Ciągle zapominam, że dziecko nie jest moje
Kiedy dopadają mnie wątpliwości wychowawcze (a bywa tak mniej więcej dziesięć razy dziennie), kieruję wzrok ku Górze, ku Temu, który jest najlepszym z możliwych Rodziców. To w Nim szukam inspiracji, odpowiedzi na wątpliwości, ukojenia frustracji, wzorów postępowania.
Matka wie. I oczywiście – zazwyczaj wie LEPIEJ. Jak skończy się wdrapywanie na stół, objadanie czekoladą, malowanie palcami itd. itp. Można by powiedzieć, że matki (a właściwie: rodzice) po prostu dość naturalnie wykorzystują dar proroctwa i rozumu. Jest tylko jedno "ale".
Kłopot z wiarą
Ostatnio co rusz łapię się na tym, że nie doceniam własnych dzieci. Ot, taka sytuacja. Nie dalej niż miesiąc temu nasz pierworodny trafił na zajęcia umuzykalniające dla 5 - 6-latków, które odbywają się w pobliskiej szkole muzycznej. Na miejscu okazało się, że nie są to spotkania w stylu gordonowskim, czyli oparte o swobodny kontakt z muzyką. Nie, tutaj dzieciaki mają dość rygorystycznego nauczyciela, który wdraża je w arkana szkolnych zasad, a maluchy spędzają godzinę na pracowitej nauce nut, harmonii, rytmów, śpiewania. Pomyślałam, że to będzie świetny sposób, żeby synka do szkoły muzycznej zniechęcić.
Musicie wiedzieć, że Borys jakieś trzy lata temu stwierdził, że chce zostać perkusistą (gwoli formalności: „mechanikiem-perkusistą”, ponieważ zamierza być bogaty, a z muzyki nie da się wyżyć, pięć lat na karku, a cynizm jak u 50-latka!). W każdym razie odkąd dowiedział się, że istnieje szkoła dla muzyków, stało się dla niego oczywiste, że po przedszkolu trafi właśnie tam. Sęk w tym, że matka wie lepiej. Wie lepiej, że dziecko jest nieśmiałe, nie cierpi być w centrum uwagi i nie znosi publicznych występów. A na dodatek bywa niecierpliwe, przewrażliwione na własnym punkcie, szybko się zniechęca i uwielbia robić wszystko „po swojemu”. Tak. Biję się w pierś – ja, matka, nie wierzę, że mój synek będzie się dobrze czuł w szkole muzycznej.
Pozwolić żyć swoim życiem, pozwolić poszukiwać własnej ścieżki, dokonywać własnych wyborów. Dać wolność. Na tym polega miłość.
Nieszczęsny dar wolności
Podczas naszych pierwszych zajęć umuzykalniających tkwiłam pod salą z uchem nastawionym na szloch synka. Byłam przekonana, że będzie się na nich źle czuł i spodziewałam się, że może sobie nie radzić z zadaniami i potrzebować mojego fizycznego wsparcia. Ku mojemu zadziwieniu – nie dość, że nie wybiegł z sali z płaczem, to jeszcze po wyjściu z dumą pokazał „6” w zeszycie z nutkami, a wypytywany o samopoczucie, stwierdził, że „było fajnie”.
Tego dnia podczas wieczornej rozmowy z Górą bezmyślnie trajkotałam: „no niemożliwe, żeby mu się podobało. Przecież ten nauczyciel jest wymagający. Ocenia ich! Takie Maluszki! A poza tym przecież Borys nie lubi występów! Jest nieśmiały! W przedszkolu od lat dostaje przede wszystkim role tła w przedstawieniach. Owszem, jest najpiękniejszym drzewem na scenie, ale do diaska! Zawsze DRZEWEM. Ta szkoła nie jest dla niego! Co robić? Co robić?!”. Odpowiedź spłynęła właściwie natychmiast. „Nic”. Czekać. Pozwolić żyć swoim życiem, pozwolić poszukiwać własnej ścieżki, dokonywać własnych wyborów. Dać wolność. Na tym polega miłość. Czytam Pismo i widzę to przecież w całej historii Izraela. Pan Bóg też wie lepiej. Więcej: On, w przeciwieństwie do mnie, matki, On NAPRAWDĘ wie lepiej. A mimo wszystko pozwala człowiekowi błądzić.
Dar życia
Tak, wiem. Rodzic jest odpowiedzialny za dziecko i ma na nie wpływ. Nie może być tak, że będzie stał bezczynnie, gdy maluch będzie bawił się ogniem albo pistoletem. Łatwo jednak w kilkuletnim dziecku przestać dostrzegać człowieka, sprowadzić go do bezwolnej pacynki, która powinna z radością i oddaniem wykonywać to, co rodzic uważa za słuszne. A przecież ten maluch od pierwszego oddechu jest osobą, która ma własną godność i wolę. Własne życie do przeżycia.
Nagminnie zapominam, że dziecko nie jest (tylko) moje. Że zostało mi podarowane na jakiś czas i raczej prędzej niż później zacznie dostrzegać, że nie jestem jego trzecią ręką czy drugą głową. Mogę, ba, nawet powinnam – ostrzegać go przed złem i pokazywać to, co dobre. Mogę dokładać wszelkich starań, by nasza więź była mocna i trwała. Mogę ofiarować mu swoje serce i chronić tak długo, jak będę w stanie. Ale nie mogę zapominać, że nie ja go stworzyłam, że nigdy nie będę w stanie poznać go tak, jak Ten, który go do istnienia powołał.
Biblia – o wychowaniu krok po kroku
Kiedy dopadają mnie wątpliwości wychowawcze (a bywa tak mniej więcej dziesięć razy dziennie), kieruję wzrok ku Górze, ku Temu, który jest najlepszym z możliwych Rodziców. To w Nim szukam inspiracji, odpowiedzi na wątpliwości, ukojenia frustracji, wzorów postępowania. Bywa, że znajduję delikatne, lecz stanowcze napomnienia.
W ostatnich dniach często myślę o tym, jak wielką wiarę Bóg w nas pokłada. Nieustannie dudni mi w głowie, że Bóg mi ufa. Cudownie. Tylko, czy ja ufam sobie? No, nie bardzo. Ale to nie szkodzi. Jego Miłość jest szalona, bezgraniczna i nieskończenie miłosierna. On na pewno we mnie wierzy. On na pewno mnie nie przekreśla. On na pewno mi kibicuje. Ta myśl mnie pionizuje i pomaga nabrać dystansu. Przede wszystkim do swojej matczynej roli.
Zdaję sobie sprawę, że przed nami jeszcze wiele przygód i wyzwań na drodze zwanej wychowaniem. Jak to dobrze, że nie jesteśmy w tym sami. Na wyciągnięcie ręki mamy Kogoś, kto wie lepiej od nas, co zrobić, by człowiek był szczęśliwy. Pytanie tylko, czy zechcę Go posłuchać.
Kiedy dopadają mnie wątpliwości wychowawcze (a bywa tak mniej więcej dziesięć razy dziennie), kieruję wzrok ku Górze, ku Temu, który jest najlepszym z możliwych Rodziców.
Agata Rusek - zawodowo związana z osobami starszymi, od 5 lat koncentruje się raczej na młodszych pokoleniach (czyt. jest mamą trójki szkrabów).
Tekst pochodzi z bloga dobrawnuczka.blog.deon.pl. Chcesz zostać naszym blogerem? Dołącz do blogosfery DEON.pl!
Skomentuj artykuł