Pandemia zmieniła moje spojrzenie na Boże Narodzenie
Dzisiaj jest mi po prostu wstyd. Za swój egoizm, egocentryzm, myślenie w większości o sobie i patrzenie w wąskiej perspektywie, wyłącznie, mojego „ja”.
Ten Adwent był dla mnie wyjątkowo trudny, bo, mimo, że pierwszy raz przeżywany w takiej bliskości z Bogiem, zabarwiony jest silnie przytłaczającą tęsknotą i beznadziejną bezsilnością wobec samotności. Te dwa uczucia z dnia na dzień stają się coraz większe i coraz mocniej przybijają. Mając w perspektywie powrót na stacjonarne studia dopiero w październiku, brak możliwości by w najbliższym czasie wrócić do swojej ukochanej pracy, nie widząc szans na wielkie zmiany w tym, że spotkania wspólnoty przestaną być online, a możliwość spotkania ze znajomymi będzie ułatwiona mam ochotę usiąść na podłodze, zakryć twarz w dłoniach i poddać się. Pod miażdżącym atakiem ludzkiej tęsknoty i bliskości, możliwości bycia przytulonym jestem zapętlonych w skrajnych emocjach. Bo jednocześnie nieustannie znajduję się w objęciach Boga, który daje niezawodne wsparcie, przypomina o nadziei, pociesza, otula spokojem i wycisza. Pozwala wierzyć, że to wszystko minie, że wrócimy do normalności…
Przez ten kocioł myśli, walki z dołem przygotowania do jutrzejszej Wigilii upłynęły mi jak w transie. Nie ma we mnie wielkiej nadziei, że cokolwiek po Dniu Przyjścia Pana się zmieni, że nagle wrócimy do kontaktu z rówieśnikami. Nie zaczniemy z powrotem stawać ze sobą twarzą w twarz, a dalej będziemy skazani na te namiastki spotkania wydarzające się głównie w sklepie, gdy mierzymy się z ekspedientką wzorkiem, który jako jedyny jest wolny od trzywarstwowej maseczki. Nie łudzę się, że w najbliższych dniach pojawią się jacyś nowi ludzie, jakieś szanse na pogłębienie kontaktów. Nie będzie wypadów grupkami znajomych, ani romantycznych randek nad filiżanką pysznej kawy w klimatycznym miejscu. Nic z tym nie można zrobić, poza przyjęciem tego, że tak rysuje się ta codzienność, którą trzeba jakoś przetrwać.
Może pojawić się pytanie: czy są to egoistyczne pragnienia czy może normalne tęsknoty serca, które są naturalne i nie powinnam się nimi krępować? Nie wiem. Nie to jest głównym powodem mojego wstydu.
Jest nią dopiero dopuszczona do siebie świadomość, że tyle osób przeżywa święta w samotności i w braku nadziei, że po świętach może się coś zmienić. Nie mają oni tak często szansy, na to by obcować z miłością tak jak my co roku przywykliśmy. Ubolewamy nad tym, że nie jest dane nam w tej sytuacji spędzić świąt w takim licznym gronie, dla tak wielu może być to nieuchronna perspektywa mająca ciągnąć się aż do przejścia na tamten świat do Pana Boga. Ile osób może spędzać te święta karmiąc się zamiast obecnością bliskich jedynie zdjęciami, urywkami wspomnień i tęsknotą za przeszłością, która przeminęła i nie wróci? Tak wiele osób żyje każdego dnia (nie tylko w okresie pandemii) nie wierząc, że ich sytuacja materialna, duchowa się poprawi. Tak wielka część społeczeństwa cierpi na samotność. Tak mocno każdy z nas chce być pokochany…
Czy naprawdę musiała przyjść pandemia by serce niedoceniające tego, ile dobra ma dookoła siebie, zostało ruszone i przestawione na dobre tory? Dlaczego dopiero tyle przepłakanych nocy musiało otworzyć oczy na to, że poza własną strefą uczuć jest też tak wiele pustyń ducha tych, którzy cierpią na brak ciepła, brak domu, brak rodziny, brak bliskości i brak nadziei? Czy dopiero odsunięcie przyjaciół, monotonia i zmęczenie codziennością pozwoliła na wzbudzenie w sobie empatii, chęci zrezygnowania z tak wielkiego egoizmu i przyjęcia lekcji pokory?
Łatwo być gotowym na przyjście Pana, gdy jest się w towarzystwie tych, którzy nas kochają. Przyjemnie jest doświadczać atmosfery pełnej miłości, ciepła i dobra, gdy czujemy się bezpieczni o przyszłość, o zarobki, o to, że mamy z czego opłacić rachunki. Nie jest trudno podzielić się tym, co mamy, gdy obfitujemy w nadmiar. Cudownie jest wyciszyć się, odpocząć od zabiegania, poszukać Boga, by wlał w nasze spragnione Jego pokoju serca całą swoją miłość, gdy na co dzień obracamy się w tętniącą życiem codziennością, przepełnioną spotkaniami z ludźmi, współpracownikami, mentorami oraz tymi, którymi chcemy dać wsparcie, bo sami mamy siłę dzięki bliskości innych.
Dla nas jest nadzieja, że to wszystko za rok się skończy. Wtedy najprawdopodobniej wrócimy do radosnego przeżywania ponownego wejścia w nasze życie jedynego, najjaśniejszego Światła – Jezusa. Kolejny raz z chęcią będziemy starali się przygotować serce na narodzenia Mesjasza. Nie będzie może tak trudno zaufać prowadzeniu przez przepowiednie z ksiąg prorockich podczas Adwentu. Nie powinny męczyć nas takie trudności w modlitwie, jak te, które pojawiają się gdy nasz duch jest codziennie przeszywany monotonią, zrezygnowaniem i przygnębieniem.
To wszystko otwiera mi oczy jak trudno jest przyjąć Boga w sytuacjach po ludzku beznadziejnych. Gdy serce w perspektywie ziemskiej nie widzi szansy na zmianę, na spotkanie miłości. Zupełnie inaczej słucha się radosnej nowiny o wybawieniu, gdy duch jest zrezygnowany, przygaszony i zatopiony w negatywnych uczuciach. Paradoksalnie w takich momentach Jego nadziei, Jego słowa i Jego przyjścia. Bo On chce przyjść tam, gdzie żaden z ludzi za nami nie pójdzie. W chwilach gdy nie mamy gdzie się zatrzymać, gdy zamykają nam drzwi przed nosem, gdy odrzucają nas i mówią, że nie ma dla nas miejsce. W momentach gdy martwimy się o to, co przyniesie jutro. Wtedy ze zrezygnowania, zmęczenia, bezsilności jesteśmy gotowi położyć się nawet w stajence. Tam chce przyjść Bóg. Ale On potrzebuje nas, tych, którzy mają Jego miłość. Byśmy napełnieni Duchem Świętym budzili w innych życie tak jak Maryja spowodowała, że Jan w łonie Elżbiety się poruszył
Tyle osób potrzebuje naszego zainteresowania, poświęcenia im odrobiny naszego czasu, zaoferowania im pomocy i doświadczenia empatii i zrozumienia. Czasem jesteśmy jedyną drogą, by w ich stajenkach mógł narodzić się Jezus. Miłość obfituje tylko wtedy, gdy jest dzielona. Mnoży się wtedy, gdy przekazujemy sobie ten ułomek chleba powszedniego, czyli Bożego miłosierdzia, i dzielimy się nim. Wyłącznie wtedy możliwe jest wykarmienie tysięcy. Jeśli będziemy chcieli zatrzymać go wyłącznie dla siebie i zostawimy innych głodnymi, to sami się nie nasycimy. W momencie, gdy jednak zdobędziemy się na gest ofiarowania nawet małego kawałka, by ktoś inni mógł się posilić, nikt nie nigdy odejdzie głodny.
Mogę tylko dziękować Bogu za tę lekcję. Każda łza, każdy smutek i każda przytłaczająca myśl była warta tego doświadczenia.
Tekst pochodzi z bloga kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł