W taki sposób wiara leczy mnie z perfekcjonizmu

(fot. unsplash.com)
kontrapunktdlaswiata.blog.deon.pl

Jedną z najważniejszych, i zarazem najcięższych, lekcji, które otrzymałam od Boga było mówienie sobie: „nie musisz” oraz „przestań na chwilę gonić, zatrzymaj się i złap ten oddech, bo padniesz”.

Cechuje mnie to, że albo się do czegoś przykładam, albo lepiej się za coś nie zabieram. Nie lubię półśrodków, chodzenia na skróty, zamiatania niedociągnięć pod dywan i przymykania oka na to, co mogłam zrobić lepiej. W szkole odbijało się to tym, że jak się uczyłam, to robiłam to na 5. Na studiach o oceny trochę trudniej, ale dalej metodyka i sposób nauki został. Kiedy szłam na trening zostawiałam serce, nie ważne czy męczyła mnie gorączka, czy był nawał nauki – odpowiedzialność wobec drużyny i obowiązkowość, plus pasja nie pozwalały mi rezygnować z żadnego. W relacje wchodziłam z gotowością starania się, dbania o drugą osobę, budowania rzeczy trwałych, a nie chwiejących się jak lichy szałas na wietrze. W pracy nie ma, że mi się nie chce – trzeba wywiązywać się z obowiązków, nawet jak mam opcję prześlizgnięcia się z jakimś zadaniem, obowiązkiem, posprzątaniem czegoś.

Z jednej strony jestem fair wobec świata i ludzi, z drugiej strony męczy mnie perfekcjonizm.

Ludzie przyzwyczajają się do naszej „nieskazitelnej” postawy. W pewnym momencie nie dopuszczają możliwości, że możesz mieć gorszy dzień, że masz prawo się potknąć, możesz mieć lenia, może coś ci po prostu nie wyjść. W pewnym momencie nie otrzymujesz żadnych pochwał, bo „wysoka jakość” wywiązywania się ze wszystkiego powszednieje i staje się standardem. O wiele bardziej rzuca się w oczy, gdy Pan/Pani Idealna będzie nieperfekcyjna aniżeli trafi się to tym „zwykłym zjadaczom chleba”. Innym osobom błędy uchodzą na sucho, Tobie będzie to wytykane. Spotkasz się ze słowami „zawiodłem się, tego po tobie się nie spodziewałem”.

DEON.PL POLECA

Brzmi koszmarnie prawda? Jeszcze gorsze jest to, że słowa kierowane przez ludzi dookoła to pojedyncze, rzadkie przypadki. Najgorszym „człowiekiem”, który ciska w Ciebie pocisk przy każdym potknięciu i niedociągnięciu jesteś ty sam. Ciągle umniejszasz swoją wartość, stawiasz sobie cele nie do osiągnięcia, próbujesz doskoczyć do poziomu, który wymaga pracy ponad siły. To ty odbierasz jakąkolwiek dodatnią wartość wszystkiemu co robisz. Sam zapętlasz się w sytuacji „zrobiłeś to źle. Musisz się poprawić. Jak Ci nie wstyd?”.

Perfekcjoniści uwielbiają widzieć rezultaty dobrze wykonanej pracy. Potrzebują docenienia, pochwalenia, wyróżnienia. Szukają słów: dobra robota! Cieszę się, że to ty dostałeś zadanie! Nic dodać, nic ująć, wykonane w punkt. Jednak przez to, że my sami nie widzimy jakichkolwiek plusów w tym co robimy to stajemy się coraz bardziej spragnieni komplementów. Nigdy nie jest nam ich dosyć. Mamy w sobie pewną pustkę, którą próbujemy zapełnić tymi pochwałami, jednak nie zadowala nas żadna ich liczba. Jest tak dlatego, że szufladkę SAMODOCENIENIE sami musimy otworzyć, zapełnić i doglądać. Bez tego nie ważne ile dobra ludzie w Tobie wskażą, zawsze będzie ich niewystarczająco.

Przez to męczące pragnienie słów aprobaty stajemy się bardzo wrażliwi na krytykę. Przejmujemy się każdym negatywnym feedbackiem. Załamujemy się, gdy damy plamę po całości. W momencie gdy zorientujemy się, że się pomyliliśmy, wypowiedzieliśmy słowa, których nie możemy cofnąć, palnęliśmy jakąś głupotę, źle oceniliśmy sytuację – od razu w głowie pojawia się myśl: co pomyślą inni o moim intelekcie, inteligencji, pracy, tym, kim jestem? Ile stracę w ich oczach? Często myślimy, że nie ma szansy zmazania tego złego wrażenia, które mogliśmy na kimś wywrzeć. Cierpimy, że padnie na nas osąd, którego nie będziemy w stanie udźwignąć. Nie przyjmujemy, że możemy być NIEDOSKONALI.

Jest jeszcze jedna niszcząca rzecz. Gdy pracujemy ponad normę, dajemy z siebie wszystko, a przez to często zajeżdżamy się mentalnie, intelektualnie i fizycznie i nie dbamy o siebie, jesteśmy zafiksowani na celu to dopada nas niesamowita frustracja, gdy ktoś uzyska lepszy rezultat i zostanie bardziej doceniony bez podobnego poświęcenia, na które my się zgodziliśmy. Łatwo można wyobrazić sobie to poczucie beznadziei, bezsensu tego, że tyle się haruje, a nie było to wcale tak potrzebne, bo i tak nie jesteśmy najlepsi.

Zaczynamy wtedy pływać po sinusoidzie oscylującej od poczucia beznadziei i letargu, chęci olania wszystkiego do ponownego harowania ponad siły, bo nie możemy znieść tego lenistwa, stagnacji, braków rezultatów i „przymusu, chęci” ścigania nie wiadomo o co i nie wiadomo po co.

Spotkanie Boga pozwoliło mi dosłyszeć te słowa, których tak bardzo perfekcjoniści potrzebują usłyszeć: NIE MUSISZ.

Taki nasz perfekcjonizm może bardzo odbić się na wierze. Jak niszcząca jest postawa, gdy każdy grzech wpędza nas w stan niekończącej się pokuty, rozpamiętywania, nieumiejętności przyjęcia przebaczenia Boga. Gdy zamiast cieszyć się życiem, które zostaje nam przywrócone dzięki Jego miłosierdziu, narzucamy sobie na barki dodatkowy krzyż pokuty do już nałożonego drzewca grzechu. Jak ciężko nam zrozumieć sedno sakramentu Pokuty i Pojednania (a nie samej pokuty), który ma nas wyzwolić z grzechu, pozwolić się wyprostować mimo bycia niedoskonałym i kochać siebie, innych, Boga tą niedoskonałą, ale tak piękną miłością. Możemy żyć w strachu przez tym, że gdy wyjdziemy do ludzi, to zawalimy, zranimy, schrzanimy, bo jesteśmy tak bardzo do kitu i tylko siejemy zło w tym świecie. Dodatkowo, co gorsze, nakładamy na Boga maskę egzekutora, który tylko nam wypomina: „za mało się starasz, nie zasługujesz na Moją miłość, doskonal się nieustannie w przestrzeganiu przykazań, bo będę cię tylko z tego sądzić, dostrzegaj w sobie każdą rysę, bo tylko to definiuje kim jesteś”.

Jak w takiej postawie przyjąć fakt, że krzyż jest miejscem, gdzie miłość i przebaczenie zwyciężyło nad grzechem i słabością? Jak w ogóle można sobie wybaczyć, skoro nie przyjmujemy przebaczenia Boga? Jak siać miłość, gdy widzimy tylko chwile wyłaniania się w nas chwastów pomiędzy kłosami? Jak otwierać się na ludzi, kochać ich, dbać o innych skoro my o siebie samych nie umiemy się dostatecznie zatroszczyć, docenić siebie, pochwalić i przybić sobie piątkę, za to, co się zrobiło dobrze?

Wiara jest ratunkiem.

Pierwsze co leczy to spowiedź. Dobrze przeżyta, ze świadomością, że należy zadośćuczynić za zło, ale motywuje cię jego przebaczenie. Przyjmujesz szansę, że możesz się poprawić i na nowo walczyć o dobro. Moment, gdy przychodzisz przed konfesjonał, przyklękasz i prosisz o wybaczenie, ale po to by kochać ludzi i siebie, a nie by kierować uwagę tylko na własny, wyolbrzymiony często worek grzechów. Jesteś gotowy uczyć się miłować, a nie trenować samego siebie do upadłego dopóki nie będziesz mógł postawić przez Bogiem nieskazitelnego cyborga, który ma udawać tego, który Bóg stworzył, czyli prawdziwego siebie (co jeśli On wtedy powie – nie znam cię. Nie żyłeś miłością, a grzechem).

Dodatkowo przyjęcie ofiary Jezusa na krzyżu uświadamia nas, że tylko dzięki Niemu może być ponad niewolą naszych słabości, ale jednocześnie pokazuje nam, że bez Niego nie damy rady. Że sami w sobie nie jesteśmy w stanie być idealni i nieskazitelni.

Innym niesamowicie ważnym elementem jest rozpoczęcie dnia modlitwą. Zanim człowiek rzuci się w wir obowiązków i zadań konieczne jest przypomnienie sobie, Kto króluje nad naszym życiem, Kto jest najważniejszy. Jeśli odnajdziemy Go w swoim sercu i obok siebie w naszej codzienności to doświadczymy momentu, gdy ucisza burzę naszych :”musisz zrobić to! Musisz zrobić to!”. Zasieje pokój, przejmie kontrolę, by samemu nie pędzić tak, że samego siebie zostawi się w tyle. Uwielbiam ten moment, gdy On stawia Siebie na tym wszystkim i pokazuje mi, że jest ponad to, subtelnie, ale stanowczo przypomina: „nie musisz”. Dzięki Jego pokojowi nie zaczynam dnia od biegu. Przez Jego obecność i to doświadczenie nie chcę znowu wchodzić do kołowrotka, gdzie będę biec od rana do nocy, a gdy z niego wyjdę nie zyskałam nic poza zmęczeniem.

Rozmowa z Nim zawsze zaszczepia we mnie poczucie, że On kocha. Przez to my jesteśmy zaproszeni do miłowania siebie, doceniania, dostrzegania w sobie dobra i talentów, które nam dał.

W momentach, gdy mam dosyć, jestem zmęczona, ale wiem, że trzeba dalej coś zrobić to dostaję od Niego pytanie: czy nie możesz tego zrobić później? (Mam tendencję do odhaczania wszystkiego jak najszybciej, by nie wisiały mi te obowiązki nad głową. Przez to kumuluję sobie zadań ile wlezie w dwóch trzech dniach, zamiast rozłożyć to na cały tydzień, bo terminy wydają mi się zbyt odległe i jest strach, że nie zdążę. Choć wiem, że się wyrobię). Za to w momentach, gdy deadline mi dyszy w kark dostaję zaproszenie, by na trzy minuty nałożyć słuchawki na uszy, puścić muzykę i po prostu z Nim pobyć. Zawsze daje po tej chwili przerwy kopniaka mobilizacji i pomnożenie sił i jednocześnie mam możliwość na chwilę uspokoić nerwy, odsunąć na bok ten chaos, pozwolić mu uspokoić ten sztorm, a przez to ja nie panikuję.

Innym ważnym elementem jest posiadanie jakiejś czynności, małej rutyny, która cieszy, ale nie przyczynia się do jakichkolwiek korzyści w kontekście osiągania określonych celów, wypełniania narzuconych zadań. Jakieś proste zajęcie, na które poświęca się dziennie 30-60 min bez wyrzutów sumienia, że powinno się zająć czymś innym. Robi się to dla przyjemności, dobrego samopoczucia, po prostu dla siebie. Zaproszenie do zadbania o siebie.

Nie muszę chyba wspominać, że myśli: „a co pomyślą inni?” przez Jego stałą obecność w mojej codzienności schodzą na drugi plan. Za każdym razem, gdy boję się, że zostanę zaszufladkowana, ktoś będzie na mnie patrzeć przez konkretne szkiełko zamazujące obraz tego, jaka naprawdę jestem, zastanawiam się czy w ogóle warto się tym przejmować, czy to na pewno jest to ostateczny osąd, czy jakkolwiek to zmienia to, kim jestem. Może wydawać się błahe i bezsensowne przejmowanie się opiniami innych, ale w momencie gdy poświęcamy się jakimś sprawom, bo w czymś czujemy się całkiem dobrze i zdarzy nam się dać pokaz, gdzie coś nam nie wyjdzie, to ciężko przyjąć możliwość, że w oczach niektórych możemy być postrzegani jako Ci „głupi, nieogarniający, nieumiejący sprostać powierzonym zadaniom w pewnej płaszczyźnie, postawieni w niewłaściwym miejscu”.

Przyjmowanie porażek, potknięć, niedoskonałości jest konieczne i w chrześcijaństwie (by móc wstać z kolan), i w życiu codziennym (by iść dalej do przodu).

Ostatnim aspektem, który warto poruszyć jest przyjrzenie się sobie w wieczornej modlitwie. Spojrzenie, czy nie padamy na twarz ze zmęczenia, czy nie przeholowaliśmy i nie zajechaliśmy się niepotrzebnie. Czy nie robiliśmy niepotrzebnych rzeczy, które pochłonęły naszą energię, a na dodatek sfrustrowały nas i nic z tego dobrego, korzystnego nie było? Czy zamiast tego nie mogliśmy zrobić czegoś miłego, przyjemnego i dobrego dla nas, oraz dla ludzi dookoła.

Gdy piszę ten tekst mam przed oczami Marię i Martę oraz Jezusa.

Miała ona siostrę, imieniem Maria, która siadła u nóg Pana i przysłuchiwała się Jego mowie. Natomiast Marta uwijała się koło rozmaitych posług. Przystąpiła więc do Niego i rzekła: «Panie, czy Ci to obojętne, że moja siostra zostawiła mnie samą przy usługiwaniu? Powiedz jej, żeby mi pomogła». A Pan jej odpowiedział: „Marto, Marto, troszczysz się i niepokoisz o wiele, a potrzeba <mało albo> tylko jednego. Maria obrała najlepszą cząstkę, której nie będzie pozbawiona”.

Łk 10, 39-42

Wiara otwiera mi oczy, gdzie moja najlepsza cząstka jest i jak moja tendencja do bycia perfekcjonistką może, a nie powinna zamazywać mi prawdziwego obrazu siebie.

* * *

Tekst pochodzi z bloga kontrapunkt.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

W taki sposób wiara leczy mnie z perfekcjonizmu
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.