Dama znad jeziora Inya
Dla milionów Birmańczyków, Aung San Suu Kyi stała się twarzą i głosem ich protestu. Wyrazicielką dążeń do godnego życia w wolnym kraju, do rządów prawa i do demokratycznych metod wyłaniania władzy. W ciągu roku, jeżdżąc po całym kraju, wygłosiła ponad tysiąc przemówień. Z uporem i konsekwencją broniła pokojowej drogi do przemian. Zaczęto o niej mówić „nasz Gandhi, tyle że ładniejszy”.
Dzień po zwolnieniu z aresztu domowego pani Aung San Suu Kyi, charyzmatycznej przywódczyni birmańskich demokratów, pod siedzibą jej zdelegalizowanego ugrupowania (Narodowej Ligi na rzecz Demokracji, NLD) w Rangunie zebrały się tysiące ludzi. Dla większości było to prawdziwe święto, pierwsza od ponad siedmiu lat okazja do spotkania z kimś, kto uosabia ich aspiracje i niezgodę na trwające niemal pół wieku autorytarne rządy wojskowych w Birmie. Wprawdzie znajomi, którzy relacjonowali mi później ten wiec z 14 listopada, twierdzili, że wyczuwało się też w tłumie obecność tajnej policji i prorządowych bojówek po cywilnemu (tych ostatnich zwłaszcza po charakterystycznym zapachu alkoholu…), ale wszystko przebiegło bez poważniejszych incydentów. Generałowie najwidoczniej uznali, że po mocno spreparowanym przez siebie sukcesie wyborów z 7 listopada mogą nieco poluzować. Nikogo nie zatrzymywano więc za wznoszenie zaimprowizowanych transparentów z hasłami poparcia dla NLD albo okrzyków „Kochamy cię!”. Dama zaś (tak nazywają ją miliony Birmańczyków: The Lady) po prostu kontynuowała przerwany wymuszoną izolacją dialog ze swoimi zwolennikami, dyskretnie żartując z wad junty, albo – już poważniej – mówiąc o konieczności autentycznych przemian, pojednania i pracy, bo bez wspólnego wysiłku nikt nie da Birmańczykom „tego, do czego dążą”.
Żałowałem, że nie mogłem w tym uczestniczyć „na żywo”, zwłaszcza że byłem wtedy w Birmie, ale w odległym o kilkaset kilometrów na północny zachód stanie Arakan. Do Rangunu (największego miasta i byłej stolicy kraju) dotarłem dopiero po kilku dniach. Entuzjazm po zwolnieniu Damy zdążył już nieco przygasnąć, ale na ulicznych stoiskach z prasą wciąż roiło się od kolorowych tygodników z jej fotografiami na pierwszych stronach. Prawie w każdym innym zakątku globu uchodziłoby to za coś najzupełniej normalnego, w ściśle reglamentującej informacje Birmie pachniało to jednak „rewolucją”. Nawet specjalistyczny tygodnik piłkarski Eleven zdecydował się przemycić wielki nagłówek łączący zwolnienie Aung San Suu Kyi z apelem o jedność i nadzieję, choć z pozoru publikowany materiał dotyczył wyników spotkań angielskiej Premiership (zrobiono to, zmieniając kolor czcionek w części wyrazów). Inna sprawa, że rozzuchwalone redakcje ukarano później czasowym zawieszeniem sprzedaży. To, co zdołano sprzedać, trafiło jednak pod strzechy. Sam widziałem, jak niektórzy kupowali po dwa, trzy egzemplarze, w oczywisty sposób przewidując, że szybko mogą się one stać przedmiotem zawiści kolekcjonerów. Przy okazji ta rynkowa popularność wizerunku Damy unaoczniała dotkliwy problem birmańskich generałów, którzy mimo ponaddwudziestoletnich represji i propagandowych zabiegów nie byli w stanie wymazać ze świadomości społecznej jej prestiżu, a to niepowodzenie ciągle boli, gdyż przypomina o uzurpatorskim charakterze sprawowanej przez nich władzy.
W pewnej mierze źródłem tego prestiżu był swoiście „arystokratyczny” rodowód pani Aung San Suu Kyi. Urodziła się 19 czerwca 1945 roku jako trzecie dziecko generała Aung Sana, lidera birmańskich niepodległościowców. Jej ojciec, mimo stosunkowo młodego wieku, cieszył się w Birmie statusem, który – po części – można przyrównać do pozycji Piłsudskiego w odradzającej się Polsce z lat 1918–1919. Też miał za sobą gwałtowne wolty polityczne i wypowiedzenie posłuszeństwa wcześniejszym sojusznikom (w jego przypadku Japończykom). Tak samo był twórcą i komendantem zalążkowych sił zbrojnych, tak samo marzył o federalnym, wielonarodowym państwie. Z tym, że w odróżnieniu od Marszałka nie dane mu było dożyć niepodległości. Padł ofiarą zamachu, gdy – 19 lipca 1947 roku – w gmachu tak zwanego Sekretariatu Gubernatora (formalnie władzę sprawowali jeszcze Brytyjczycy) w centrum Rangunu przewodniczył posiedzeniu rządu tymczasowego. Uzbrojeni napastnicy wdarli się do środka. Razem z Aung Sanem zginęło sześciu ministrów jego gabinetu. W przededniu niepodległości Birmańczycy stracili architekta porozumień z mniejszościami narodowymi i bodaj swego najwybitniejszego przywódcę, a dwuletnia Suu Kyi również ojca. Tamten lipcowy poranek w jakimś sensie był dla nich wszystkich początkiem sieroctwa.
W zacisznej willowej dzielnicy Rangunu wciąż stoi dom, z którego generał Aung San po raz ostatni wyjechał do pracy. Kolonialna, europejska architektura, skrzypiące tekowe podłogi, proste sprzęty. Na dole, w garażu, świeżo wypucowana limuzyna Wolseley lśni jak nowa. Tylko lekko zardzewiała tablica rejestracyjna RC 2874 zdradza upływ czasu. Dziś jest to muzeum, przyciągające pamiątkami po najbardziej znanej birmańskiej rodzinie przede wszystkim zagranicznych gości. Zmęczeni upałem przechadzają się między gablotami z kolekcją rodzinnych zdjęć, mundurami i podarowaną generałowi laseczką z czereśniowego drewna. Obok w przeszklonej biblioteczce widać równo poustawiane tomy D.H. Lawrence’a i Bernarda Shawa, przemieszane z broszurami szkoleniowymi brytyjskiego ministerstwa wojny, pracami o rozwoju przemysłu, wędkarstwie, kwestii żydowskiej i hinduizmie. Aung San najwyraźniej miał renesansowe ciągoty.
Nad domem, który wybrał na rodzinną rezydencję, wisiało jednak jakieś fatum. Kilka lat po śmierci Aung Sana w sadzawce na terenie posesji utopił się starszy brat Suu Kyi. Rodzina wyjechała z Birmy w 1960 roku, gdy matka otrzymała nominację na stanowisko ambasadora w Indiach. Przez cztery lata Suu chodziła do szkoły w Delhi, później podjęła studia w Oksfordzie (wybrała filozofię, nauki polityczne i ekonomię w St. Hugh’s College). Tam poznała swego przyszłego męża, tybetologa Michaela Arisa, choć romans nawiązali korespondencyjnie dopiero po tym, jak wyjechała do USA, aby rozpocząć pracę w ONZ. Pisali do siebie setki listów. W jednym z nich, jakby przeczuwając, co może nadejść, i obawiając się konfliktu między sferą publiczną a prywatną w ich życiu, Dama napisała: „Proszę Cię o jedno, jeśli mój naród będzie mnie potrzebował, to mi pomożesz wypełnić obowiązek wobec niego”. Aris się zgodził. Pobrali się w 1972 roku.
W tym czasie w Rangunie na dobre już rządził twardą ręką generał Ne Win (do wojskowego przewrotu doszło 1962 roku), niegdysiejszy kompan jej ojca, obsesyjnie poszukując birmańskiej drogi do socjalizmu, która według jego rachub przebiegała gdzieś między maoistowskimi Chinami a Albanią Envera Hodży. Eksperyment nie należał do najbardziej udanych. Kraj stopniowo pogrążał się w zapaści, ale Aung San Suu Kyi wtedy jeszcze nie myślała o politycznym zaangażowaniu. Absorbowało ją wychowywanie dwójki synów w Oksfordzie i przygotowywanie biograficznej pracy o ojcu. W połowie lat 80. wyjechała na stypendium do Japonii, później dołączyła jeszcze na rok do męża w Indiach. Przyjaciele twierdzili, że to był trudny czas, naznaczony niepewnością co do dalszej drogi. Tę ostatnią w jakimś sensie wyznaczył los. 31 marca 1988 roku otrzymała telefoniczną wiadomość o tym, że matka miała wylew krwi do mózgu. Następnego dnia Suu Kyi poleciała do Rangunu, żeby się nią opiekować.
W Birmie, do której wróciła, wrzało. Demonstrowali studenci i dokerzy, domagając się wielopartyjnych wyborów. Ludzie mieli najzwyczajniej dość. Otwarcie mówiło się o tym, że absurdalna polityka izolacji cofnęła kraj niemal do epoki kamienia łupanego. Rząd reagował coraz bardziej nerwowo. Pod koniec lipca sytuacja dojrzała do złożenia ofiary na samym szczycie: ustąpił dyktator Ne Win, ale protesty nie ustały, a wojsko też nie zdecydowało się oddać władzy. Wprost przeciwnie, kiedy 8 sierpnia Birmańczycy masowo wyszli na ulice, żądając demokratycznych reform, generałowie postanowili utopić protesty w morzu krwi. W samym Rangunie było ponad tysiąc zabitych. Aung San Suu Kyi śledziła to wszystko z zacisza domu swojej matki, dokąd się wprowadziła. Willa nad sztucznym jeziorem Inya, ta sama, w której później miała spędzić ponad piętnaście lat w areszcie domowym, znajdowała się niedaleko terenów uniwersyteckich. Z okien mogła widzieć, że manifestanci nosili transparenty z podobiznami jej ojca. Być może widziała też, jak policjanci i tajniacy topili w wodach Inyi uczestników protestów, wciskając im wiosłami głowy pod powierzchnię wody i tak przytrzymując aż do skutku…
To wtedy uznała, że nadszedł moment opisywany przed laty w liście do męża. 26 sierpnia 1988 roku wystąpiła na wielkim wiecu przed najważniejszą świątynią w kraju, Shwedagon (bir. złota pagoda z dzielnicy Dagon). Słuchał jej stutysięczny tłum. Mówiła o konieczności wolnych wyborów i potrzebie narodowej solidarności, o niestosowaniu przemocy; apelowała do demonstrantów i żołnierzy o dyscyplinę i jedność. Birmańczycy dostrzegli w niej naturalną przywódczynię i spadkobierczynię legendy ojca. Mimo lat spędzonych za granicą, brzmiała ponoć jak jedna z nich. Przemówienie ze Shwedagon stało się punktem zwrotnym, wyznaczając początek jej biografii politycznej. Dla milionów Birmańczyków (i w znacznej mierze dla reszty świata), Aung San Suu Kyi stała się twarzą i głosem ich protestu. Wyrazicielką dążeń do godnego życia w wolnym kraju, do rządów prawa i do demokratycznych metod wyłaniania władzy. Dama z nieprawdopodobną determinacją rzuciła się w wir działalności politycznej. W ciągu roku, jeżdżąc po całym kraju, wygłosiła ponad tysiąc przemówień. Wspólnie z innymi dysydentami, w tym z dawnymi współpracownikami ojca (historia lubi czasem zataczać takie koła), założyła NLD. Z uporem i konsekwencją broniła pokojowej drogi do przemian, zaczęto o niej mówić „nasz Gandhi, tyle że ładniejszy”.
Do legendy opozycyjnej Birmy przeszedł incydent z wiosny 1989 roku, kiedy to w miejscowości Danabyu w delcie Irawadi wojsko zagrodziło drogę grupie działaczy NLD, której Aung San przewodziła. Sytuacja wyglądała groźnie. Dama próbowała negocjować przejście poboczem, ale dowódca pododdziału z sobie tylko wiadomych powodów był nieustępliwy. W końcu ruszyła środkiem drogi w stronę szeregu żołnierzy, który z każdą chwilą coraz bardziej przypominał pluton egzekucyjny: wprost na wycelowane w nią karabiny. W ostatniej chwili dowódca spuścił z tonu… Generałowie jednak doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie niesie ze sobą nieustępliwość córki narodowego bohatera. W dodatku zapadła im w pamięć jedna z jej publicznych deklaracji (wielokrotnie potem łagodzona) o konieczności rozliczenia zbrodni z okresu wojskowych rządów po demokratycznej zmianie władzy. Kilka miesięcy później po raz pierwszy osadzili ją w areszcie domowym.
Mogłoby się wydawać, że od tamtej pory aż do ubiegłej jesieni nic się w Birmie nie zmieniło, a niektórzy skłonni są twierdzić, że nie zmieniło się aż do dziś. Aung San Suu Kyi pozostawała zakładniczką birmańskiej junty, spędzając (z przerwami) w odosobnieniu piętnaście lat. W tym czasie jej partia odniosła bezapelacyjne zwycięstwo (ponad 80 procent zdobytych mandatów) w wyborach parlamentarnych z 1990 roku, na co jednak upokorzeni generałowie zareagowali unieważnieniem głosowania i masowymi represjami wobec opozycji. Dość regularne nawroty pokojowych protestów bezwzględnie tłumiono, nie wahając się nawet przed otwarciem ognia do demonstrujących mnichów buddyjskich w 2007 roku. Jednocześnie w wielu regionach kraju zamieszkanych przez mniejszości etniczne (rdzenni Birmańczycy stanowią około dwie trzecie ogólnej liczby mieszkańców) zwłaszcza wzdłuż granicy z Tajlandią, gdzie partyzantka Karenów od dziesięcioleci walczy o autonomię, wojsko prowadziło regularne boje z oddziałami separatystów, tworząc przy okazji jedno z najbardziej policyjnych (a przy tym zadziwiająco niewydolnych) państw świata przełomu XX i XXI wieku. Co prawda odejście od sztywnego modelu „samowystarczalnej gospodarki socjalistycznej” Ne Wina zaowocowało w latach 90. pewnym rozwojem przedsiębiorczości pod rządami jego następcy, generała Than Shwe, ale rynkowy gambit junty sprzyjał przede wszystkim korupcji i tworzeniu nowych oligarchii ściśle powiązanych z wojskowymi strukturami władzy, a nie równomiernemu rozwojowi kraju. System kroczył więc od kryzysu do kryzysu, a przetrzymywana nad ranguńskim jeziorem Inya drobna kobieta pozostawała jego najbardziej znanym i nieugiętym krytykiem, podkreślając niezbywalność praw jednostki i siłę, którą niesie ze sobą uwolnienie od strachu (wydany na Zachodzie najważniejszy zbiór esejów Damy zatytułowano właśnie Wolność od strachu). Świat dostrzegał na swój sposób ten heroizm i w 1991 roku wyróżnił ją pokojową Nagrodą Nobla. Odbierał ją w jej imieniu starszy syn Alexander. Sama nie mogła tego zrobić, tak jak nie mogła spotkać się z umierającym mężem ani pojechać na jego pogrzeb (Michael Aris zmarł na raka w 1999 roku), gdyż wiedziała, że generałowie nie wpuściliby jej z powrotem do Birmy. W starciach „Pięknej i Bestii” w Rangunie, „Bestia” najczęściej dochowywała wierności swej prawdziwej naturze…
Czy jednak rzeczywiście nic się nie zmieniło w ostatnich siedmiu latach domowego aresztu Damy? I czy listopadowe wybory, które wojskowi tak usilnie starali się przedstawić jako przełom na drodze do „zdyscyplinowanej i kwitnącej demokracji” (a NLD bojkotowała jako farsę), albo sam fakt wypuszczenia jej na wolność, można po prostu zbyć wzruszeniem ramion jako propagandowe sztuczki? Aung San Suu Kyi w pierwszych wywiadach dla zagranicznych mediów dość sceptycznie odnosiła się do takich pytań. Z pewnością trudno byłoby uznać arbitralny gest junty wobec niej za zapowiedź wielkiej systemowej transformacji, jak na przykład zwolnienie Nelsona Mandeli w RPA w 1990 roku, które zwiastowało przecież demontaż apartheidu. Tak samo birmańskie wybory parlamentarne z 7 listopada były starannie zaplanowanym manewrem mającym raczej zapewnić wojsku trwałość wpływów w państwie, aniżeli w rzetelny sposób wyłonić demokratyczną reprezentację społeczną i stworzyć sprawną legislaturę. Ale jednocześnie Dama, tak jak wielu jej zwolenników, jest świadoma tego, że uruchomione listopadowym głosowaniem procesy wyłaniają nowe instytucje, które z czasem mają szanse (choć to tylko szanse…) stać się kanałami dialogu z opozycją i, rzecz jasna, również realnymi ośrodkami cywilnej władzy. To niewiele? Owszem, lecz żadnej innej oferty od dawna nie było widać. Obecne pokolenie liderów junty zbliża się do osiemdziesiątki, po stronie NLD też szykuje się nieuchronna zmiana pokoleniowa. Ta perspektywa z pewnością stanowi wyzwanie dla Ligi, która w najbliższym czasie będzie musiała przecież zabiegać o wolność dla pozostałych dwóch tysięcy stu więźniów politycznych, odzyskanie statusu legalnego ugrupowania, czy uładzenie relacji z tą częścią własnych środowisk, które – wbrew oficjalnemu stanowisku partii – wystartowały w wyborach pod szyldem Narodowej Siły Demokratycznej (NDF) i wprowadziły do parlamentu kilkunastu ludzi. A niekoniecznie w dalszej kolejności czekają też tak fundamentalne kwestie, jak określenie stanowiska wobec inwestycji zagranicznych, wciąż pozostających w mocy sankcji Zachodu czy w kluczowych dla modernizacji kraju sprawach opieki zdrowotnej lub oświaty…
Myślałem o tym, gdy ostatniego dnia pobytu w Rangunie spotkałem się z grupą studentów miejscowego uniwersytetu na popularnym deptaku wzdłuż jeziora Inya. Było ich sześcioro, z różnych kierunków: od prawa po historię i nauki polityczne. Bystrzy, dość dobrze mówiący po angielsku, ciekawi świata. Zupełnie otwarcie rozmawiali ze mną o wszystkim: o sytuacji po wyborach, o podziemnej scenie hip-hopowej, o swojej satysfakcji z wypuszczenia na wolność Damy czy też obawach przed politycznym i ekonomicznym połknięciem Birmy przez Chiny. Na pożegnanie zapytałem ich, o czym marzą, i okazało się, że dokładnie połowa chciałaby na stałe wyjechać z kraju, a tylko jednego z nich zupełnie nie interesował nawet czasowy wyjazd za granicę. Pytany o powody bez słowa wskazał południowy brzeg jeziora, gdzie znajduje się willa Damy. Nie mam pojęcia, czy mogła to być reprezentatywna grupa dla młodych wykształconych Birmańczyków, którzy lada moment wkroczą w dojrzałe życie. Ale wracając z tego spotkania, zdałem sobie sprawę, że jeden z sześciorga to w końcu ponad 15 procent, w dodatku silnie zmotywowany, więc pani Suu Kyi wciąż ma się na kim oprzeć.
TADEUSZ JAGODZIŃSKI, dziennikarz, były pracownik Sekcji Polskiej BBC, absolwent London School of Economics and Political Science.
Skomentuj artykuł