Kraj na pustyni, czyli katolicy w Turkmenistanie

Andrzej Madej OMI

Jestem misjonarzem. Pracuję w Aszchabadzie, w stolicy Turkme-nistanu. Prowadzę tam katechumenat. W salce, w której zbie¬rają się nasi katechumeni, wisi obraz pędzla Elżbiety Wasyluk z Trzcianki pod Poznaniem. Przedstawia on uzdrowienie niewidomego; Jezus swoimi palcami dotyka oczu ślepca. Choć nie jest to tradycyjny obraz religijny ani żadna ikona, przywiązaliśmy się do tego przedstawienia. Bądź co bądź jest to portret każdego katechumena, czyli ślepca, któremu Chrystus otwiera oczy.

Świętujemy

To przejrzenie na oczy nazywa się nawróce­niem, przemianą. Katechumen zaczyna oglą­dać świat, siebie i Boga w nowym świetle, w świetle wiary. Zapala się ono w nim, po kilku latach słuchania Słowa Bożego. Osoby przy­gotowujące się do chrztu często dają nam świadectwo, że do przyjazdu misjonarzy byli niczym ślepe kocięta, teraz powoli zaczynają otwierać oczy i rozumieć, po co żyją na Bo­żym świecie. Jeden z naszych podopiecznych powiedział mi kiedyś: "W czasie komunizmu Polacy przysyłali nam jabłka, kartofle, meble... A teraz to wy, misjonarze, sami do nas przy­jechaliście i to zmieniło nasze życie. Dotąd w niedzielę sprzątaliśmy, praliśmy, reperowali­śmy samochody. A teraz przebieramy się w od­świętne ubrania, idziemy do kościoła, modlimy się. Świętujemy! Sami siebie nie poznajemy!". Kiedy piszę to świadectwo o odradzaniu się wiary na Wschodzie, panuje noc. Na parte­rze naszego domu, w kaplicy modli się Batyr, ewangelicki pastor. Przez 2 lata był żołnierzem w Afganistanie. Wrócił z piekła i błyskawicznie zrobił karierę wojskową. Ku zdziwieniu wszyst­kich przyjaciół i swojej rodziny zostawił pracę w najlepszym momencie kariery i oddał się posługiwaniu Ewangelii. Nawrócił się dzięki świadectwu swojej żony. Co tydzień w środę wieczorem przychodzi do naszej kaplicy wraz z przyjaciółmi na całonocne czuwanie. Ma za co dziękować Bogu. Znam kilku żołnierzy, którzy spędziwszy 2 lub 3 lata na afgańskim froncie, powrócili będąc ludzkimi wrakami, strzępami nerwów. Batyrowi udało się wrócić bez psychicznego okaleczenia.

DEON.PL POLECA

Gruzowisko duże!

Żyję "na Wschodzie" od 20 prawie lat. To dla mnie wielka łaska, że mogę tu służyć "po samarytańsku" Bogu i ludziom. Od 1988 r. wy­jeżdżałem za wschodnią granicę Polski ze starannie ukrywanymi w "maluchu" egzem­plarzami Biblii. W połowie lat 90. zostałem skierowany do pracy w Kijowie, a od 16 lat po­sługuję w stolicy Turkmenistanu. Odwiedziłem niemal wszystkie republiki byłego sowieckiego i imperium. Cały czas natrafia się tu na ślady tamtej epoki: zniszczone dziedzictwo chrze­ścijańskiej kultury, ruiny świątyń, zapomniane cmentarze, co jakiś czas słychać o masowych grobach, znakach bestialstwa na "nieludzkiej ziemi". O wiele boleśniejsze są jednak wciąż niezabliźnione rany w ludzkich sercach, nie­ład duchowy i moralny, spustoszone człowie­czeństwo, rozbite rodziny. Oddzielny rozdział tego smutnego spadku po Sowietach to brak mężczyzn w kościołach i nieobecność ojców w rodzinach. Jak długo jeszcze przyjdzie lizać te okaleczenia - ślad po wojującym ateizmie i ideologii totalitarnej? Mówi się, że potrzeba na to kilku pokoleń. Uzdrowić, odkłamać, ocalić, ożywić... Ma to wszystko miejsce tam, gdzie wraca prawda, czyli Ewangelia głoszona z miłością.

Kościół, czyli wspólnota wierzących w Chrystusa, pierwszy przychodzi na te pozo­stawione ruiny i popioły. Jesteśmy tu, gdzie człowiek wypowiedział na kilka pokoleń wojnę Bogu, ludziom i samemu sobie. Jesteśmy, by modlić się na grobach ofiar, by przewiązywać rany tych, którzy przeżyli, by "posprzątać" po ZSRR. Gruzowisko duże! Cale hałdy popiołów. Przeraża to, że wielu do dziś nie dostrzega owych zgliszczy. Wielu nie zdaje sobie jesz­cze sprawy z tego, co tu się wydarzyło. Wielu jeszcze się nie zdążyło przerazić się "ohydą spustoszenia".

Prawdziwa niewola

W Kijowie należałem do zespołu redakcyjne­go "Gazety Parafialnej", która "w porywach" osiągała nakład 15 tys. egzemplarzy. W 1997 r. rozpisałem ankietę pod tytułem "Odwołuję". Chodziło nam o świadectwa ludzi, którzy żyjąc w zastraszeniu i ulegając szantażowi władzy zgodzili się współpracować z nieludzkim reżi­mem. Myślałem: przyszła wolność, więc ludzie odreagują, odetną się od tego, co robili pod przymusem, powiedzą, że to było ze strachu, a teraz zechcą się ujawnić, usprawiedliwić... Łudziłem się. Do redakcji wpłynęło zaledwie kilka bladych świadectw. Zdałem sobie spra­wę z tego, że ludzie w dalszym ciągu żyją w strachu i że boją się, że jeszcze może wrócić komunizm. Już z Aszchabadu wysłałem list do prof. Leszka Kołakowskiego, dzieląc się z nim tą obawą. Odpowiedział mi - proszę się nie bać, komunizm już się nie podniesie...

Im dłużej posługuję w Kościele na Wscho­dzie, z tym większym przejęciem odczytuję słowa żydowskiego myśliciela, Martina Bubera o tym, że niewola Izraelitów nie polegała na tym, że żyli w Egipcie pod panowaniem fara­ona... Prawdziwa ich niewola - stwierdza mą­dry Żyd - polegała na tym, że przyzwyczaili się do życia w niewoli, że już się z nią pogodzili, że jego ziomkowie stali się niewolnikami i nie chcieli wracać do siebie. Utracili wyobraźnię wolności. To była ich prawdziwa niewola!

Toast za Boga

Jak się pracuje w Turkmenistanie? Na począt­ku było bardzo trudno. Zastanawialiśmy się wraz z o. Radosławem, z którym się tu uda­liśmy, czy nie marnujemy swojego powołania, czy to wszystko ma sens. Przez pierwsze trzy lata naszego pobytu w Aszchabadzie, nikt nie przyszedł na Mszę. Byliśmy tylko my dwaj. Z czasem ludzie zaczęli przychodzić do nas na herbatę, rozmawialiśmy, pożyczaliśmy im książki i filmy. Zaczęli nas zapraszać do sie­bie. Kiedy nas częstowano, pytaliśmy, czy możemy pobłogosławić posiłek, przeczytać fragment Ewangelii. Potem my zapraszaliśmy ich na spotkania biblijne. Przychodzili na nie, ale raczej po to, by pogadać o życiu.

Podczas posiłków Turkmeni lubią wygła­szać toasty, również osobiste i bardzo głębo­kie, wpadliśmy na pomysł, żeby podczas ich wznoszenia zacząć głosić kerygmat. Zadzia­łało. Dziś na dwóch Mszach w tygodniu (w języku angielskim i rosyjskim) gromadzi się około stu osób. Zdumiewa mnie to, że nigdy nie można przewidzieć, kto przyjdzie do ko­ścioła i jak zawiłą drogę przejdzie zanim trafi na spotkanie z Ewangelią. Duch Święty rysu­je tę drogę w sercu każdego. Coraz bardziej przekonujemy się tu, na misjach, że wiara jest łaską, którą Bóg daje za darmo i obficie. My tylko głosimy słowo. Kto wytłumaczy fakt, że proste kobiety turkmeńskie siadają na podło­dze przed Najświętszym Sakramentem i trwa­ją tam w ciszy przez długi czas? Kto wie, dla­czego młody człowiek przychodzi i mówi nam: "Ciągnie mnie coś do Kościoła katolickiego". Komuś przyśnił się Jezus, innemu Jan Paweł II... Słuchamy świadectw jak z bajki, wiedząc, że to nie są bajki, bo tu chodzi o życie wieczne.

Partowie, których wielkim centrum była Nis-sa (dziś obrzeża Aszchabadu), niecałe dwa tysiące lat temu, byli obecni podczas Zesłania Ducha Świętego w Jerozolimie. Jest łaska, której dróg nie pojmujesz, możesz się tylko dziwić.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Kraj na pustyni, czyli katolicy w Turkmenistanie
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.