Chłopczyk z niebieskimi oczami
Pani A. przez trzynaście lat pracowała w szkole podstawowej w środkowej Polsce jako nauczycielka języka polskiego, plastyki i informatyki. Tam poznała Jacka – drobny, z jasnymi włosami, niebieskimi oczami. Rówieśnikom sięgał ledwie do ramienia. Przebywał rok w pogotowiu opiekuńczym, potem w domu dziecka. Pamięta, że w piątej klasie chciano oddać trzech chłopców do ośrodka wychowawczego. Wystawiła Jackowi pozytywną opinię. Jej dyrektor, który pracował również w domu dziecka, był wściekły: – To nie opinia – krzyczał – to laurka. Wówczas obiecała Jackowi, że nie pozwoli, aby go skrzywdzono.
– Kiedyś jako jedyny miał nie uczestniczyć w szkolnej wycieczce do Krakowa – wspomina pani A. – Byłam jego wychowawczynią, więc zapłaciłam za niego i pojechał. Cieszyłam się ze swojej wiary w to dziecko i ze wzruszeniem obserwowałam, kiedy uważający i delikatny karmił stado gołębi. W Wieliczce powiedział, że ma dla mnie prezent i wyciągnął zza pazuchy ułupaną z kopalnianej ściany bryłę soli. Kiedy pani A. przeszła na emeryturę, zamiar pozbycia się wychowanka zrealizowano. Zdążył skończyć podstawówkę. Jednak pierwszą klasę gimnazjum spędził już w ośrodku wychowawczym. Spotkała go znowu i wysłuchała, jak traktują tam chłopców. A także o ojcu alkoholiku, który upijał przed laty małego Jacka i tłukł, aż mu kiedyś oko wypłynęło. Zobaczyła, jak mieszka bez wody i kanalizacji jego niepełnosprawna w stopniu „lekkiego debilizmu” matka z dwójką upośledzonych umysłowo dorosłych synów. Dowiedziała się też, że „jej Jacuś nie taki święty”. – Pobił się raz i drugi – mówi – o co miał mieć sprawę w sądzie, spił się, pali. Jednak czuliśmy z mężem, że nie możemy zawieść jego zaufania. Przyszedł czas spełnienia obietnicy sprzed lat.
„Ostatnio wraz z żoną postanowiliśmy zostać rodziną zastępczą dla szesnastoletniego Jacka”, pisał mąż pani A. we wrześniu 2005 roku przed postanowieniem sądu rejonowego. Argumentował, że jest absolwentem Uniwersytetu Łódzkiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, pedagogiem z wieloletnim doświadczeniem w pracy z młodzieżą. Że został ukształtowany przez swoich akademickich nauczycieli, między innymi Karola Wojtyłę, Alberta Krąpca, Mieczysława Malińskiego, Józefa Tischnera. „Jestem niepełnosprawny i już nie najmłodszy – liczę sobie 65 lat – w piłkę z chłopcem nie zagram, jednak z pewnością będę mógł służyć Jackowi pomocą intelektualną, ukierunkowaniem i wsparciem. Znam Jacka, który przez trzy kolejne lata bywał w naszym domu podczas wakacji i weekendów. Podzielam zdanie żony, że jest on chłopcem inteligentnym, wrażliwym i szlachetnym. Uważam, że jako rodzina zastępcza okażemy się dla siebie tak samo bezcennym darem”.
– Mąż w sądzie powiedział, że to ostatni dzwonek dla Jacka. Przyznano nam nad nim opiekę. „Dzisiejszy dzień początkowo zamglony, był słoneczny. Gdy wyszliśmy z sali sądowej, tuż za oknem spostrzegłam przytuloną do muru sowę. Nigdy w życiu nie spotkałam prawdziwej sowy! Mój dorosły syn nie wróży nam nic dobrego”… – zanotowała 19 października 2005 roku pani A. Jacek obiecał, że nie zawiedzie zaufania, będzie się dobrze zachowywał i uczył wymarzonego zawodu. Jego matka wyraziła zgodę na przejęcie przez nich opieki nad synem.
W listopadzie do młodzieżowego ośrodka wychowawczego, z którego Jacek niedawno przyjechał, państwo A. napisali: „Jesteśmy bardzo zadowoleni z nowego członka rodziny i mamy nadzieję, że nadal nasze relacje będą tak idealne. Jacek uczęszcza już do zasadniczej szkoły zawodowej do klasy mechanika samochodowa, na zajęcia w siłowni i na lekcje gry na gitarze. Zgodnie z umową nie pije (nawet nie wziął do ust lampki szampana, kiedy Radek – syn żony – obronił egzamin inżynierski!), a od wczoraj nie pali. Jest pracowity i sprawny. Trochę jeszcze dyskutuje, czy warto uczyć się historii, ale Krzyżaków czyta”.
– Nie dążyliśmy nigdy do tego, by ta rodzina była „prawdziwą rodziną”. Tego nie da się odtworzyć. To jest chyba nawet niepotrzebne. Powiedzieliśmy mu: No, Jacku, przyszedłeś do nas, bo miałeś się uczyć.
Radek był mu życzliwy. Dał swoją szafkę na książki. Jedli razem posiłki. Jacek chodził z nimi chętnie do kościoła. – Próbował dostosować się do okoliczności jak małpka – powie później pani A.
W grudniu 2005 roku państwo A. dostali pismo ze szkoły informujące, że ich podopieczny otrzymuje naganę z ostrzeżeniem o skreśleniu z listy uczniów. W uzasadnieniu podano, iż w sposób arogancki odnosi się do nauczycieli oraz prowokuje sytuacje konfliktowe. Jacek skorzystał z możliwości odwołania: „Faktycznie bardzo zdenerwowałem się, kiedy Pani Profesor ucząca przedmiotu przedsiębiorczość wpisała do dziennika uwagę, że rzucałem śnieżkami podczas lekcji i krzyczałem, że ta uwaga jest niesprawiedliwa. Nie rzucałem śnieżkami, a ręce miałem zimne z innego powodu (…). Wiem, że nie powinienem krzyczeć, ale – niestety – jestem nerwowy (…). Może faktycznie marudziłem nauczycielom, że wolałbym, aby moją pracę oceniali bardziej pozytywnie (…). Proszę o uwzględnienie, że wcześniej nie zawsze postępowałem roztropnie, a teraz jestem dopiero na początku drogi ku poprawie, więc nie zawsze udaje mi się przezwyciężyć stare niedobre nawyki”.
Jacek od kilku lat miał w uszach kolczyki. Nauczyciel zażądał, by na zajęciach praktycznych ich nie nosił. On odpowiedział, że „taka opcja nie wchodzi w grę”. Po pewnym czasie jednak je zdjął. Na koniec semestru otrzymał ocenę z zachowania: naganną.
– On nie umie wyrażać dezaprobaty – powie potem pani A. – Przesadza z odbieraniem sytuacji konfliktowych. Nie uznaje autorytetów. Ma wyjątkowo zły stosunek do mężczyzn. Nikt nam nie powiedział, że powinien być pod opieką psychologa.
W styczniu 2006 roku zaczęły się starania o umożliwienie mu kontaktów z najmłodszym bratem. Krzyś wygląda dokładnie jak Jacek siedem lat wcześniej: mały, jasnowłosy. Ojciec też znęcał się nad nim. Chłopiec trafił do domu dziecka. Potem do rodziny zastępczej. Państwo Z. zdecydowali się, bo chcieli mieć kogoś, kto mógłby po nich dziedziczyć. Początkowo byli zadowoleni z dziewięciolatka, którego przyjęli pod swój dach. Gdy pani A. ich odwiedziła, widziała, jak pani Z. tuliła go, trzymając na kolanach. Państwo Z. nie zgodzili się jednak na spotkania ze starszym bratem, bo nie chcieli, by ktokolwiek z „patologicznej” rodziny znał miejsce ich zamieszkania. Źle mówili o matce w obecności chłopca. Po kilku miesiącach opowiadają: – W szkole bije do krwi, w domu psu próbował wypalić laserem oczy. Nie panuje nad emocjami i mówi, że „załatwią” nas jego bracia. Pani Z. codziennie przed pójściem spać „liczy noże i chowa je”. Twierdzi, że jest psychicznie wykończona. Chcą jak najszybciej rozwiązania rodziny zastępczej i powrotu Krzysia do domu dziecka. Uważają, że robi im ciągle na złość: – Nawet zaczął się moczyć nam na złość. On nie nadaje się do życia w żadnej rodzinie – oceniają. Krzyś ma zaburzenia snu, koszmary, mimowolne oddawanie kału. Mówi: – Chciałbym przestać się bać powrotu do domu dziecka. Najbardziej boję się pójścia do poprawczaka. Najgorszą rzeczą, jaką zdarzyło mi się zrobić, było zrobienie tylu rzeczy zastępczej rodzinie. Nie chcę, żeby ciocia i wujo mieli przeze mnie kłopoty. Gdybym jeszcze raz był małym dzieckiem, nie zrobiłbym tych samych błędów. Myślę często, że jestem nikomu niepotrzebny.
– To tak jakby ten Krzyś był na oceanie w jakiejś łupince – powie pani A. Ze starań, by chłopiec bywał u niej w dni wolne od nauki, niewiele wyszło.
Jacek wysłał list do redakcji programu „Interwencje”: „(…) przed ośmioma miesiącami podstępem zabrano z domu dziecka mojego najmłodszego brata, którego rodzina zastępcza stara się przerwać jego kontakty z matką i z rodzeństwem, wmawiając dzieciakowi samo zło na temat naszego rodzinnego domu. Byłoby łatwiej utrzymać tę więź z bratem, gdyby nie fatalne warunki w mieszkaniu – mama niekiedy dźwiga na wysokie piętro po 20 wiader wody. Czy nie moglibyście spowodować INSTALACJI WODY W MIESZKANIU MOJEJ MAMY? Dzięki temu Krzyś będzie mógł spotykać się z rodzeństwem, a może nawet mógłby wrócić do rodzinnego domu”.
Któregoś dnia Krzyś uciekł z domu państwa Z. i przeszedł 30 kilometrów do swojej mamy. Stamtąd policja odwiozła go do domu dziecka. Młoda pani dyrektor wraz z personelem nie mogła sobie z nim poradzić. Został przewieziony do poprawczaka.
Pani A. pomagała matce Jacka i Krzysia załatwiać sprawy w urzędach, zabierała do lekarzy. Wystarała się dla niej o rentę, o założenie sprawy rozwodowej, eksmisję męża, darmowe obiady.
W kwietniu Jacek powiedział pani A., że ją bardzo kocha. Wiozła go właśnie pierwszy raz nietrzeźwego do domu. Prosił, by nie mówiła synowi, że rozbił ich samochód, jeżdżąc bez prawa jazdy po pijanemu. Gdy Radek delikatnie go dotknął, by usiadł na fotelu, Jacek warknął, że go wywiezie do lasu. – Przeraziłam się – wspomina pani A. – Duża część mego uczucia do niego wtedy uleciała. Nigdy nie wracałam do tej sytuacji, żeby on sobie tych słów nie przypomniał.
W maju wymógł, by mu kupiono komórkę na abonament. Niedługo potem zgubił ją bądź mu ukradziono. Rachunki trzeba było spłacać.
Na początku czerwca wraz ze szkołą Jacek wybrał się na Lednicę. Świętował zesłanie Ducha Świętego na polach pełnych katolickiej młodzieży. Przystępował do spowiedzi.
Z sukcesem skończył rok szkolny. Zaliczył I klasę szkoły zawodowej. Dostał od państwa A. nagrodę pieniężną. Zaczęły się wakacje.
– 11 czerwca Jacek zniknął – wspomina pani A. – Po miesiącu znalazłam go w mieszkaniu jego znajomych niedaleko rodzinnego domu. W obecności policjanta napisał, że wbrew mojej woli nie chce wrócić.
Kilka dni później jeździł z kolegami po pijanemu samochodem kupionym na niepełnosprawnego brata. Policja ich złapała. Kiedy samochód został zwrócony, znów jeździli. Jego matka zadzwoniła do pani A. z prośbą o interwencję. Ta telefonowała dalej z pytaniem: jak można oddać umysłowo choremu i nieletniemu samochód?
Pierwszego sierpnia poprosili przypadkowo poznanego mężczyznę, by zamówił im piwo. Potem wywieźli go do lasu i skopali do nieprzytomności. Ukradli telefon i 100 zł.
Następne osiem miesięcy Jacek spędził w areszcie. Pani A. pisała do niego listy: „Mimo kłopotów z Twoim wychowaniem ani przez chwilę nie myśleliśmy o rezygnacji z opieki nad Tobą”. Pomagała, pożyczała książki. Przeczytał jedną – Zbrodnię i karę. Nie oddał żadnej.
– Niczego dobrego areszt nie uczy – powiedział potem Jacek pani A.
W kwietniu 2007 skończył 18 lat.
„Czy ten mały chłopczyk, który w strugach deszczu karmił gołębie na krakowskim rynku, czuły i wrażliwy – jak sądziłam – nie jest Tobą? Czy zaufałam Ci i wierzyłam z naiwności i głupoty? To, Jacku, co o Tobie słyszę, nie mieści się w moich wyobrażeniach.
Los dzieci z domu dziecka zawsze odbierałam jako wyjątkowo tragiczny, a je same jako biedne. Twój przykład uświadomił mi, że tak naprawdę dzieci te nie są biedne! Wręcz przeciwnie, Jacku, przez całe życie dawano tym dzieciakom i Tobie wszystko hojnie i za darmo. Może dlatego tak trudno było Ci zaakceptować, że poza domem dziecka na wszystko trzeba zapracować. Pamiętam, że kiedy przyszedłeś do naszego domu, najchętniej chciałeś wpatrywać się bezmyślnie w telewizyjny ekran, a każdą prośbę o pracę odbierałeś jako krzywdzącą. Sądzę, że teraz możesz bezmyślnie patrzeć w ekran przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale czy to jest ta wolność, ta niezależność i ta dorosłość, o której marzyłeś?”
W maju tamtego roku sąd rejonowy otrzymał od państwa A. prośbę o nieprzesyłanie alimentów dla Jacka: „Nie przebywa już w naszym domu jako w rodzinie zastępczej. Mieszka obecnie w swoim domu rodzinnym. Nie wiemy, czy kontynuuje naukę”. Ostatnia informacja o Jacku jest taka, że wyjechał do Holandii.
Imiona chłopców zostały zmienione.
EWA ZBIEGIENI, absolwentka polonistyki UW, reportażystka.
Skomentuj artykuł