10 kwietnia to był przełom
Rozmowa z Samuelem Rodrigo Pereirą, rzecznikiem Stowarzyszenia Solidarni 2010 - rozmawia Jarosław Stróżyk z "Rzeczpospolitą"
Mijają dni, miesiące, a wy ciągle siedzicie w namiocie na Krakowskim Przedmieściu. Wielu ludzi zadaje sobie pytanie - po co?
- Bo to jest nasz obowiązek względem tych, którzy zginęli w katastrofie smoleńskiej. Ktoś musi stale upominać się o wyjaśnienie wszystkich okoliczności ich śmierci. Niestety, nasze państwo kompletnie zawiodło, nie zdało egzaminu w tej sprawie i do tej pory nie znamy przyczyn katastrofy.
W jaki sposób miałby w tym pomóc wasz protest?
- Przede wszystkim zwraca on uwagę na te wszystkie zaniedbania. Uświadamia ludziom, że coś jest nie tak. Wydaje mi się, że ten namiot na Krakowskim Przedmieściu to pierwsze takie miejsce oporu w III RP i dlatego budzi takie niezadowolenie ze strony władz. Dlatego jesteśmy nieustannie atakowani i szykanowani, ale się nie poddajemy. Solidarni 2010 są pierwszą tak dużą niezależną inicjatywą społeczną, która powstała w Polsce po wielu latach. A dlaczego protestujemy w tym miejscu? Jest ono symboliczne. To tutaj w dniach żałoby po katastrofie spontanicznie przychodziły setki tysięcy Polaków, by oddać hołd tym, którzy zginęli, często przyjeżdżali z najdalszych zakątków Polski. Można powiedzieć, że naród wybrał to miejsce jako przestrzeń, w której należy pamiętać o katastrofie. I my robimy wszystko, co w naszej mocy, by nie została ona zapomniana.
Trudno jednak powiedzieć, by teraz wasz protest przyciągał tłumy. Na Krakowskim Przedmieściu ciągle można spotkać grupę tych samych osób.
- Też byśmy chcieli, by było nas więcej, ale nie załamujemy z tego powodu rąk. Niestety, ta wielka energia społeczna, która wytworzyła się po 10 kwietnia, została szybko spacyfikowana. Duża w tym zasługa mediów i polityków, którzy zrobili wiele, by tak się stało. Wierzymy jednak, że mimo iż ona nieco przygasła, to wciąż w Polakach gdzieś jest. Tymczasem my robimy konsekwentnie swoje. Spotykamy się przy tym ze sporym odzewem w całej Polsce. Dociera do nas wiele głosów poparcia. Co więcej, im dalej od Warszawy, tym to poparcie jest większe. Często zdarza nam się odwiedzać inne miejscowości. Można więc powiedzieć, że to Warszawa jest takim trudnym miastem, w którym ludzie nie chcą się angażować. Choćby jednak była nas zaledwie garstka, to i tak będziemy konsekwentnie domagać się realizacji naszych postulatów.
Jakich?
- Główny to postawienie przed Trybunałem Stanu premiera Donalda Tuska, szefa jego kancelarii Tomasza Arabskiego oraz szefów MON, MSZ i MSWiA. Jeśli okażą się niewinni, to w porządku, ale według nas powinni odpowiadać za zdradę stanu. Domagamy się także ujawnienia zdjęć satelitarnych z ostatniej fazy lotu prezydenckiego samolotu, ekshumacji ciał ofiar i powołania międzynarodowej komisji do zbadania wszelkich przyczyn katastrofy, najlepiej z udziałem NATO. Tak naprawdę większość z tych postulatów, może poza pierwszym, powinna być dawno zrealizowana. To, że tak się nie dzieje, pokazuje tylko w jak fatalnym stanie znajduje się dzisiaj nasze państwo. Dużo się ostatnio atakuje o. Tadeusza Rydzyka za stwierdzenia o totalitaryzmie. Ja może nie użyłbym słowa "totalitaryzm", ale powiedziałbym, że żyjemy w rzeczywistości ograniczania kolejnych przestrzeni wolności obywatelskiej.
Podpisujecie się pod stwierdzeniem, że katastrofa smoleńska to był zamach?
- Niczego w tej sprawie nie przesądzamy. Chcemy mieć jednak możliwość zadawania pytań na ten temat. W obecnej sytuacji ze względu na postawę Rosjan, ukrywanie i niszczenie przez nich dowodów, zupełny brak współpracy ze stroną polską racjonalne jest podejrzewanie, że w Smoleńsku mogło dojść do zamachu.
Dlaczego będąc młodym człowiekiem, studentem, zaangażowałeś się w taką inicjatywę?
- Dla mnie 10 kwietnia 2010 r. był momentem przełomowym w moim życiu. Zdałem sobie wtedy sprawę, że polityka może być w Polsce czymś poważnym. Że ludzie, którzy poświęcili znaczną część swojego życia, walcząc o prawdę historyczną, stracili je, lecąc do Katynia. Stojąc w całodziennej kolejce do trumny prezydenta, zobaczyłem, że przyznawanie się do poparcia dla Lecha Kaczyńskiego nie musi być obciachem. Wcześniej, gdy robiłem to w gronie znajomych, spotykałem się z ostracyzmem. A ci, którzy mieli takie samo zdanie jak ja, wspierali mnie, ale po cichu, nigdy na forum publicznym. Po tym co się stało, powiedziałem sobie, że tak dłużej być nie może. Kolejnym ważnym momentem był film Ewy Stankiewicz Solidarni 2010. Kiedy go obejrzałem, miałem wrażenie, że dokładnie opisuje to, co działo się w tamtych pamiętnych dniach na Krakowskim Przedmieściu. Te tłumy ludzi i emocje, które wyrażali. Tymczasem w mediach został przypuszczony na ten film totalny atak. Że nieprawdziwy, że zakłamuje rzeczywistość. Janek Pospieszalski pokazywał mi później ponad 100 artykułów, w których atakowano Solidarnych. Kiedy więc Ewa Stankiewicz postanowiła zostać przed Pałacem, uznałem, że muszę jej pomóc.
Jak na twoją działalność reagują znajomi? Nie krytykują Cię?
- Przeciwnie spotkałem się z wieloma głosami poparcia i życzliwości. Zapewne są też tacy, którzy mają inne zdanie, ale nie spotkałem się z ich strony z krytyką. Oczywiście wiem, że wielu ludziom nie podoba się to, co robimy. Bardzo ostro jesteśmy atakowani w internecie. Często także przychodzą ludzie, by nas obrażać. Co ciekawe, zarówno wśród naszych zwolenników, jak i przeciwników dominują ludzie starsi. Oni mają poglądy, przekonania i chcą się o nie spierać. Młodym się najczęściej nie chce lub nic ich nie interesuje. To przykre. Tym, co mnie jednak najbardziej smuci, jest właśnie fakt, że w Polsce coraz więcej osób ma problem z samodzielnym myśleniem. Po co się wysilać, wystarczy włączyć telewizor i zaraz jakiś ekspert nam powie, co mamy o danej sprawie myśleć. Tak to niestety wygląda.
Mija rok od zamieszania wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Jak dzisiaj oceniacie tamte wydarzenia?
- Jako Stowarzyszenie Solidarni 2010 popieraliśmy ludzi, którzy bronili tego krzyża. To był dla nas wszystkich symbol katastrofy smoleńskiej. Symbol tamtej niezapomnianej atmosfery, która miała miejsce na Krakowskim Przedmieściu po 10 kwietnia 2010 r. Niestety, ktoś postanowił cynicznie zagrać symbolem tak wielkim dla Polaków, jakim jest krzyż. Dla części polityków stało się to wygodnym pretekstem do wykreowania kolejnych podziałów: na ludzi broniących krzyża i tych, którzy się tego wstydzą. Stąd decyzja o jego usunięciu. Dla prezydenta Komorowskiego była to priorytetowa sprawa. Szkoda, że z równym zapałem nie podchodzi do wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej. Politycy powinni wiedzieć, że tego typu działania są bardzo krótkowzroczne, a szkody przez nich wyrządzone dużo większe niż chwilowy kapitał, który udało im się zbić.
Jakie to szkody?
- Przede wszystkim ten podział: przeciwnicy i zwolennicy krzyża. Liczne ostatnio ataki pod adresem Kościoła, religii także są tego efektem. Część polityków, takich jak Janusz Palikot, wręcz uczyniła sobie z walki z krzyżem główny sposób na zdobywanie poparcia. W mediach mówi się, że krzyż jako symbol religijny powinien natychmiast zniknąć z przestrzeni publicznej. A przecież w Polsce krzyż nigdy nie był tylko symbolem religijnym. Nie bez powodu stawiamy krzyże na nagrobkach naszych zmarłych czy w miejscach pamięci o ważnych wydarzeniach historycznych. Dla nikogo dziwnym nie było, że ofiary Poznańskiego Czerwca upamiętniono pomnikiem dwóch krzyży, a ofiary Grudnia ’70 krzyżami na placu przed Stocznią Gdańską. Przez wiele lat było to dla wszystkich Polaków naturalne. Dopiero teraz okazało się, że krzyż przed Pałacem Prezydenckim, który miał upamiętniać ofiary katastrofy smoleńskiej, nie może tam stać. To bardzo smutne.
Skomentuj artykuł