Karol Wojtyła: wybór drogi

Logo źródła: Przegląd Powszechny Jacek Moskwa

Artykuł oparty jest na fragmentach pierwszego tomu mojej książki Droga Karola Wojtyły (Warszawa 2010).

  

Przeznaczenie Karola Wojtyły rozstrzygnęło się w ciągu niespełna 20 miesięcy między 18 lutego 1941 roku, kiedy umarł jego ojciec, Karol Wojtyła starszy, a nieznanym dokładnie dniem października 1942 roku, gdy Karol syn zapukał do bramy krakowskiego seminarium duchownego. Ciągle jeszcze było to rozdroże, z którego mógł pójść w kierunku powołania artystycznego: aktorskiego bądź pisarskiego, a może obydwu jednocześnie – albo duchownego, które w końcu wybrał.

W jego życiu w tym okresie krzyżowały się różne wpływy. Oprócz wstrząsu spowodowanego śmiercią ojca oddziaływała na niego brutalna, ale fascynująca rzeczywistość ciężkiej pracy fizycznej w kamieniołomie na Zakrzówku, później w fabryce „Solvay”; obok bardzo specyficznej formacji duchowej, jaką otrzymał od Jana Tyranowskiego, bardzo silnie zaznaczał się wpływ Mieczysława Kotlarczyka, który po przyjeździe do Krakowa zorganizował podziemny Teatr Rapsodyczny.

DEON.PL POLECA

Poczucie osierocenia odegrało w życiu młodego Karola Wojtyły ogromną rolę. Nie miał jeszcze skończonych dziewięciu lat, kiedy stracił matkę, wkrótce potem stracił brata. Jako człowieka i chrześcijanina ukształtował go ojciec: przez ponad dekadę dorastania Karola młodszego byli praktycznie nierozłączni. Ojciec przeniósł się w ślad za nim do Krakowa, zamieszkali razem. Tę więź wzmocnił jeszcze pierwszy rok okupacji, nacechowany rozpaczą i brakiem nadziei.

Wigilię Bożego Narodzenia 1940 roku obydwaj Wojtyłowie spędzili w gościnnym domu Kydryńskich, którzy byli w tym okresie dla nich jak najbliższa rodzina. Lolek mówił do pani Aleksandry, matki jednego z najbliższych przyjaciół – Juliusza – „mamo”, ofiarował jej rękopis swojego najcenniejszego dzieła „Hiob”. Codziennie przychodził do Kydryńskich z menażkami po obiad. Tak stało się też 18 lutego 1941 roku. Zostawił u „mamy” naczynia, a sam poszedł jeszcze do apteki po lekarstwa dla ojca. Wrócił potem na Dębniki w towarzystwie Marii, siostry Juliusza, która miała pomóc w przygotowaniu posiłku. Zastali pana Wojtyłę martwego. Karol rozpaczał, że nie było go przy śmierci matki i brata, a teraz ojca. Po pogrzebie przeniósł się do mieszkania Kydryńskich przy ulicy Felicjanek 10 i pozostał tam do września.

W tym też okresie, na wiosnę 1941 roku, zmienił się charakter jego pracy w kamieniołomie na Zakrzówku. Dotychczas Wojtyła razem z kolegami studentami pracował przy rozbijaniu skał i ładowaniu kamieni na wózki, ale głównie przy układaniu prowizorycznego torowiska kolejki wąskotorowej wożącej urobek. Teraz został pomocnikiem Franciszka Łabusia, mężczyzny znacznie od niego starszego, którego zadaniem było zakładanie ładunków wybuchowych i wysadzanie skał. Wojtyła pomagał mu w nawijaniu drutu, nosił środki strzałowe. Łabuś chciał młodego oszczędzać. Jego dłonie staremu robotnikowi wydawały się delikatne. Często pękały na mrozie, w zetknięciu z kamieniami i sztywnym, ostrym drutem.

Dłonie są krajobrazem. Gdy pękną, to wtedy w ranach

wzbiera fizyczny ból, rwący swobodnie, jak strumień.

– takie słowa można zapisać tylko na podstawie osobistego doświadczenia. Karol Wojtyła po kilkunastu latach napisał poemat „Kamieniołom”[1] , niejako na marginesie swojego kapłaństwa. Łabuś widział, że jego pomocnik często się modli. – Lepiej tobie zostać księdzem – mawiał. W odpowiedzi Wojtyła tylko się uśmiechał[2].

Zatrudnienie w kamieniołomie stało się ważnym etapem jego rozwoju duchowego. Jeśli nie liczyć obozów przysposobienia wojskowego, nie pracował dotychczas fizycznie. Na Zakrzówku zetknął się bezpośrednio z prawdziwym ludzkim trudem. Praca wykonywana w warunkach wolnościowych i bez przymusu niewiele różniła się od tej w hitlerowskich obozach. Wobec braku zapewnienia bezpieczeństwa wypadki zdarzały się bardzo często. Szczególne wrażenie wywarła na Wojtyle śmierć jednego z robotników. Wypadek i jego następstwa stały się w jego oczach żałobnym misterium, które pamiętać będzie długo. Tak je po latach opisze:

Nie był sam. Mięśnie jego wrastały w ogromny tłum,

dopóki dźwigały młot i pulsowały energią –

lecz trwało to wszystko tak długo, dokąd czuł pod stopami grunt,

dokąd kamień nie zmiażdżył mu skroni

i nie przeciął komór serca.

Wzięli ciało, szli milczącym szeregiem.

Trud jeszcze zstępował od niego i jakaś krzywda.

Mieli bluzy szare, buty wyżej kostek w błocie.

Ujawniali to wszystko,

co wśród ludzi powinno się skończyć[3].

Doświadczenie pracy fizycznej stało się tłem jego rozwoju duchowego, który dokonywał się raczej pod przeciwnym znakiem – bardziej kontemplacji niż aktywności. Po śmierci ojca jeszcze silniej związał się kręgiem Jana Tyranowskiego w parafii przy kościele Świętego Stanisława Kostki na Dębnikach. W maju 1941 roku hitlerowcy aresztowali wszystkich pracujących tam księży salezjanów. Całość duszpasterstwa młodzieżowego, a zwłaszcza Żywy Różaniec spoczął na barkach Tyranowskiego. Karol Wojtyła mu w tym pomagał. Organizowanie i wychowywanie młodzieży było przez Niemców surowo zakazane. Któregoś dnia żandarmi wpadli do kościoła, w którym odbywało się zebranie Różańca. Odeszli jednak, uznawszy Jana Tyranowskiego za nieszkodliwego dziwaka religijnego.

Karol Wojtyła znalazł się w kręgu jego oddziaływania mniej więcej rok wcześniej. W lutym 1940 roku księża salezjanie zorganizowali w kościele Świętego Stanisława Kostki na Dębnikach wielkopostne rekolekcje dla młodzieży męskiej. Po nich zaprosili niektórych z uczestników na sobotnie wykłady o zagadnieniach życia religijnego, wygłaszane przez księdza Jana Mazerskiego, biblistę i znawcę języków wschodnich. Wojtyła poznał wtedy grono swoich rówieśników, do niedawna jeszcze studentów krakowskich uczelni. W dyskusji zabierał głos jeden z obecnych, podnosząc jakieś skomplikowane kwestie. W pierwszej chwili jego postać wydała się dziwna. Był dużo starszy od innych słuchaczy. Niewielkiego wzrostu, z falistymi mocno szpakowatymi włosami zaczesanymi do tyłu i niewielkim wąsikiem, wyglądał na więcej niż swoje 40 lat. Zwracały uwagę jego bardzo niebieskie oczy i pełen słodyczy uśmiech, który prawie nie schodził mu z twarzy, co nawet dziwiło, a niektórych irytowało, zważywszy okoliczności czasu i miejsca. Młodych ludzi raził też katechizmowy i dewocyjny sposób ujmowania przez niego zagadnień wiary. A jednak była w nim jakaś tajemnica, która ich pociągnęła.

Ten niezwykły człowiek nazywał się Jan Tyranowski i był krawcem. Po kilku konferencjach on i Wojtyła zawarli bliższą znajomość. Jan zaproponował Karolowi udział w spotkaniach Żywego Różańca, którym opiekował się na prośbę salezjanów. Zaprosił go także do indywidualnych spotkań poświęconych doskonaleniu charakteru; Wojtyła zaciekawił się nimi. Ich rozmowy, prowadzone w mieszkaniu – pracowni krawieckiej przy ulicy Różanej 11, trwały każdorazowo około godziny. Tyranowski, który, zanim zajął się rzemiosłem, był buchalterem, opracował cały system swoistej księgowości codziennych zajęć. Zachęcał do ścisłej kontroli wszystkich uczynków. Jego wychowankowie dostawali okrągłe karteczki, na których, w otoczeniu własnoręcznie rysowanych kwiatków, wypisał takie słowa jak „spokój”, „męstwo”, „cierpliwość”. Zadaniem uczestników Żywego Różańca było doskonalić wylosowaną cnotę. Odmawiali też maryjne modlitwy i analizowali ich tajemnice.

Wszystko to początkowo nie zachwycało kandydata do poetyckich i aktorskich laurów. A jednak krawiec Tyranowski znalazł jakiś klucz do jego młodej duszy. Do późnych godzin nocnych, przezwyciężając braki wymowy, rozprawiał z nim o Bogu, a właściwie o życiu z Bogiem. Stworzony świat mniej go interesuje. Miłość do Chrystusa Pana, który był Bogiem, była mu raczej pomostem do wejścia w samą transcendentną rzeczywistość Bożą, niż nadprzyrodzoną odmianą widzenia świata – napisze po kilku latach Karol Wojtyła, już jako młody ksiądz[4].

Przywilej wyjścia naprzeciw Bogu był przez Tyranowskiego okupiony wielkimi cierpieniami wewnętrznymi. Jak by tego było mało, nie pomijał żadnych środków w ujarzmianiu swojego ciała. Asceza na granicy wyniszczenia organizmu nadwerężyła jego zdrowie i doprowadziła do przedwczesnej śmierci wkrótce po wojnie. Żywiołami mistyka były przede wszystkim rozmyślanie i kontemplacja, którym poświęcał często nawet cztery godziny na dobę. Chociaż pozbawiony daru wymowy, do spraw tych powracał często. W jego życiu były najważniejsze. Karol w rozmowie z nim odkrywał własne powołanie mistyczne. Jan uświadomił mu, że zdolność do modlitwy kontemplacyjnej jest niezwykłym darem. To smak mistyki chrześcijańskiej, który raz poznany trudno zapomnieć.

W skromnym mieszkaniu krawca, złożonym z jednego zaledwie pokoju i maleńkiej kuchenki, młody Wojtyła zetknął się po raz pierwszy z dziełami Jana od Krzyża: Wnijściem na Górę Karmel, Nocą ciemności i Pieśnią duchową, w przedwojennym, niedoskonałym tłumaczeniu[5]. Mistyczne traktaty, a zwłaszcza zawarte w nich fragmenty poetyckie zafascynowały go. Nie miał jednak czasu na głębsze studiowanie ich. Powrócił do tych lektur po dwóch latach, gdy na serio myślał o wstąpieniu do karmelitów.

Karol Wojtyła już wcześniej wiedział sporo o tym świętym. Odnowiony przez niego zakon karmelitów bosych znał od dziecka. W Wadowicach znajduje się klasztor tego zgromadzenia, założony przez ojca Rafała Kalinowskiego. Kilkunastoletni chłopiec brał udział w nabożeństwach w tamtejszym kościele, często się w nim spowiadał, tam też przyjął szkaplerz. W duchowości Zgromadzenia Błogosławionej Dziewicy Maryi z Góry Karmel ta część habitu jest znakiem macierzyńskiej opieki Najświętszej Panny, symbolem Jej płaszcza okrywającego pobożnego przez całe życie, aż po śmierć, kiedy rozstrzygają się losy człowieka. Tak też było z Karolem Wojtyłą, który nie zdjął miniaturki karmelitańskiego szkaplerza już nigdy. Podobnie nie opuściło go poczucie obecności innej Matki, po utracie zmarłej Emilii.

Latem 1941 roku wpływy Jana Tyranowskiego znalazły jednak poważną przeciwwagę. W lipcu przyjechał do Krakowa Mieczysław Kotlarczyk z żoną. Karol ofiarował im gościnę w suterenie domu przy ulicy Tynieckiej 10, zajmowaną wcześniej wraz z ojcem. Kotlarczyk zorganizował zespół nazwany później Teatrem Rapsodycznym. We wrześniu i październiku 1941 roku przygotowane zostało przedstawienie „Króla-Ducha” Juliusza Słowackiego. W rapsodzie V[6] tego mistycznego i historiozoficznego poematu występuje postać Bolesława Śmiałego, zabójcy biskupa Stanisława ze Szczepanowa, polskiego Tomasza Becketa, kanonizowanego jako męczennika, jednego ze świętych patronów Polski. Kolejne wcielenie tytułowego Króla-Ducha grał właśnie Karol Wojtyła. Uczestnicząca również w tym przedstawieniu Danuta Michałowska wspominała późnej charakterystyczną zmianę, jaka wystąpiła w interpretacji tej postaci. Premiera odbywała się w jednym z domów na krakowskim Salwatorze 1 listopada 1941 roku, w obecności doborowej publiczności kilkunastu osób, wśród których znaleźli się Juliusz Osterwa i Stanisław Pigoń. Na następnym przedstawieniu, mniej więcej po dwóch tygodniach, w interpretacji Wojtyły znikły gdzieś tony namiętności, pychy i rozpaczy króla dotkniętego klątwą, która zagroziła samym fundamentom jego monarchii. Karol wygłaszał swoje kwestie cicho, monotonnie, zgaszonym głosem. Nowe ujęcie wzbudziło protesty reszty zespołu. Wojtyła odpowiadał jednak, że właśnie taka była intencja poety. Monolog króla – zabójcy jest spowiedzią skruszonego pokutnika. Według Michałowskiej ta zmiana świadczyła o wewnętrznej przemianie powołania artysty w powołanie kapłana.

Być może ta interpretacja aktorskiej interpretacji jest nadinterpretacją. Niewątpliwie jednak w podejściu młodego Wojtyły do spraw sztuki – własnej poezji i aktorstwa praktykowanego pod kierunkiem Mieczysława Kotlarczyka – silne były elementy religijne. Zaznaczały się one zwłaszcza w listach pisanych z Krakowa do przyjaciela i mistrza przebywającego jeszcze w Wadowicach. Teatr, który obydwaj mieli tworzyć, niespełna dwudziestoletni adept sztuki porównywał do Kościoła, a ich samych do jego apostołów. Niewątpliwie Mieczysław Kotlarczyk miał wiele cech artystycznego guru, tak często pojawiającego się w polskim teatrze (wymienię tutaj tylko najgłośniejsze nazwiska Juliusza Osterwy i Jerzego Grotowskiego). Mocno ugruntowany katolicyzm wszystkich członków Teatru Rapsodycznego, na czele z liderem, chronił ich przed popadnięciem w sekciarstwo. Niemniej Kotlarczyk starał się odwieść Wojtyłę od zamiaru zostania księdzem. Próbował to zrobić także krytyk teatralny i prozaik Tadeusz Kudliński, również związany z konspiracyjną organizacją katolicką „Unia”.

Mimo świadectw osób wówczas mu bliskich, a także wspomnień samego Karola Wojtyły, o tych chwilach przełomowych w jego życiu wiemy w gruncie rzeczy niewiele. Przyszły papież nie pozostawił, jak Jan XXIII, jakiegoś „Dziennika duszy”, który mówiłby o najbardziej intymnych aspektach jego wiary. Tajemnica okrywa zwłaszcza jego życie mistyczne.

Podstawowe pytanie brzmi: czy droga artystyczna (literacka i aktorska) była poważną kontrpropozycją dla powołania duchownego, rozwijającego się od wczesnej młodości? Wydaje się, że odpowiedź musi być mimo wszystko negatywna. Twórczość poetycka, a już zwłaszcza skromne przecież występy sceniczne stanowiły tylko tło dla kluczowej decyzji.

Śmierć ojca stała się katalizatorem tego procesu. Chociaż Karol Wojtyła senior nie rozmawiał nigdy z synem o jego powołaniu, to jednak jego przykład był – jak to ujął po latach sam Jan Paweł II w książce „Dar i tajemnica” – pierwszym domowym seminarium. Nieraz w nocy widywał ojca klęczącego podczas wielogodzinnej modlitwy. Jak bardzo przypomina to liczne świadectwa o nim samym mówiące o leżeniu krzyżem na podłodze w kaplicy.

W okresie krakowskim jego spowiednikiem pozostawał ksiądz Kazimierz Figlewicz, od 1933 roku i podczas okupacji niemieckiej wikariusz katedry na Wawelu. To on – znów według wspomnień samego papieża – powiedział: Chrystus wskazuje ci drogę do kapłaństwa.

Kiedy to nastąpiło? Na to pytanie trudno odpowiedzieć z całkowitą pewnością. Gdy w marcu 1981 roku papież wspominał ten okres swojego życia, podkreślał, że poczuł powołanie w sytuacji codziennego zagrożenia życia.

W tym samym okresie pracując fizycznie, równocześnie kontynuowałem – na tyle, na ile to było możliwe w warunkach terroru okupacyjnego – moje zamiłowania związane z literaturą, nade wszystko zaś z literaturą dramatyczną. Świadomość powołania kapłańskiego ukształtowała się wśród tego wszystkiego jako fakt zewnętrzny, całkowicie dla mnie zewnętrzny i jednoznaczny. Zdawałem sobie sprawę z tego, od czego odchodzę, jak też i z tego, do czego mam dążyć „nie oglądając się wstecz”[7].

Z nieodwołalności decyzji młodego przyjaciela bardzo prędko zdał sobie sprawę jego teatralny mistrz, który wraz z żoną nadal korzystał z mieszkania Wojtyły: Mieczysław Kotlarczyk uważał, że moim powołaniem jest żywe słowo i teatr, a Pan Jezus uważał, że kapłaństwo, i jakoś pogodziliśmy się co do tego[8].

Miesiące poprzedzające wstąpienie do seminarium są w biografii przyszłego papieża ważne jeszcze z jednego powodu. Dojrzał wtedy i umocnił się bardzo maryjny charakter jego pobożności. Karol Wojtyła, który jesienią 1941 roku został przeniesiony z kamieniołomu na Zakrzówku do głównego oddziału produkcji sody fabryki Solvay, wielokrotnie później wspominał swoją lekturę podczas przerw w pracy: Zawsze kiedy przejeżdżam obok tej fabryki, zwłaszcza obok kotłowni w tej fabryce, przypomina mi się ta moja droga życiowa i decydujące momenty mojego życia. Wówczas staje mi przed oczyma mała książeczka w niebieskiej okładce. Nosiła tytuł „Traktat o doskonałym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny”; autorem był święty Ludwik Maria Grignion de Montfort (…) Tak bardzo ją czytałem, że cała była poplamiona sodą, i na okładkach i w środku. Pamiętam dobrze te plamy sody, bo są one ważnym elementem mojego życia wewnętrznego (…). Z tej książeczki nauczyłem się, co to jest właściwie nabożenstwo do Matki Bożej. Miałem to nabożeństwo i jako dziecko, i jako student gimnazjum, czy na uniwersytecie, ale jaka jest treść i głębia tego nabożeństwa – tego mnie nauczyła ta książeczka, czytana właśnie tu[9].

Książeczka francuskiego mistyka pomogła kandydatowi na kapłana zrozumieć, że kult Najświętszej Dziewicy nie jest jakąś konkurencją wobec czci oddawanej Jezusowi. Przeciwnie – nie tylko Maryja prowadzi do Chrystusa, ale i on wskazuje drogę do swojej Matki. Karol Wojtyła przejął z książki świętego Ludwika ideę „duchowego niewolnictwa”, w które człowiek pobożny oddaje się Madonnie. Jako motto swojego pontyfikatu przyjął hasło Totus Tuus, (Cały Twój), będące skrótem formuły Totus Tuus ego sum et omnia mea Tua sunt. Praebe mihi cor Tuum Maria (Cały Twój jestem i wszystko moje jest Twoje. Daj mi serce Twoje, Maryjo).

Drugim jego przewodnikiem pozostawał w tym okresie – za pośrednictwem lektur, ale także rozmów z Janem Tyranowskim – święty Jan od Krzyża. 24 czerwca 1942 roku przypadała czterechsetna rocznica urodzin Doktora Mistycznego. Wojtyła był obecny na uroczystościach jubileuszowych w Krakowie organizowanych przez karmelitów bosych. Poprosił o rozmowę z wychowawcą zakonnych kleryków ojcem Pawłem Gutem OCD. Wypożyczał z klasztornej biblioteki dzieła świętego Jana od Krzyża. Zagłębiał się w jego poezję, będącą swoistym traktatem mistycznym. Młodym człowiekiem zajął się prowincjał, ojciec Józef Prus OCD. Mimo znacznej różnicy wieku prędko nawiązała się między nimi nić porozumienia. Karol zwierzył się zakonnikowi ze swojej fascynacji duchowością Karmelu, wyniesionej jeszcze z Wadowic, w których w dniu Pierwszej Komunii przyjął znak tej duchowości – maryjny szkaplerz. Mówił o pragnieniu wstąpienia do zakonu. Okazało się to jednak niemożliwe. Pod presją Niemców nowicjat w Czernej został zamknięty. Nie wchodziło też w rachubę zwolnienie z pracy w Solvayu człowieka młodego i zdrowego. Ewentualne obłóczyny Wojtyły musiałyby być odłożone na czas powojenny. Ale on już nie chciał i nie mógł czekać.

Wstąpienie do nielegalnego seminarium diecezjalnego pozwoliło mu na połączenie nauki z pracą w fabryce. Po sześćdziesięciu latach, w czasie ostatniej, pożegnalnej wizyty w Polsce, w okolicznościach konsekracji sanktuarium Miłosierdzia Bożego w miejscu wiecznego spoczynku siostry Faustyny stary już papież przypomniał o jeszcze jednym czynniku, który go wówczas kształtował: Na koniec tej uroczystej liturgii pragnę powiedzieć, że wiele moich osobistych wspomnień wiąże się z tym miejscem. Przychodziłem tutaj zwłaszcza w czasie okupacji, gdy pracowałem w pobliskim Solvayu. Do dzisiaj pamiętam tę drogę, która prowadziła z Borku Fałęckiego na Dębniki, którą odbywałem codziennie, przychodząc w drewnianych butach. Takie się wówczas nosiło. Jak można było sobie wyobrazić, że ten człowiek w drewniakach kiedyś będzie konsekrował bazylikę Miłosierdzia Bożego w krakowskich Łagiewnikach![10]

Posłanie o Miłosierdziu Bożym zawarte w objawieniach siostry Faustyny Kowalskiej okaże się – obok samej osoby i nauczania Jana Pawła II – największym wkładem Polski do dziedzictwa Kościoła powszechnego w XX wieku. Zadziwiające, jak to posłanie silnie oddziaływało na mieszkanców okupowanego kraju, podobnie zresztą jak na emigrantów i żołnierzy tułaczy, mimo nieznajomości treści tych zapisków. Nie znał ich również dwudziestokilkuletni Karol Wojtyła. Przeczytał je dopiero w latach sześćdziesiątych, gdy jako biskup krakowski uzyskał od prefekta Świętego Oficjum, kardynała Alfreda Ottavianiego, uchylenie zakazu propagowania form pobożności opartych na objawieniach siostry Faustyny i wszczęcia fazy diecezjalnej jej procesu beatyfikacyjnego.

Na seminarzystę przygotowującego się do kapłaństwa oddziaływały w czasie wojny, podobnie jak na innych, sława świętości siostry Faustyny i symboliczne treści zawarte w wizji Jezusa Miłosiernego. Reszta jest tajemnicą życia nadprzyrodzonego.

[1] (Pseud.) A. Jawień [Karol Wojtyła], Kamieniołom, „Znak” 1957, nr 6 (41).

[2] Relacja F. Łabusia w: Papież z fabryki Solvay; zebrała i opracowała K. Biedrzycka, Kraków 2004.

[3] A. Jawień, [Karol Wojtyła], dz.cyt.

[4] K. Wojtyła Apostoł, „Tygodnik Powszechny” 1949, nr 5. Na tym niezwykle głębokim studium przyjaciela – mistyka, spisanym już po jego śmierci, oparłem powyższą rekonstrukcję fragmentu życia przyszłego papieża.

[5] Ukazały się na kilka lat przed wojną, w niekompletnym jeszcze przekładzie Eugenii Kosteckiej (Lwów 1927–1931). W Krakowie w latach 1939–1946 ukazuje się pierwszy pełny przekład dzieł świętego Jana od Krzyża na język polski, ale mało prawdopodobne, aby skromny krawiec z Dębnik miał w 1940 roku dostęp do któregoś z tomów.

[6] W wersji Jana Gwalberta Pawlikowskiego, której używano w Teatrze Rapsodycznym; inne opracowania tego utworu, pozostawionego przez autora w stanie niedokończonym i chaotycznym, dzielą go tylko na cztery rapsody.

[7] A. Frossard, Nie lękajcie się. Rozmowy z Janem Pawłem II, 1982.

[8] Przemówienie na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, 8 czerwca 1979 roku.

[9] 6 maja 1968 roku, nawiedzenie kościoła w Borku Fałęckim

[10] Cyt. za: „Tygodnik Powszechny” 2002, nr 34 (2772).

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Karol Wojtyła: wybór drogi
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.