Eks post. Baśń o Jasiu heroldzie
Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami, była sobie kraina, którą rządził zły król. Zły król miał złych dworzan; źli dworzanie mieli złych urzędników. Źli urzędnicy mieli złych pomocników. Zło jednak, im dalej od złego króla, mieszało się coraz wyraźniej z dobrem i na samym końcu tego łańcucha żyli sobie po górach i lasach dobrzy ludzie, którzy na pytanie, kto ich gnębi, mówili krótko: „oni”. Kogo jednak ów zaimek obejmował, a kogo już całkiem nie – nie było dokładnie wiadomo. Z całą pewnością „onymi” był zły król z najbliższym otoczeniem. Ponadto za nadgraniczną rzeką, w gęstych chaszczach, siedział zły smok z kilkunastoma głowami i znacząco ział ogniem. Zły smok był spowinowacony ze złym królem, choć nikt już nie pamiętał, jak.
Minęło wiele lat. Dobrzy ludzie przegonili w końcu władcę, a że byli dobrzy, nie rzucili go myszom na pożarcie ani nie przywiązali do szczytu piorunochronu w czasie burzy, dali sobie również spokój z ćwiartowaniem i innymi pomysłami na zabawne spędzenie sobotniego wieczoru, tylko po prostu przegonili ze stolicy i pozwolili mu, by wraz z eks-dworzanami założył sieć sklepów pod nazwą „Lemiesze i Inne Utensylia”. Smokowi za rzeką poodpadały głowy i każda miała teraz na końcu małe ciałko, ale że smok, a właściwie gromada smoczków dalej siedziała w chaszczach, nie było do końca jasne, która głowa, stercząca spomiędzy gałęzi, ciągle jeszcze należy do najtłustszego cielska, a która już zupełnie nie. W każdym razie zamiast ognia z głównej paszczy dobywał się dym, przypominający kopcia puszczonego przez niegrzecznych chłopców. Jedni twierdzili, że wygląda to żałośnie, inni zasię – że jeśli jest dym, to i ogień się w końcu pojawi.
W takich to czasach bohater tej opowieści, Jaś, został heroldem. Na zamku w stolicy bywał rzadko i wiedział o nim to, co wszyscy: że złego króla już tam nie ma, na sali tronowej obraduje zaś nieprzerwanie Rada Regencyjna, złożona z kilkunastu najzacniejszych obywateli. Czasem było ich więcej, czasem mniej. Jedni odchodzili, inni wchodzili na ich miejsce. W pewnej chwili Jaś zorientował się, że z grupy dzielnych mężów, którzy osobiście zdarli królowi koronę, nie ma już ani jednego; co gorsza, że epitet „najzacniejsi”, którym nazwał bohaterów wdzięczny lud, przeszedł płynnie na ich następców, choć tych określał niezbyt trafnie.
Jasia to w gruncie rzeczy mało obchodziło. Należał do cechu heroldów, którzy w nowych czasach nie tylko ogłaszali, raz na jakiś czas, decyzje Rady Najzacniejszych, ale też opowiadali mieszkańcom jednych stron o życiu mieszkańców stron innych. Jaś w tym właśnie zajęciu się specjalizował: wędrował po całym kraju, przyglądał się żyjącym po lasach, żeby mieć o czym mówić tym, którzy siedzieli w górach, a napatrzywszy się życia tych w górach, szedł snuć o nich historie tym w lasach. Początkowo podróżował po kraju konno; wkrótce okazało się, że w ramach oszczędności musi oddać swego wierzchowca i poruszać się pieszo. Więc chodził ze swoją złotą trąbką i tylko czasem ktoś narzekał, że wiadomości ma mocno przeterminowane. Jaś nie zrażał się, nawet gdy podczas kolejnej, jak to nazwano, racjonalizacji wydatków, zabrano mu złotą trąbkę i zastąpiono miedzianą, a potem i tę, radząc, żeby wołał na początek występu „trutu-tutu”, bo przecież skutek będzie ten sam. Piękny mundur Jasia cokolwiek złachmaniał, ale ponieważ w wielu zakątkach kraju Jaś spotykał ludzi znacznie uboższych od siebie, myślał sobie, że tak może i lepiej, bo będzie dla nich bardziej wiarygodny. Inna rzecz, że równie często trafiał na ludzi znacznie bogatszych, a ci traktowali go z widocznym lekceważeniem. Co zaś osobliwe, wszyscy pospołu coraz częściej zarzucali mu kłamstwa.
Jaś był tak pochłonięty swoją pracą, którą szczerze lubił, że początkowo w ogóle nie potrafił zrozumieć, co się dzieje. W końcu udał się do stolicy i dowiedział się rzeczy, które nie mieściły mu się w głowie. Otóż cech heroldów został podporządkowany cechowi kuglarzy i cyrkowców, ten zaś zjednoczył się z cechem katów i rolników. Podstawą zjednoczenia był fakt, że wszyscy używali do swej pracy rozmaitych metalowych narzędzi, a to: toporów, lemieszy (sieć sklepów „Lemiesze i inne Utensylia” miała tu swojego wpływowego przedstawiciela), noży do połykania na arenie, a wreszcie trąbek (Jaś na próżno podkreślał, że trąbkę mu dawno zabrano). Ten mega-cech, nazwany oficjalnie Ogólnokrajowym Stowarzyszeniem Zapewniającym Warunki Atrakcyjnego Bytowania, czyli OSZWAB, był zarządzany przez Komitet Instrukcji Terenowych, do którego przedstawicieli wybierała Rada Najzacniejszych. Jaś był przekonany, że zgodnie z logiką w Komitecie zasiada po jednym heroldzie, kuglarzu, cyrkowcu, kacie i rolniku; jakież było jego zdziwienie, gdy odkrył, że w rzeczywistości należą doń: woźnica, woźny, wioślarz i ułaskawiony niedawno przez Radę włamywacz. Woźnica twierdził co prawda, że w życiu był również przez miesiąc heroldem, doskonale więc zna się na powierzonym mu odcinku; Jasiowi nietrudno było jednak dowiedzieć się, że w rzeczywistości woźnica w czasach, gdy heroldzi mieli jeszcze trąbki, napadł na jednego z nich, zabrał mu trąbkę i siedząc na przyzbie swojego domu opanował umiejętność grania na niej pierwszych pięciu nut piosenki „Pojedziemy na łów”. Co zabawne, wyglądało na to, że wszyscy, łącznie z Najzacniejszymi, zdawali sobie z tego sprawę.
Pod takim zarządem heroldzi zostali podzieleni na trzy grupy. Jedna, najmniej liczna, do której – jak się okazało – należał Jaś, miała robić to, co do tej pory (dlatego Jaś tak długo nie wiedział, co się dzieje). Druga, której nowe, błyszczące mundury Jaś oglądał w stolicy z niemałą zazdrością, została zobowiązana do głoszenia wszem i wobec, że król rządzi dalej, ludzie, którzy go rzekomo zdetronizowali, byli jego najwierniejszymi sługami, a jeśli ludowi zdaje się inaczej, winne są opary halucynogennego dymu, który wiatr przynosi znad paszczy smoka za rzeką. Trzecia zaś grupa heroldów, wyróżniająca się tym, że nie tylko mieli nowe mundury, ale zamiast staromodnych trąbek nosili ze sobą nowoczesne saksofony, opowiadała, że jedynym ratunkiem dla nieszczęsnej krainy jest oddanie władzy właścicielom sieci sklepów „Lemiesze i inne Utensylia”, tam właśnie sprzedaje się bowiem saksofony, ich dźwięk jest najpiękniejszym dźwiękiem na świecie, a to dowodzi, że właściciele naprawdę kochają człowieka.
Jaś porozumiał się z innymi heroldami, obdartymi jak on, i wkrótce powstała w obrębie stowarzyszenia OSZWAB samodzielna grupa Rozpowszechniająca Informacje Prawdziwe. Członkowie RIP zrzucili się na trąbkę, którą pożyczali jeden od drugiego. Swoje mundury oddali do skupu szmat i za uzyskane pieniądze kupili czternaście i pół metra różowej szarfy, którą pocięli na kawałki i każdy przewiązał się swoim kawałkiem w pasie, jako znakiem przynależności. Na czele stanął prawdziwy herold, imieniem Błażej. Grupa RIP, krążąc po miasteczkach wokół stolicy, zyskała nawet niejaką popularność i to do tego stopnia, że ludzie zrzucili się na następne trzy i pół metra różowej szarfy. Dla uniknięcia zadrażnień z innymi członkami OSZWAB, heroldzi RIP nie mówili wprost, że dym z paszczy smoka wcale nie jest halucynogenny, a zaledwie cuchnie, ani że od brzmienia saksofonów ładniejsze są inne dźwięki. Ale przez to, że wypowiadali się życzliwie o śpiewie ptaków, o muzyce organowej i pięknie ciszy, że mimochodem wymienili kiedyś substancje wywołujące wizje i nie było wśród nich smoczego dymu – pośrednio zadawali kłam temu, co opowiadali ich lepiej ubrani koledzy.
Sielanka trwała pół roku. Wkrótce ktoś rozpowszechnił wiadomość, że słuchanie heroldów z RIP jest śmiertelnie niebezpieczne, czego jakoby najlepiej dowodzi ich przezwa, która przecież znaczy Requiescat in Pace – Niech Spoczywa w Spokoju. Szeptano, że są emisariuszami smoka, skoro go nie atakują. Zarzucano, że są kompletnie głusi, bo nie doceniają brzmienia saksofonów. Wypominano trzy i pół metra różowej szarfy, pytając retorycznie, czy można wierzyć heroldowi, który tak naprawdę jest żebrakiem. Wreszcie sprawą zajął się Komitet Instrukcji Terenowych, który pochwalił Błażeja i jego kolegów za doskonałe radzenie sobie w trudnych czasach, po czym zabrał im trąbkę i szarfy (wyjaśniając, że nie pora na takie zbytki, gdy lud głoduje), Błażeja oddelegował do równie odpowiedzialnego zadania, mianowicie wysłał w góry, by otworzył tam szkółkę żeglarską, a na jego miejsce wyznaczył na kierownika grupy RIP szewca, znanego z faktu, że w jego okolicy wszyscy chodzili boso.
Jaś mieszka teraz w chałupie na skraju lasu i przygląda się biegnącemu nieopodal gościńcowi. Uderza go, jak wielu jest na nim ludzi. Niektórzy usiłują korzystać z dziwacznych pojazdów, których przód wygląda jak rower, środek jak grill, a tył jak latarnia. Ta osobliwa konstrukcja wzięła się stąd, że mieszkańcy rozmaitych części kraju chcieli razem uruchomić produkcję karet, ale w sytuacji braku wiarygodnych heroldów nie potrafili się porozumieć, co właściwie mają stworzyć. Teraz jedni jeżdżą do drugich, żeby dowiedzieć się, co u tamtych słychać. Na gościńcu ciągle dochodzi do wypadków, niektórzy bowiem są przekonani, że w kraju wprowadzono ruch prawostronny, inni, że lewostronny, jeszcze inni zaś, ze należy jeździć środkiem. Co pewien czas wybucha bijatyka, gdy spotkają się podróżni, przekonani, że ci z przeciwka ich obrazili, bo tak słyszeli od kogoś, podającego się za kata, producenta lemieszy lub cyrkowca. Pewien wędrowiec opowiadał Jasiowi, że Rada Najzacniejszych zdominowana została ostatnio przez akrobatów, którzy wymagają od każdego obywatela, by rozpoczynał dzień od zrobienia salta w tył przed domem, co z niejasnych powodów popiera cech chirurgów. Ale Jaś nie jest pewien, czy jego informator mówił prawdę.
Wieczorami Jaś siada na przyzbie i zaciekawionym sarnom oraz borsukom, które zbiegają się na tę okazję, zaczyna opowiadać:
„Dawno, dawno temu, za siedmioma morzami, była sobie kraina, którą rządził zły król. Zły król miał złych dworzan; źli dworzanie mieli złych urzędników…”
Skomentuj artykuł