Jak zgoda buduje
30 lat po powstaniu największego w XX-wiecznej Europie ruchu wolnościowego „Solidarność” i dwie dekady po odzyskaniu pełnej niepodległości na warszawskich salonach powiało grozą za sprawą nieśmiertelnych, jak się okazuje, duchów PRL-u.
W minionym miesiącu niejednego Polaka w zdumienie wprawiło zwołane przez prezydenta RP Bronisława Komorowskiego posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Ten konstytucyjny organ doradczy prezydenta Rzeczypospolitej pomaga głowie państwa rozeznać się w problemach bezpieczeństwa narodowego, zarówno w wymiarze wewnętrznym, jak i międzynarodowym. W skład Rady prezydent zwyczajowo powołuje przedstawicieli najwyższych władz państwowych – premiera, wybranych ministrów, marszałków sejmu i senatu czy przedstawicieli sił zbrojnych. Według koncepcji aktualnie urzędującego prezydenta na posiedzenia Rady mogą być zapraszani byli prezydenci i premierzy Rzeczypospolitej.
Moja rada i mój „prezydent”
Komorowski jest wyjątkowo słowny – na listopadowym posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego rzeczywiście pojawili się byli prezydenci wybrani przez naród w wyborach powszechnych: Lech Wałęsa i Aleksander Kwaśniewski. Jednak wśród nich zasiadł także gen. Wojciech Jaruzelski. Rzeczywiście od lipca 1989 r. do grudnia 1990 r. Jaruzelski był kolejno prezydentem PRL i prezydentem RP. Stało się tak nie z suwerennej woli narodu przejawionej w wyborach powszechnych, ale wskutek głosowania w na pół demokratycznym sejmie kontraktowym. Sejm ten uczynił Jaruzelskiego głową państwa na półtora roku przewagą jednego głosu! Ten były komunistyczny dygnitarz, odpowiedzialny za wprowadzenie w Polsce stanu wojennego, zbrojne spacyfikowanie kraju i internowanie działaczy „Solidarności”, wcześniej jeszcze był m.in. ministrem obrony narodowej PRL w 1968 r. w trakcie inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację oraz w 1970 r. podczas krwawego stłumienia wystąpień robotników na Wybrzeżu. Zresztą zarówno za wprowadzenie stanu wojennego, jak i w sprawie „sprawstwa kierowniczego” masakry robotników na Wybrzeżu toczą się wobec Jaruzelskiego procesy sądowe. Nie przeszkodziło to urzędującemu prezydentowi Rzeczypospolitej zaprosić byłego komunistycznego przywódcę na niejawne posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego, gdzie omawiane były między innymi stosunki polsko-rosyjskie i grudniowa wizyta prezydenta Miedwiediewa w Polsce.
„Ekspert” z prezydenckiego klucza
Upublicznienie faktu zaproszenia i przybycia Jaruzelskiego na posiedzenie Rady Bezpieczeństwa Narodowego spowodowało oczywistą i zrozumiałą wrzawę w mediach i oburzenie wśród dawnych działaczy opozycyjnych, zasiadających dziś po różnych stronach sceny politycznej. Jan Rulewski, niegdyś działacz „Solidarności”, pobity przez milicjantów w 1981 r., a później internowany, w wolnej Polsce działacz Unii Demokratycznej, a dziś Platformy Obywatelskiej, pytał z wyraźnym rozgoryczeniem: „Czy my byliśmy w ogóle potrzebni? Czy niedługo nie będziemy musieli przepraszać za obalenie PRL-u?” A prezes PiS Jarosław Kaczyński dodawał z trafną ironią, że być może niedługo „ekspertem w sprawach bezpieczeństwa wewnętrznego zostanie Czesław Kiszczak, a w sprawach wolności prasy – Jerzy Urban”. Nawet zapewne bliski prezydentowi Komorowskiemu premier Tusk zdystansował się od zaproszenia Jaruzelskiego na posiedzenie Rady, stwierdzając, że sam musi brać udział w tych posiedzeniach z racji sprawowanego urzędu, „nawet jeżeli nie zawsze towarzystwo odpowiada”.
Tymczasem prezydent Komorowski nie widzi nic niewłaściwego w zaproszeniu byłego przywódcy PRL-u na swoje salony. Odnosząc się do masowych komentarzy, krytykujących jego decyzję, Komorowski odpowiedział ze specyficznie pojętym taktem, że Jaruzelski to jego wsadził swego czasu do więzienia, a nie Jarosława Kaczyńskiego, bo tego ostatniego „pewnie nie było za co”. Zaproszenie Jaruzelskiego na posiedzenie tak ważnego gremium państwowego usprawiedliwił kluczem, z jakiego zapraszani byli uczestnicy spotkania (byli premierzy i prezydenci). Najwyraźniej prezydentowi bliżej do „prezydenckiej” tradycji Jaruzelskiego niż do schedy po Mościckim, Wojciechowskim i Narutowiczu. Skoro więc jest tak gorliwy w odgrzebywaniu demonów przeszłości, można by mu przypomnieć, że prezydentem RP był też z niepojętych wyroków historii Bolesław Bierut. Jego już jednak szczęśliwie nie można nigdzie zaprosić.
Jeszcze bardziej „merytorycznie” zaproszenie Jaruzelskiego przez Komorowskiego uzasadnił prezydencki minister Sławomir Nowak, który stwierdził, że Jaruzelski ma znakomitą orientację w sprawach rosyjskich. Z tego powodu uczestniczył w posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa Narodowego jako… ekspert.
Nie wiadomo, czy Kancelaria Prezydenta tak nisko ocenia kwalifikacje intelektualne odbiorców tego typu komunikatów, czy sama wierzy w to, co głoszą jej ministrowie. Jeśli bowiem Jaruzelski jest rzeczywiście potrzebny współczesnej Polsce jako ekspert w sprawach rosyjskich, to fakt ten może oznaczać z grubsza dwie rzeczy: albo dzisiejsza Rosja i jej wierchuszka niewiele różnią się od bratnich towarzyszy komunistycznych z czasów rządów Jaruzelskiego, albo też wolna Polska od 1989 r. nie dorobiła się niezależnych autorytetów politologicznych, które mogłyby służyć państwu polskiemu kompetentną pomocą.
Jak tak można, księże pułkowniku!?
Decyzja prezydenta Komorowskiego w sprawie Jaruzelskiego była jednak niepełna. Trzeba było poczekać kilka dni, by się dopełniła. Na początku grudnia znów dowiedzieliśmy się o kolejnym postępku prezydenta. 11 listopada uczestniczył on m.in. wraz z ministrem obrony narodowej Bogdanem Klichem we Mszy św. w katedrze polowej Wojska Polskiego w Warszawie. Homilię podczas tej Mszy św., celebrowanej z okazji Narodowego Święta Niepodległości, wygłosił ks. prał. Sławomir Żarski. Był on od tragicznej katastrofy pod Smoleńskiem, w której zginął biskup polowy Tadeusz Płoski, administratorem diecezji polowej Wojska Polskiego. W swym kazaniu, które tradycyjnie zawsze tego dnia odnosi się do problemów moralnych ojczyzny, ksiądz prałat stwierdził, że „patriotyzm przestał być dziś w Polsce uważany za konieczny do egzystencji”, a „zaradność w zaspokajaniu własnych potrzeb i gromadzeniu dóbr osobistych, nawet za cenę zniszczenia dobra wspólnego, stała się wartością”. Kaznodzieja podkreślił, że to właśnie „u podstaw III Rzeczypospolitej miejsce patriotyzmu zajęło stwierdzenie jednego z pierwszych premierów «nowej Polski», który powiedział, że «aby zostać bogaczem, pierwszy milion trzeba ukraść»”. A to, jak mówił dalej ks. Żarski, zaowocowało tym, że «wartość została zastąpiona antywartością»”.
Jak doniósł „Nasz Dziennik” słowa te do tego stopnia oburzyły głowę państwa, że jeszcze w katedrze prezydent pozwolił sobie na pouczenie kapłana. „Jest ksiądz pułkownikiem, wojskowym, jak tak można – że Polska jest budowana na antywartościach!” – miał powiedzieć do prałata prezydent. Nie skończyło się na tym. Rozkazem ministra obrony narodowej Bogdana Klicha, ks. płk. Żarski został przeniesiony do rezerwy kadrowej. To symboliczne wotum nieufności polskich władz przekreśliło – według komentatorów – prawdopodobny plan powołania go na wojskową stolicę biskupią i ocenione zostało jako bezprzykładny w dziejach wolnego państwa atak na wewnętrzne sprawy Kościoła. Nie wiemy, czy nazwisko ks. Żarskiego rzeczywiście znalazło się w terno. Jednak bez względu na to, czy ks. Żarski był rzeczywiście brany pod uwagę jako nowy biskup polowy, czy też nie, nie zdarzało się dotychczas, żeby prezydent Rzeczypospolitej kneblował usta kapłanom wygłaszającym kazanie.
Najwyraźniej prezydent Komorowski woli wysłuchiwać eksperckich podszeptów 87-letniego gen. Jaruzelskiego niż niewygodnych pouczeń wygłaszanych z ambony. Przypomina się tu wyjątkowo trafna w tej sytuacji maksyma, pióra mistrza w demaskowaniu przewrotności ludzkiej natury, jakim był François de la Rochefoucauld: „Możemy wydawać się wielkimi z pokorą sprawując urząd poniżej naszej wartości, lecz stajemy się często małymi, zajmując urząd większy od nas”.
Skomentuj artykuł