Alicja Węgorzewska: Żaden kontrakt nie jest ważniejszy niż macierzyństwo
Żaden kontrakt nie jest ważniejszy niż macierzyństwo. Patrzę na śpiewaczki, które nie mają dzieci, bo zawsze któryś kontrakt był ważniejszy i nie było dobrego momentu na ciążę. A potem dochodzą do miejsca, że na dziecko jest już za późno, a śpiewania coraz mniej. To rodzi frustrację, pustkę w życiu - mówi Alicja Węgorzewska w książce „Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie”.
Anita Sobczak: Pani małżeństwo rozpadło się, gdy pani córka miała kilkanaście lat. Ale córkę wychowywała pani de facto sama na długo przed rozwodem.
Alicja Węgorzewska: - Od zawsze bardzo dużo pracowaliśmy, często w różnych krajach. Po urodzeniu Amelii wróciłam na stałe do Polski, ale mąż nie przestał pracować za granicą. Również w kraju często żyliśmy w rozłące.
Przez trzy lata pracował na przykład we Wrocławiu, a my byłyśmy w Warszawie. Ja zresztą też szybko po urodzeniu wróciłam do pracy. Żeby nam wszystkim było łatwiej, moja mama sprzedała swoje mieszkanie w Szczecinie, z którego pochodzę, i zamieszkała vis-a-vis mojego domu. Cały czas tam mieszka. Moja mama od początku bardzo mi pomagała. Gdyby nie ona, moja aktywność zawodowa byłaby znacznie utrudniona. Proszę zobaczyć, jak wygląda praca w teatrze: od godziny 10 do 14, a potem od 18 do 22 mamy próby, w przerwie przymiarki kostiumów, praca z coachem, z dyrygentem, obiad. To de facto 12 godzin poza domem na etapie przygotowywania. Później są spektakle, które odbywają się wieczorami.
Zawód śpiewaczki operowej trudno pogodzić z macierzyństwem. Gdy Amelia miała 10 lat, jej tata wyjechał do pracy do Holandii. Po jakimś czasie uznał, że chciałby zostać na Zachodzie. A ja odwrotnie - nie wyobrażałam sobie, że wszystko rzucam i się tam przenoszę. Najpierw lataliśmy do siebie, a potem po prostu każdy poszedł swoją drogą. Córka miała wtedy 15 lat.
Zasady funkcjonowania w samotnym macierzyństwie miała już pani opracowane?
- Dzieliłyśmy z moją mamą dużą część obowiązków i opieki nad Amelią. Prawda jest taka, że w takim trybie, gdzie spotkania z ojcem są raz na jakiś czas, nie ma on żadnego udziału w codziennych problemach. Skype nie załatwi sprawy. Córka miała swój pokój u mnie i drugi pokój w domu babci. Gdy wyjeżdżałam, była u mojej mamy. Od pewnego momentu po prostu miała dwa domy. Gdy była młodsza, moja mama - podczas mojej nieobecności - przychodziła do nas.
Jak pani wspomina te pierwsze rozstania z córką? Czy wyjeżdżając, miała pani emocjonalny dylemat? Wyrzuty sumienia?
Zawsze są dylematy. Przy czym ja zawsze byłam z córką w ważnych momentach. Nigdy nie opuściłam występów, egzaminów, a tych było sporo, bo Amelia chodziła do dwóch szkół - zwykłej i muzycznej. Przez lata starałam się odbierać ją z tej drugiej zajęcia kończyły się zwykle pod wieczór. Mogłyśmy wtedy wrócić razem do domu.
Ale były i trudne momenty. Szczególnie zapadł mi w pamięć wyjazd, gdy córka miała 10 miesięcy. Śpiewałam „Carmen” w Holandii. Byłam na kontrakcie podpisanym jeszcze przed ciążą. Musiałam tam być cały miesiąc. Pomyślałam wtedy, że Amelia jest taka mała, nawet pewnie nie zauważy, że mnie nie ma. Oczywiście dzwoniłam codziennie. Ona miała ksywę Żółw. I pytałam, czy Żółw spał, czy Żółw jadł, czy Żółw jest OK. Aż moja koleżanka nie wytrzymała i zapytała, czemu wydaję krocie na roaming, żeby pytać o samopoczucie żółwia.
Po miesiącu wróciłam z walizką pełną zabawek, których w Polsce nie było. Zadowolona wchodzę do domu, a Amelia na rękach u mojej mamy patrzy na mnie z kamienną twarzą. Bardzo mnie to wtedy zabolało. Żadnej radości, uśmiechu. Podeszłam wtedy do niej, a ona - pac mnie rączką po głowie. Dostałam po prostu z liścia.
Doskonale to pani pamięta.
- Myślałam, że córka nawet nie zauważy, że mnie nie było, bo przecież miała 10 miesięcy. A po powrocie dostałam po głowie i kamienną twarz zamiast radości. Dało mi to do myślenia. Nigdy więcej nie zostawiłam jej aż na miesiąc. Jeśli gdzieś wyjeżdżałam na dłuższy kontrakt, zawsze wracałam na weekendy. Na własnej skórze przekonałam się wtedy, że dziecko będzie wpływać na moje życie, że to nie psiak, któremu wystarczy dać jeść. I te zabawki, które przytargałam w walizce - w ogóle jej oczywiście nie interesowały… Nie to jest istotne w życiu.
Potem wszystko organizowałam już inaczej. Pamiętam taki kontrakt w Gdańsku, gdy Amelia miała ze dwa lata. Próby trwały dwa i pół miesiąca, a zaczęły się w połowie lipca. To była wymagająca tytułowa rola w „Kawalerze srebrnej róży”, trzy godziny po niemiecku, od pierwszej do ostatniej minuty na scenie. Pomyślałam, że pieniądze, za które miałam mieć opłacony hotel, lepiej przeznaczyć na wynajem domu - i tak to załatwiłam. Wynajęłam dom w Gdyni przy plaży Orłowo. Zabrałam Amelię, mamę i jeszcze opiekunkę i na blisko trzy miesiące zamieszkałyśmy nad morzem. Codziennie musiałam jeździć z Gdyni do Gdańska na próby. Ale komfort przebywania na tej plaży z córką, mamą był nie do przecenienia. To było gorące, piękne lato. Na koniec wszyscy byli strzaskani na heban.
Jak często zdarzały się nieobecności?
- W 2015 roku zostałam dyrektorką Mazowieckiego Teatru Muzycznego, rok później dyrektorką Warszawskiej Opery Kameralnej. Odkąd urodziła się Amelia, ograniczyłam wyjazdy stricte artystyczne. Siedzenie sześć tygodni na próbach w innym mieście, bo tyle mniej więcej trwa cykl przygotowania spektaklu operowego, nie wchodziło już w grę. Także dlatego, że potem kierowałam instytucjami kultury. Natomiast z koncertów nigdy nie zrezygnowałam, ale to były wyjazdy 2-3-dniowe.
Decyzję o tym, że praca będzie bardziej usystematyzowana, podjęła pani ze względu na córkę?
- Od zawsze wiedziałam, że muszę robić coś poza śpiewaniem. Zawód śpiewaka nie jest zawodem, który można wykonywać do końca życia, jak np. architekta czy dyrygenta. Od 15 lat prowadzę fundację, prowadziłam przedszkole artystyczne, również dla dzieci autystycznych i z ubogich rodzin. Nigdy nie byłam tylko śpiewaczką. Już jako dorosła kobieta skończyłam zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim. Te propozycje szefowania teatrowi i operze przyszły do mnie, bo miałam odpowiednie przygotowanie. Pomyślałam, że to może się już potem nie powtórzyć, więc ją przyjęłam.
Dzięki temu mogła pani poświęcać córce więcej czasu?
- Moja córka wybrała podobny zawód do mojego. Jej życie będzie wyglądało tak jak moje. To raczej efekt fascynacji tym stylem życia - teatrem i muzyką. Córka nie ma chyba traumy z powodu moich nieobecności. Nie zniechęciła się. Raczej zaraziła się takim trybem życia. Dziecko obserwuje rodzica, a ja zawsze byłam dla niej kołem ratunkowym.
Jest pani z niej dumna?
- Bardzo. Przyrzekłam sobie kiedyś, że nie będę nigdy ingerować w wybór jej zawodu. Mogę jej otwierać różne drzwi, żeby mogła posmakować rozmaitych aktywności. Ale na koniec ona bierze odpowiedzialność za swoje życie, za swoje szczęście, za wybory. Nie wybrała opery i w pewnym momencie przerwała średnią szkołę muzyczną. Ale jest kompletnie artystyczna. Komponuje piosenki, studiuje aktorstwo, chce iść na reżyserię, a docelowo chce być dyrektorem teatru.
Z jednej strony opiekowała się nią silna matka, z drugiej - troskliwa babcia. Nie boi się pani, że w życiu córki zabraknie męskiego wzorca? Amelia i o to zadbała. Gdy miała 16 i pół roku, powiedziała, że chce jechać do taty i skończyć tam międzynarodową szkołę. Ona ma dwa obywatelstwa, jest pół Polką, pół Brytyjką. I faktycznie za granicą zrobiła maturę i wróciła do Polski. Ze świetnym angielskim i z szerszym spojrzeniem na świat.
Pani nie miała z tym problemu, że córka zdecydowała się na wyjazd?
- Miałam, i to ogromny. To był strach o nią, o to, że znika mi z oczu. Wiedziałam, że nie przestanę być dla niej oparciem, latałam do niej, jeździłyśmy razem na wakacje. Musiałam się tylko zmierzyć z tym, że ja tego nie chcę. Wolałam, żeby była przy mnie, w Warszawie. Ale co mogłam zrobić? Mam silną córkę i jedyne, co mogę, to zaakceptować jej wybór. Wolałam nie mieć w dziecku wroga. Pojechała, skończyła szkołę i wróciła. Nie straciłam jej, a ona zrobiła się bardzo samodzielna i dojrzała.
Gdy córka była młodsza, kto podejmował ważne decyzje dotyczące córki, np. jej szkoły?
- Tata nigdy szkół nie wybierał. To było zadanie moje i Amelii, bo ona musiała szkołę zaakceptować.
Wspomniała pani, że wracała pani do domu na noc choćby z daleka. Musiała pani zrezygnować z czegoś zawodowo ważnego?
- Zrezygnowałam w ogóle z długich kontraktów zagranicznych. Przestałam śpiewać w operach za granicą. Nie mogłam sobie pozwolić na 5-6 tygodni pełnej dyspozycyjności poza Polską. Ale wtedy zaczęłam śpiewać w Polsce i to był dobry pomysł - wsiąść w pociąg czy samochód do Krakowa, Gdańska czy Łodzi i wrócić po spektaklu do domu, to nie był problem.
Było pani choć trochę żal, że to życie się zmieniło?
- Ani trochę. Żaden kontrakt nie jest ważniejszy niż macierzyństwo. Patrzę na śpiewaczki, które nie mają dzieci, bo zawsze któryś kontrakt był ważniejszy i nie było dobrego momentu na ciążę. A potem dochodzą do miejsca, że na dziecko jest już za późno, a śpiewania coraz mniej. To rodzi frustrację, pustkę w życiu.
Fragment pochodzi z książki „Sama. Rozmowy o samotnym macierzyństwie” wyd. nakładem wydawnictwa MANDO.
Skomentuj artykuł