Moje pierwsze zetknięcie z kryzysem bezdomności
Na każdym ze spotkań poznaję ludzi z krwi i kości. Mających konkretną twarz i imię. Z bogatą historią, często trudną i złożoną. Takich, którzy chcieliby po prostu z kimś pogadać.
Środek tygodnia, wieczór. Wspólnota Sant’Egidio wychodzi „na miasto”. Dla mnie jest to jedno z pierwszych wyjść. Kiedy zbliżamy się do miejsca spotkania, widzę sporą kolejkę osób czekających na nasze przyjście. Wtedy właśnie spotykam D. Jestem nieco zagubiona, prawie nikogo nie znam, nie jestem pewna jak się zachować, jaki temat poruszyć. Zwykle moją totalną nieumiejętność small-talku zabijam redukowaniem wszystkiego do absurdu, ale w tym wypadku boję się, że palnę coś głupiego. Tak zaczyna się jedno z moich pierwszych zetknięć z kryzysem bezdomności. Na szczęście D. jest zdecydowanie bardziej swobodny niż ja.
– Czym się zajmujesz?
– Skończyłam reżyserię dźwięku i na ten moment pracuję w tym zawodzie.
To zwykle dobrze działa, bo niewiele osób wie na czym właściwie „ten zawód” polega. Ja co prawda moje studia bardziej cenię za szerokie spektrum wiedzy humanistyczno-muzyczno-filmowo-ścisłej niż za konkretne rzemiosło, więc nie lubię zbyt wiele gadać o swojej pracy, ale ten temat łatwo rozkręca rozmowę.
– To mogłabyś pracować w radiu, prawda?
– Tak, to jest jedna z możliwości.
– Ale nie pracujesz w radiu?
– Nie, pracuję w filmie i reklamie.
– Ale kiedyś być może będziesz pracować w radiu?
– Jasne, może będę.
Odpowiadam na wszystko z uśmiechem, lubię zmiany i spodziewam się, że życie przez wiele różnych miejsc mnie jeszcze przeprowadzi. Widzę, że D. jest zadowolony z mojej otwartości na los.
– To jesteś dziennikarzem!
– Hm, nie. W radiu realizator jest odpowiedzialny za…
– Ale mówiłaś, że jesteś otwarta na to, co przyniesie życie, także w kwestii zawodu.
– Tak, to akurat prawda.
– No. Więc możesz być dziennikarzem! Jak będziesz pracować w radiu, będziesz dziennikarzem!
– To nie do końca tak… – próbuję lekko się wbić, ale D. jest tak podekscytowany i zdecydowany, że widzę swoją przegraną i poddaję się.
– W takim razie jak już będziesz dziennikarzem, to może kiedyś o nas opowiesz.
Przykro mi, D., wciąż nie jestem dziennikarzem i wciąż czarno to widzę. Ale coś opowiedzieć spróbuję.
D. kojarzy mi się z jeszcze jedną historią. Do jednej z dziewczyn – starych wyjadaczek, a nie takich żółtodziobów jak ja – mówi, że przydałaby mu się woda utleniona.
– Także jeśli będziecie jakąś mieli na zbyciu, to chętnie skorzystam.
Koleżanka zaczyna zapisywać to sobie w telefonie.
– Nie. Nie zapisuj, nie kupuj jej sama. Nie chcę, żebyś kupowała. Jeśli będziecie jakąś mieli niepotrzebną, to skorzystam, ale jakbyś miała ze swoich wykładać, to nie chcę.
Z T. rozmawiam o filmach. Chociaż sama, przez studia, wiem to i owo, poleca mi kilka naprawdę ciekawych pozycji. O. chętnie opowiada o swojej rodzinie, a naszym ulubionym tematem są górskie wędrówki. Jak się okazuje O. swego czasu sporo chodził i, tak samo jak ja, w górach kocha ciszę i przestrzeń, tam najlepiej ładował baterię. Ale dawno już gór nie widział i nie wie czy jeszcze zobaczy. Większą grupą rozmawiamy o papierosach, chociaż wśród nas tyle samo wytrawnych palaczy, co papierosowych abstynentów. H. wpada w monolog historyczny. Opowiada o wojnie, swoim rodzeństwie, politykach z tych dawniejszych czasów. Czuję się, jakbym rozmawiała ze swoim dziadkiem. K. dzieli się z nami radością z planowanej wycieczki do Częstochowy, na którą udało mu się zapisać. Część osób przechodzi obok jego uwagi obojętnie, ale mnie ona zatrzymuje. Przypominam sobie swoje liczne tułaczki po Europie. Wszystkie wypady z namiotem i ludzi niezliczonych kultur, których spotkałam na swojej drodze. Czy nas dzisiaj, ludzi którzy mogą być prawie wszędzie (no dobrze, wiem, że teraz to może nie możemy być wszędzie, ale jeszcze niedawno mogliśmy być), jest w stanie jeszcze szczerze ucieszyć wycieczka do Częstochowy? A powinna. Dociera do mnie jak bardzo przez to, że dużo posiadamy i dużo możemy, chcemy coraz więcej i przestajemy umieć doceniać każde małe dobro.
Na każdym z tych spotkań poznaję ludzi z krwi i kości. Mających konkretną twarz i imię. Z bogatą historią, często trudną i złożoną. Spotykam ludzi z pragnieniami, pytaniami, z poczuciem humoru i sfrustrowanych. Takich, którzy chcieliby po prostu z kimś pogadać. Opowiedzieć o swoim dniu, o swojej przeszłości. Takich, którzy chcieliby dla kogoś być dziadkiem. Żeby nie było tylko słodko i poruszająco dorzucę jeszcze jedną anegdotę. Rozmawiam z O. (wiek 60+):
– Dobrze jest mieć rodzinę, mieć do kogo wrócić, z kim porozmawiać.
– Tak, zdecydowanie.
(Wiem, dostaję Oscara i Nobla jednocześnie za elokwencję)
– No… U Ciebie to pewnie też tylko kwestia czasu aż poznasz jakiegoś kawalera i założysz z nim rodzinę…
– Być może tak będzie.
– No… Tak… Pewnie trafisz na kogoś młodego, inteligentnego… Tak, ja…
Czuję dokąd zmierzamy, więc szybko dodaję.
– No tak, biorąc pod uwagę ile mam lat, to wiesz, taki przedział 27-36 lat. W każdym razie górna granica 36.
– No tak… Ja to już stary jestem. Górna granica 36, to rozsądnie.
Co ciekawe, podczas tych rozmów zaczynam czuć się o wiele lepiej niż podczas wielu innych odbywanych w ciągu dnia. Nic nie jest na pokaz, nikt nie szuka luksusu czy ekstrawagancji czy mody.
Tu pora na wyznanie. Ja jak byłam żółtodziobem, tak wciąż jestem. Na spotkania przypływałam i odpływałam. Całkiem niezłą passę przerywało mi kurowanie się na antybiotyku, ale też praca, własna wygoda, brak organizacji czy wieczne niewyrobienie. Także jestem przeciętniakiem, zdecydowanie nie bohaterem, zdecydowanie nie rycerzem w srebrnej zbroi. Ale jest tam ekipa prawdziwych bohaterów, którzy są obecni praktycznie zawsze, wytrwałych i mających wielkie serca. Ja teraz też jestem daleko od warszawskich ulic, w zupełnie innej miejscowości. A oni wciąż walczą o naszych przyjaciół. Oglądam zdjęcia, które mi wysyłają – królowie ulicy w maskach, z paczkami. A każdego dnia jest coraz trudniej, zastanawiam się jak czują się Ci, z którymi prowadziłam wszystkie wyżej opisane rozmowy.
Chociaż teraz jesteśmy w domach, pomóc im może właściwie każdy. Żeby przygotować i przekazać paczki potrzeba, jak łatwo się domyślić, zarówno rąk do pracy, jak i środków na zawartość paczek. Każda ta kawka, na którą teraz nie wyjdziemy do kawiarni, piwko, którego nie wypijemy w knajpie, może zamienić się w jakiś składnik. Często wydajemy takie kwoty lekką ręką, a one teraz mogą okazać się naprawdę przydatne. Tak samo przydatne jak konkretne produkty. Dlatego serdecznie zachęcam: wesprzyjcie organizację, która działa w tym zakresie w Waszym mieście. Albo i nie w Waszym mieście, co się tak będę rządzić. A kto wie, jak to wszystko się skończy, może ktoś z czytających to wiekopomne dzieło wybierze się w swoją podróż „na miasto”. Jak widać, nawet taki leser jak ja został zaakceptowany i poznał oddanych przyjaciół. I gwarantuję, niezależnie od tego ile razy byście poszli, nigdy tych spotkań nie zapomnicie.
* nie podaję imion, jedynie literki (i to też dowolnie wybrane przeze mnie) ze względu na szacunek do prywatności
Tekst pochodzi z bloga projektnadzieja.blog.deon.pl Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł