschodnią modłę.
- Cześć - odpowiedziałem dla podtrzymania konwersacji. - Długo tam siedziałeś?
Gość zaczął coś przeliczać na palcach.
- Jakieś milenium - odparł po chwili i przeciągnął się aż trzasnęły kości.

Tu mnie zaskoczył, duchy jako istoty niematerialne kości przecież mieć nie powinny. Może pojawiały się kiedy przechodził z jednej formy istnienia w drugą? Nie miałem pojęcia, spirytystyka nigdy mnie specjalnie nie pociągała, a i z bytami nadprzyrodzonymi nie miałem do tej pory żadnych kontaktów. Chyba, że jako próbę takiego kontaktu uznamy spożycie pół szklanki ruskiego spirytusu, po której zaliczyłem całkiem materialne i zorganizowane w wielkim pośpiechu spotkanie face to face z muszlą toaletową.

- Zgodnie z procedurą mam teraz do wykorzystania trzy życzenia? - zapytałem, choć cała moja wiedza o spotkaniach z Dżinami i obowiązujących wówczas procedurach pochodziła z "Baśni Tysiąca i Jednej Nocy", w dodatku w wersji filmowej. Bardziej zresztą interesowały mnie zwiewne ciuchy i naturalne atrybuty Szeherezady niż jakiś nabity testosteronem duch...
- Nie wiem, co oznacza procedura - powiedział z godnością - Ale tak, masz, Panie, trzy życzenia. Bacz jednak zastanowić się dobrze, zanim je wypowiesz, bo odwołania nie będzie. A ja tymczasem spojrzę sobie, jak świat zmienił się przez tysiąc lat. Gdybym był potrzebny...
- Tak, wiem. Potrzeć lampę.

Dżin zniknął. Pozostał po nim jedynie egzotyczny zapach, jakby kadzidła, na dowód, że nie był efektem delirki. Trzy życzenia, łatwo powiedzieć. Trzeba z tymi życzeniami uważać, Dżin siedział w zamknięciu tysiąc lat, kto wie, jak zrozumie współczesne subtelności językowe? Dajmy na to, że zażyczę sobie być bogatym jak jakiś szejk i potem będę miał do wykarmienia cztery żony, tuzin bachorów i stado wielbłądów. Za poligamię grozi ładnych parę lat paki, za trzymanie zwierząt w mieście chyba też? Do tego alimenty, które puszczą mnie z torbami... Nie ma głupich, trzeba precyzyjnie. Zatem, powiedzmy, dwadzieścia milionów dolarów na koncie w jakimś raju podatkowym. Dwadzieścia baniek w zupełności powinno wystarczyć na spokojne życie po kres ziemskich dni. Tak, to jest dobre. Sięgnąłem po kartkę, żeby zapisać. Ale...

Tak naprawdę po co mi taki szmal? Ile człowiek tak naprawdę potrzebuje? Dachu nad głową, kapoty na grzbiecie, czegoś na ruszt i paru groszy w kieszeni, żeby od czasu do czasu wyskoczyć z kumplami na piwo albo i jednego głębszego. Wielka forsa to wielkie kłopoty. Od razu człowiek zaczyna się bać, że go okradną, że napadną, że zamordują, że rodzina tylko czyha aż wyciągnie kopyta żeby przejąć spadek... Bogactwo to brak świętego spokoju, a ten cenię najwyżej. Wreszcie, jak wytłumaczyć nagły przypływ tego bogactwa? Przecież zaraz zlecą się urzędnicze hieny, forsę skonfiskują, naliczą domiar. I guzik ich będzie obchodzić, że przecież te pieniądze zasilą polski rynek, że polskim kupcom i rzemieślnikom będę nimi płacił, kupował gorzałę w polskich sklepach i polski budżet zgarnie z tego zysk w postaci VAT-u i akcyzy. Urzędnikom zależeć będzie tylko na upodleniu człowieka, który ma więcej od nich, oni są jak pijawki, jak pluskwy, piją krew i roznoszą choroby. Pogrobowcy minionego ustroju. Trzeba by to całe tałatajstwo wytępić, wziąć solidnego kija i przywrócić im świadomość klasową, pokazać wreszcie kto komu służyć powinien. Tyle że rozplenili się strasznie i w pojedynkę dokonać tego niepodobna a pomocy znikąd. W dodatku naród durny mamy, który w bogatym sąsiedzie zawsze wroga widzi, kapitalistycznego krwiopijcę, który wzbogacił się na ludzkiej krzywdzie. Lata komunizmu pokutują, długi czas musi minąć zanim zmieni się myślenie. Nie, forsa to nie to czego bym chciał...

Mógłbym sobie zażyczyć pięknej, dobrej i mądrej żony, ale te arabskie bajki nie nastawiają człowieka optymistycznie do takiego wariantu. Zamiast konsumpcji małżeństwa trzy lata wysłuchiwania bajek. Od tego miałem telewizor i konferencje prasowe różnych rzeczników - też bajki, też za moje pieniądze, ale przełączyć w każdej chwili można na inny kanał. O ile się orientowałem żony w taką możliwość wyposażone nie zostały...

A może by tak wielkodusznym się okazać i czegoś dla ludzkości zażyczyć sobie? Powszechnego pokoju, braterstwa, wolności, równości... Stop! Czerwone, ostrzegawcze światełko zapaliło mi się pod czaszką. Przypomniałem sobie, jak kończyły się dotychczasowe próby wprowadzenia zadekretowanego raju na ziemi i chyba przybyło mi siwych włosów. Miliony ofiar, nędza, niewola i beznadzieja, a ideały tylko dla wybranych. Kiedy pomyślałem sobie, że mógłbym się do czegoś takiego przyczynić...

Może długiego życia sobie zażyczyć? Ale to też jakoś tak głupio. W końcu Bóg sam wie, jaki czas mi dał, a nie bardzo mi się uśmiechało wchodzić w kompetencje Stwórcy. Zwłaszcza, że konsekwencje mogłyby być niezbyt przyjemne i nieco zalatujące siarką...

Wstałem i potarłem lampę. Dżin pojawił się niemal natychmiast.
- Tak, Panie?
- Już wiem - powiedziałem. - Nigdy nie piłem tego waszego bimbru z daktyli. Daj flaszkę i będzie dobrze.
Dżin dziwnie na mnie popatrzył.
- Jedną? - upewnił się.
- Jedną. Mam słabość do gorzały, a na odwyk mi się nie spieszy. Na tamten świat też nie.

Pękata flasza pojawiła się na stole znikąd i bez żadnych efektów specjalnych - ci hollywoodzcy spece od kina nie mają widać najmniejszego pojęcia o czarach, cudach i magii. Ot, trunek zmaterializował się w mgnieniu oka i już. Odkorkowałem, powąchałem... egzotyczny, całkiem przyjemny zapach. Kiwnąłem w uznaniu głową.
- Nieźle - pochwaliłem. - To teraz wyczyść tę lampę, starożytna jest i ładna, niech wygląda na swoją wartość.
Uniesione brwi na niebieskiej gębie wyrażały niebotyczne zdumienie, ale tym razem już nie zapytał o nic. Widocznie swoim jakimś tam magicznym sposobem zajrzał mi do łba i uznał, że z wariatem się nie dyskutuje. Lampa zaświeciła nowością.
- A trzecie życzenie to sam sobie wykorzystaj, ja więcej nie mam - powiedziałem, rozwalając się w fotelu.
- Ja? - jego wzrok wyrażał gigantyczne zaskoczenie
- No ty, a widzisz tu jeszcze kogoś oprócz nas?
- Ale ja nie mogę...
- Jak to? - tym razem ja zbaraniałem. - Nie masz żadnych życzeń?
Dżin wsadził niebieski palec pod turban i energicznie podrapał się po niebieskiej głowie.
- Mam. Ale nie mogę go wypowiedzieć - wytłumaczył. - Musiałbyś sam, odgadnąć i powiedzieć. Tylko wtedy może się spełnić.
Popatrzyłem mu w oczy i powtórzyłem jego gest. Z pominięciem turbanu, oczywiście. I nagle poczułem wzrastający poziom bystrości mojego własnego umysłu. Chyba ta niebieska łajza pomogła mi nieco telepatycznie. Albo jakoś tak.
- Chcę, żebyś był wolny...

* * *

Ból głowy rozsadzał mi łeb. Otworzyłem jedno oko i spojrzałem na błyskające w ciemności cyferki zegara. Trzecia nad ranem. W ustach miałem sucho i paskudnie jakbym się nażarł piasku, albo raczej palonego wapna. Wstałem i ruszyłem do kuchni przewracając po drodze krzesło i wpadając na stół. Coś zadźwięczało, jakby odezwał się daleki, kościelny dzwon.
- Ki diabeł? - wyszeptałem bezgłośnie, zapalając światło.
Kiedy oczy przestały mnie boleć od blasku zobaczyłem osuszoną flaszkę daktylówki i błyszczącą nowością, mosiężną lampę oliwną, tę samą, którą kupiłem za pięć dych na targu od trzech meneli. Gapiłem się na to zbaraniałym wzrokiem. "Muszę przestać przesadzać z gorzałą" - pomyślałem - "Po pijaku robię się strasznie pracowity...". W dodatku nie pamiętałem, gdzie kupiłem tę flaszkę, a szkoda. Daktylowy bimber nie jest raczej u nas zbyt popularny...

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Lampa
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.