Leszek
Miał Leszek Kołakowski nieprawdopodobny dar wygłaszania całego wykładu Na dopiero co zadany temat. Każdy temat wywoływał u Niego głęboką refleksję, a Profesor wyjawiał ją bez opierania się na usystematyzowanych notatkach, luźnych kartkach bądź wcześniej przygotowanych punktach.
Pisanie tego tekstu nie przychodzi mi łatwo. Nie będzie to omówienie kolejnych wielkich dzieł Profesora, bardziej: osobista relacja z długoletnich kontaktów, jakie zawiązaliśmy mnóstwo lat temu. Znaliśmy się z Leszkiem od 1962 roku, a więc ponad 47 lat. I nie piszę o Nim po imieniu dlatego, że po śmierci panuje taki „zwyczaj”. Nie, to On sam zaproponował mi przejście na „ty” gdzieś pod koniec lat siedemdziesiątych. Nie wiem nawet, czym sobie na to zasłużyłem. Potem pisał o mnie „stary przyjaciel”. Byłem jednym z pięciu doktorów wypromowanych w Polsce przez Mistrza – tak Go nazywałem od wielu dziesięcioleci. Byliśmy rozrzuceni po całej Polsce: Warszawa, Łódź, Poznań, Kraków i Sopot; cała piątka, dzisiaj profesorowie zwyczajni, nigdy się nie spotkała razem w jednym miejscu i w jednym czasie, nawet na pogrzebie…
A mimo to „coś” nas łączy. Łączy też z wieloma innymi, którzy przyznają się do tego, że s ą (nie byli, lecz są) Jego uczniami. Leszek nie stworzył klasycznej szkoły filozoficznej, jak na przykład Platon czy Arystoteles, a jednak wpoił nam jakieś zasady myślowe i dał wskazówki postępowania, które pozwalają mówić: „My od Leszka”. (Zwłaszcza teraz ten zwrot zacznie znaczyć więcej niż dotychczas, będziemy, bardzo liczne grono osób, rozpoznawalni). Dała temu wyraz między innymi Barbara Labuda, kiedy – jako reprezentantka prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego – odczytawszy (z okazji nadania Profesorowi w 1997 roku najwyższego tytułu naukowego, doktoratu honoris causa Uniwersytetu Gdańskiego, który to fakt zbiegł się z 70. tą rocznicą Jego urodzin) list Prezydenta RP, dołączyła doń własną wypowiedź:
Podobnych wypowiedzi i postaw można znaleźć nie tylko w Polsce i nie tylko w Europie Wschodniej, ale na całym cywilizowanym świecie nieskończenie wiele. Dlaczego piszę o świecie i czy jest to uzasadnione? Pośród niezliczonej liczby wyróżnień chciałbym w tym kontekście wspomnieć o uzasadnieniu przyznania Leszkowi włoskiej nagrody „Ninio” (1997): „Dla Mistrza naszych czasów, za oryginalność, która uwidocznia się w opozycji przeciwko wszelkiemu dogmatyzmowi [!], totalitaryzmowi oraz w solidarności wobec tych, którzy cierpią fizycznie i moralnie [!]”. Sapienti sat.
Recenzując gdański honorowy doktorat, ks. Józef Tischner, operowany tego samego dnia w Krakowie, pisał:
Liberalizm Leszka Kołakowskiego nie może i nie chce być liberalizmem bez wartości. Jeśli wartością jest dla Niego wolność, to tylko przez to, że dzięki wolności człowiek może dokonywać wyboru wartości, starać się je realizować i tym samym stawać się bardziej ludzkim.
Kołakowski nie był więc relatywistą. Często raczej wskazywał, czego nie należy czynić, niż zalecał cokolwiek. W jednym imperatywie był wszak konsekwentny: „Starajcie się nie czynić zła, nie krzywdźcie drugiego człowieka!”.
Bez pobłażliwości był (niestety, od tej chwili będziemy używali już tylko czasu przeszłego) wobec sfery koncepcji totalitarnych. Ukazywał kłamstwa ideologii, która totalitaryzm legitymizowała, będąc swoistym katharsis dla zniewolonych umysłów. Był Kołakowski zdecydowanym krytykiem i współlikwidatorem zbrodniczego reżimu.
Nie ukrywajmy, Leszek – zanim zaczął „nauczać” wolności – sam musiał się jej nauczyć. Początek temu procesowi dał pobyt w Moskwie, a jego kwintesencją były stwierdzenia: „Herezje rodzą się przede wszystkim w szkołach partyjnych i w klasztorach” oraz „Heretycy są groźniejsi dla danej doktryny od jawnych wrogów”… Komentarz wydaje się zbyteczny. Cóż więc łączyło nie tylko Jego pięciu formalnie wypromowanych doktorów w Polsce, ale także niezliczone rzesze inteligencji na całym świecie? Niewątpliwie bezkompromisowość, uczciwość wobec siebie i innych, rzetelność badacza, teoretyka i – wbrew pozorom – praktyka, o czym nie wolno zapominać, wreszcie nieustanne dążenie do prawdy. W ślad za Lessingiem i Kierkegaardem mawiał, że gdyby Bóg w prawicy swojej trzymał całą prawdę, a w lewej ręce jedynie dążenie do niej, bez wahania rzuciłby się ku lewej. To zrozumiałe, skoro zwalczał wszelki dogmatyzm… Mimo to znajdziemy w poglądach Kołakowskiego liczne wątki uniwersalne, a jest ich wiele, chociaż nie tworzą jakiejś spójnej teorii. Wskażę tu jeszcze jeden taki wątek. Powołując się na Pawłowy List do Rzymian, Leszek Kołakowski w wykładzie honorowego doktora w Gdańsku mówił o „Pochwale kosmopolityzmu”:
„Hasła kultury zamkniętej w narodowej klatce, podobnie jak hasła autarkii gospodarczej, są niezawodnym przepisem na samobójstwo narodu…” – zakończył swój wykład Profesor.
Tym, co Go jeszcze charakteryzowało, była nieustanna walka o godność pojedynczego człowieka… Jeszcze przed, ale kongenialnie z soborową konstytucją Gaudium et spes pisał, że należy zwalczać nieprawdziwe czy niesłuszne poglądy, lecz godność krytykowanego – osobę – należy uszanować.
Można uznać, że Kołakowskiego – podobnie jak Immanuela Kanta – cechował prymat praktycznego rozumu nad teoretycznym. Cechowała Profesora bezkompromisowa uczciwość intelektualna, niecofająca się nawet przed skutkami, które mogłyby go w życiu codziennym narazić. Władza, żadna władza, nie mogła bezczynnie patrzeć na swojego krytyka, który nie cofał się przed czymkolwiek, co mogło zagrażać wolności i godności jednostki. Jego uczciwość i rzetelność intelektualna niejednokrotnie pozwalała Mu wycofywać się z poglądów raz głoszonych, które w rezultacie dalszych analiz nie wytrzymywały krytyki. To był zawsze dowód niebywałej odwagi. Był Kołakowski niekwestionowanym autorytetem dla wielu intelektualistów, dla szerokiego kręgu inteligencji nie tylko w Polsce, ale na całym świecie, o czym świadczą niezliczone wyróżnienia Profesorowi przyznane.
Niniejszy tekst nie ma mieć charakteru traktatu naukowego ujmującego w sposób całościowy dorobek Zmarłego. To zajęłoby tomy. Interpretować Profesora nie jest zresztą łatwo. Istotny sens Jego myślenia broni się przed jakąś syntezą ostateczną. Jego myśl oscylowała między ekstremami. W swoich poglądach był dialektykiem doświadczającym dramatycznego pęknięcia w naszej naturze. Leszek, w opinii Józefa Tischnera (a znali się, jak wiadomo, dobrze), proponował „wyrozumiałość bez pobłażliwości”. Pobłażliwość byłaby równoznaczna z brakiem racjonalnego krytycyzmu, a brak wyrozumiałości oznaczałby ślepotę na powikłany los człowieka.
W wielu dziedzinach był Profesor prekursorem. Był Polakiem, ale i obrońcą tradycji kultury europejskiej. Cała Jego twórczość jest poszukiwaniem zagrożeń kultury, jednak zawsze pozostawał filozofem, historykiem filozofii, historykiem idei, najbardziej wszechstronnym i głębokim krytykiem marksizmu, bajkopisarzem, kapłanem szukającym transcendencji bądź uczonym (!) błaznem, demaskującym wszelki dogmatyzm u jego zarania. Fascynowała Go na przykład poezja, czemu dał wyraz, publikując w oddzielnej książeczce najbardziej cenne (w jego mniemaniu) wiersze, korespondujące ze specyfiką Jego osobowości. Raz nawet próbował samemu wiersz napisać, ale się rychło z tej próby wycofał, a miał „na wokandzie” nie byle kogo, bo Schopenhauera…
Łatwiej zapewne powiedzieć, czym się nie zajmował. Ale właściwie od początku filozofowania fascynowała Go problematyka religijna. Przeszedł i tu ewolucję od Notatek o współczesnej kontrreformacji do akceptacji znaczenia chrześcijaństwa dla kultury śródziemnomorskiej. Jego osobisty stosunek do wiary jest tematem odrębnym. Wszak religijność Kołakowskiego może odstręczać. Odróżnia On Boga od bóstw (w dowolnym znaczeniu tego słowa), które bezpardonowo i zawzięcie krytykuje. Na temat Boga się właściwie nie wypowiada, jest On (tj. Bóg) dlań pozaracjonalny i zapewne bliżej Mu było do teologii negatywnej. Instytucjonalna strona religii doczekała się w Jego piśmiennictwie niejednokrotnie – na podstawie doświadczeń historii, choćby tylko europejskiej – bezpardonowej krytyki. Byłże przedstawicielem tak zwanej pozakonfesyjnej religijności, może nawet, jak niektórzy chcą, „chrześcijaństwa pozakonfesyjnego”, którym się zajmował od początku lat sześćdziesiątych? Nigdy nie uciekał przed trudnymi pytaniami, chociaż niektóre zbywał milczeniem, był sceptykiem, ironistą, myślicielem stwarzającym aporie lub konstatującym ich istnienie.
Mimo że autor tych wywodów postawił sobie za cel nie charakteryzować intelektualnego dorobku, chciał natomiast skoncentrować się na refleksji osobistej, będącej wynikiem niespełna pięćdziesięciu lat znajomości, a potem przyjaźni z Profesorem – nie sposób było nie wspomnieć o wartościach przezeń uznawanych.
Nasza znajomość na dobre (i w związku z Kierkegaardem) była wynikiem spotkania na publicznym odczycie w Międzynarodowym Klubie Prasy i Książki w Warszawie, który Filozof poświęcił Duńczykowi. Byłem świeżo po lekturze Bojaźni i drżenia, a o tej właśnie książce była w czasie wykładu mowa. Miałem ze sobą maszynopis, około 25 stron, który po spotkaniu wręczyłem Profesorowi. Umówiliśmy się na kontakt telefoniczny. Dwa dni później Kołakowski „wyciągnął” mnie w środku nocy (!) z łóżka i, dobierając słowa, powiedział mniej więcej tyle: „Ten tekst wymaga daleko idących przeróbek, on się do druku nie nadaje, niech pan nad problemem popracuje… Ale w Polsce nikt się Duńczykiem, poza Jarosławem Iwaszkiewiczem, nie zajmuje…”. Zaproponowałem Profesorowi, by, mówiąc krotko, tekst wyrzucił do kosza. „Nie, nie – usłyszałem – jeżeli pańskie zainteresowania w tym kierunku idą, proszę pracować dalej…”.
Jak widać, Profesor potrafił pięknie zarówno zniechęcić, jak i zachęcić do pracy. Dalej sprawy potoczyły się w iście galopującym tempie. Umówiliśmy się, że będę Mu dosyłał swoje teksty do domu i po seminarium w PAN (które prowadził wtedy prof. Bronisław Baczko, a na które przychodził high life polskiej humanistyki) szedłem na ulicę Senatorską do domu Profesora na rozmowę, przede wszystkim na temat przesłanego tekstu. W jednym z nich pozwoliłem sobie na niezgodzenie się z opinią Profesora i z niepokojem czekałem na Jego reakcję. Przy mnie przeczytał raz jeszcze rzeczony fragment, a potem mi, czekającemu z drżeniem serca na reakcję, powiedział: „To uzasadnienie jest do przyjęcia, bowiem racje w humanistyce są podzielone”. Odetchnąłem z ulgą.
Ta myśl, jak sądzę, stała się mottem intelektualnym profesora Leszka Kołakowskiego, mottem, które nie opuściło Go do dni ostatnich. Ono tłumaczy zarówno otwartość samej Jego myśli, jak też szacunek dla uzasadnionych odmiennych opinii, z których usiłował On wydestylować te wartości, które uznawał za cenne i prawdziwe. Wbrew niektórym opiniom Kołakowski nie był więc relatywistą, a o wartościach przezeń uznawanych pisałem wyżej i wspomnę jeszcze; co najwyżej relatywizował te wartości, które mogły pretendować do miana prawd niewzruszonych, niezależnie od płaszczyzny, na której się pojawiały. Wtedy przeciwstawiał im racje odmienne, zgodnie z tezą, że istnieją nie tylko argumenty pro, są też argumenty contra, i wcale nie o równosilność sądów w tych przypadkach chodziło. Z credo Leszka wynikało, że nasze wybory dokonują się w oparciu o niepełną wiedzę, co skutkuje tym, iż w sferze wolicjonalnej musi im towarzyszyć ryzyko, a w sferze poznawczej – niepewność. Rezultaty wyborów będą więc zarazem przewidywalne i nieprzewidywalne, oczekiwane i nieoczekiwane, pozytywne i negatywne w swoich skutkach, z czego wynika, że absolutnie dobrych wyborów, to znaczy takich, które skutkują tylko pozytywnymi rezultatami, nie ma. Mówiąc inaczej: wybór każdej jednej wartości musi się dokonywać kosztem innej. Taka postawa nie mogła się podobać tym wszystkim, niezależnie od proweniencji, którzy byli głęboko przeświadczeni, że tylko oni znają prawdę i tylko oni mają rację. Musiał więc Leszek Kołakowski mieć zarówno przyjaciół, jak i wrogów, choćby intelektualnych.
Sam fakt „zakorzenienia kultury śródziemnomorskiej w tradycji judeochrześcijańskiej”, co stało się dla Profesora faktem niepodważalnym, przeczy tezie o relatywizmie Jego poglądów. W trakcie moich wykładów posługuję się przykładem zaczerpniętym z jednej z rozmów z Mistrzem:
O pracowitości Profesora niech świadczy następujący fakt. Mogło to być w maju 1965 roku. Upał w Warszawie był nieprawdopodobny. Kto mógł, uciekał poza miasto. Wchodzę do mieszkania, a Profesor prosi mnie, bym pomógł wieszać mokre prześcieradła w oknie, które umożliwią Mu dalszą lekturę. A co czytał? Dzieła Ojców i Doktorów Kościoła w oryginale. Prowadził wtedy na Wydziale, zdaje się, zajęcia translatoryjne z łaciny; może się mylę, ale był to fragment z dzieł Anzelma, który studenci wraz z Profesorem tłumaczyli bodaj przez cały semestr, wydobywając niuanse myśli średniowiecznej. Na prostym przykładzie udowodnił mi, że jedno jedyne zdanie można tłumaczyć, zależnie od kontekstu, w różnoraki sposób, z czego mogą wyniknąć daleko idące konsekwencje teoretyczne, a nawet praktyczne. Te ostatnie wykazał potem niejednokrotnie, między innymi wskazując na błędny przekład Pisma Świętego dokonany przez Augustyna i uzasadniający jego koncepcję grzechu pierworodnego, a właściwie tworzący ją, co niekiedy wiązało się z tragicznymi w praktyce skutkami dla zachodniego chrześcijaństwa.
Efektem powyższego spotkania było namówienie mnie na zajęcie się tłumaczeniami Kierkegaarda z oryginału. Do tego czasu czytałem Duńczyka po niemiecku i angielsku, a Profesor proroczo (i to się potem w moim życiu sprawdziło) zachęcił mnie do nauki duńskiego. Pamiętam Jego słowa: „… może się przydać”. Rezultatem tej rozmowy było także skontaktowanie mnie z Jarosławem Iwaszkiewiczem w konsekwencji czego, z puli ZLP, zacząłem jeździć do Kopenhagi, najpierw po to, by uczyć się języka, potem – by czytać „odludka Północy” w oryginale. Prezes Literatów tłumaczył Bojaźń i drżenie dla PWN i dał potem przekład do oceny Profesorowi. Ten z kolei poprosił mnie o zdanie na temat wierności owego przekładu, zwłaszcza że drugim przetłumaczonym dziełem był filozoficzny traktat Choroba na śmierć. Oceniłem, zgodnie ze swoim sumieniem: „Literacko przekład jest piękny, merytorycznie dużo bym zmienił…”. Zaniepokojony Profesor głośno się zastanawiał, jak to wielkiemu Iwaszkiewiczowi powiedzieć… Zaproponowałem, by najzwyczajniej powiedział, że to moja ocena. Tak się stało
i… przez czas jakiś moje kontakty z Pisarzem się skończyły. (Historia potwierdziła, że zwłaszcza przekład Choroby na śmierć został dokonany bez „filozoficznej iskry”, co dobitnie ujawniła konferencja zorganizowana przez Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie z okazji 150. rocznicy śmierci myśliciela z Kopenhagi).
Kolejna wizyta, wtedy już promotora mojej pracy doktorskiej, przeciągnęła się. Około godziny 22 do pokoju zajrzała Tamara, żona Profesora. Zrozumiałem: czas opuścić mieszkanie. Nic z tego. Na pytanie, kiedy mam następny pociąg do Sopotu, odparłem, że około 6.30 rano. „No to mamy całą noc przed sobą” – usłyszałem. Ku niezadowoleniu rodziny pracowaliśmy do około 5 rano. Przedmiotem rozważań była „lewica heglowska”. Obaj byliśmy po lekturze książki Karla Lowitha Od Hegla do Nietzschego. Profesor mnie zaszokował. Nie tylko przemyślał to wielostronicowe dzieło, ale sięgnął do źródeł. Logische Untersuchungen Trendelenburga cytował z pamięci (poza Jankiem Garewiczem był Profesor bodajże jedynym współczesnym filozofem, który dzieło to znał), a nie inaczej było z dziełami braci Bauer.
Zawsze imponowała mi nieprawdopodobna pamięć Leszka Kołakowskiego. Już w XXI wieku przypomniał sobie nagle naszą rozbieżność na temat fragmentu doktoratu sprzed bez mała czterdziestu lat… Myślę, że nie ja jeden byłem tym fenomenem poruszony. Żałuję do dzisiaj, że tamtych nocnych rozważań Mistrza nie udało się nagrać. Chociaż… Może to nagranie istnieje? Pod mieszkaniem Kołakowskich mieściła się bowiem poczta, a Profesor był wtedy pod stałym nadzorem wiadomych służb – po określeniu Go przez Gomułkę „rewizjonistą” i usunięciu z partii. (Powodem była między innymi „Opinia w sprawie pojęcia wiadomości”, prawie w Polsce nieznana i godna upowszechnienia, opracowana przez Profesora i zaaprobowana przez profesorów Marię Ossowską i Tadeusza Kotarbińskiego we wrześniu 1965 roku jako ekspertyza w związku z procesem Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Autor analizuje tam – jak to u Niego: w sposób niepowtarzalny – wzajemne relacje między faktami, ocenami, poglądami i interpretacjami). Może jednak nagrano ten dyskurs… Byłby to bezcenny wkład do historii filozofii, gdyby udało się taki zapis znaleźć. Owa poczta była zresztą jednym z powodów, dla których w mieszkaniu o polityce nieomalże się nie rozmawiało.
Powyższa bytność miała jeszcze jeden, humorystyczny aspekt. Kiedy usiłowałem po godzinie 22 opuścić mieszkanie Kołakowskich, motywowałem to między innymi tym, że poprzedniej nocy nie spałem. Profesor nie bez kąśliwości zapytał: „A kim była ta piękność, która panu spać nie dała? Warto chociaż było?”. Jak widać, poczucie humoru nie było Mu obce. To było takie ludzkie…
Kiedy po dziewięciu miesiącach przedstawiłem Profesorowi gotową rozprawę doktorską, skwitował sprawę krotko: „Po dziewięciu miesiącach to się dzieci rodzą”… Usiedliśmy i Profesor naszkicował nowy plan rozprawy; pisałem ją ponad dwa dalsze lata.
I jeszcze kilka wspomnień. Na Wydziale Filozoficznym UW w gronie otaczającym Profesora stało kilka osób. Na pewno byli wśród nas: Adam Sikora, Andrzej Kasia oraz jeszcze jedna osoba, której nazwiska nie zapamiętałem. Mistrz stwierdził, że „na każdego w Urzędach Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk (cenzurze) istnieje zapis albo na nazwisko danej osoby, albo na teksty, a wam, panowie, potrzebne będą publikacje. W związku z tym, że w cenzurze nie ma zawodowych filozofów albo pracownicy są przepracowani, istnieje łatwy sposób ominięcia ich negatywnej opinii; należy na początku tekstu i na końcu opatrzyć go odsyłaczem do któregoś z klasyków oficjalnej ideologii; to powinno uśpić czujność cenzorów”… Tak też postępowaliśmy i w najmniejszym stopniu nie umniejszało to wartości artykułów. (Okazało się przy tym, że nawet bajki Kołakowskiego czy przypowieści biblijne mogły być potencjalnie groźne dla ustroju, o czym świadczyć może fakt, że przez cenzurę nie przeszedł Jego tekst: Żona Lota, czyli uroki przeszłości). Takie to były czasy, takie były potrzebne wybiegi, dla dzisiejszego pokolenia niezrozumiałe…
Spotkanie w podobnym gronie zaowocowało jeszcze jedną sugestią niedoścignionego Mistrza. Po ukazaniu się bardzo specjalistycznego tekstu w roczniku PAN Profesor stwierdził: „Iluż to ludzi przeczytało te wywody? Może dziesięciu… A ilu wyciągnęło z tego naukowo uzasadnione wnioski? Może pięciu, sześciu… Panowie, trzeba się zachowywać jak Sokrates… Trzeba wyjść ze swoimi tekstami, ze swoją ezoteryczną wiedzą na ulicę, tak by stała się ona egzoteryczna. Piszcie teksty popularno-naukowe, nawet przypowieści czy bajki”… I tak się stało. Adam Sikora pisywał do „Radaru” teksty charakteryzujące poszczególnych filozofów (nie straciły one nic a nic na swojej nośności; niedawno ukazało się ich wznowienie), Andrzej Kasia „wojował” przystępnie z diabłem, a niżej podpisany napisał mnóstwo, ale to mnóstwo tekstów komentujących przez pryzmat etyki i filozofii religii Pismo Święte i nie tylko. Z okazji 80-lecia Leszka wydałem książkę Jemu dedykowaną: He/u/rezje albo preantyczna teraźniejszość. Leszkowi Kołakowskiemu w 80. rocznicę urodzin, będącą w jakimś procencie zbiorem rozrzuconych tekstów. Myślę, że Leszek z wówczas wyrażonej sugestii oraz jej realizacji przez nas wszystkich był zadowolony. A czyż On sam nie dawał niezliczonych przykładów popularyzowania najtrudniejszych problemów filozoficznych i życiowych w słynnych wykładach telewizyjnych? Teraz nie umkną czytelnikom po tym, jak zostały wydane drukiem, choćby Mini-wykłady o maxi-sprawach.
W połowie lat siedemdziesiątych przebywałem zagranicą, zbierając materiały do habilitacji, kiedy od Jarosława Iwaszkiewicza i PWN nadeszła propozycja wspólnego z pisarzem tłumaczenia Albo- -albo. Nie wiedziałem, co robić, i zapytałem Profesora, co też by mi doradził. Miałem świadomość, że egzystencjalistycznie w tych kwestiach (nie tylko w nich zresztą) nastawiony odpowie: proszę samemu zadecydować, rozważyć przeróżne możliwości, próbować antycypować skutki wyboru, przeanalizować argumenty „za” i „przeciw”. Zaskoczył mnie. Otrzymałem szereg bardzo konkretnych wskazówek. I tak: „Od Iwaszkiewicza – odtwarzam z pamięci – nauczy się pan wiele pod względem warsztatu pisarskiego; wejdzie pan do największego wydawnictwa naukowego w Polsce (PWN), i to w bardzo dobrym towarzystwie, co otworzy panu drogę do dalszych tam publikacji; no i rodzina na tym skorzysta materialnie”. Wreszcie najważniejsze: „Uważam, że każdy chcący się liczyć filozof, może w ogóle humanista, powinien przetłumaczyć chociaż jedną książkę; praca translatorska dopiero otwiera głębię myślenia danego autora, wskazuje na wielowariantowość możliwości zrozumienia oraz interpretacji, zmusza do niezwykle precyzyjnego myślenia, to znakomita szkoła filozoficznego myślenia”. Sprawdził się każdy punkt tej rady. Efekt owych sugestii jest znany…
W tym kontekście może jeszcze jedna uwaga, bardzo osobista. Zdarzało mi się, że w trudnych sytuacjach życia codziennego nieraz zastanawiałem się: co też poradziłby mi Leszek? To był wynik jakiegoś intymnego związku z Mistrzem. Był – jak ktoś to słusznie określił – geniuszem przyjaźni i można było na Nim polegać, był takim „spolegliwym opiekunem”… Czyż to nie dowód największego zaufania pytać, niejako telepatycznie, Przyjaciela o radę, mając świadomość, że jest to poniekąd irracjonalne?
70. rocznica urodzin Leszka była okazją do nadania Mu doktoratu honorowego Uniwersytetu Gdańskiego. Władze województwa i miasta przyjęły Leszka z Małżonką w iście królewski sposób. Zamieszkał w sopockim „Dworku”, który gościł już głowy państw (w tym głowy koronowane). Nasze rodziny zaprzyjaźniły się. Leszek ze szczególną admiracją odnosił się do naszej córki, Violetty, której z upodobaniem nakładał na głowę swój, znany na całym świecie, kapelusz. To był gest przesympatyczny…
Pobyt na Uniwersytecie zaowocował jeszcze jednym istotnym wydarzeniem. Zapytałem minister Barbarę Labudę o możliwość reaktywowania Leszka na stanowisku profesora na Uniwersytecie Warszawskim. Jej zdziwienie było ogromne. Jak to? – zareagowała. – To żadna z władz UW po 1989 roku na ten pomysł nie wpadła? Dwa dni później Leszek kończył okrągłą rocznicę urodzin i nie było szans na nadanie biegu tej sprawie. Ale ona nie przycichła. Kilka dni później pani minister, z polecenia prezydenta Kwaśniewskiego, zapytała mnie telefonicznie, czy profesor Kołakowski przyjąłby Order Orła Białego. Natychmiast skontaktowałem się z Leszkiem, a ten przez swoją, znaną powszechnie, skromność zaczął się głośno zastanawiać, czy aby zasłużył sobie na tak wielkie wyróżnienie, że są przecież ludzie bardziej zasłużeni itd., itp. W końcu dał się przekonać. Resztę znamy.
Pod koniec 1988 roku opublikowałem esej (objętości jednego arkusza), którego początkowo nikt nie chciał drukować: List do przyjaciela emigranta. Myślą przewodnią tego tekstu było: „Wróć, tutaj wcale nie jest taka pustynia”. Czytelnicy w mig się zorientowali, że chodziło o Leszka Kołakowskiego. W tekście był jednoznacznie rozpoznawalny – na przykład po tym, że na oficjalnych pochodach Mistrz otoczony uczniami (niekoniecznie współpracownikami) zaczynał jakąś myśl, a każdy idący obok dopowiadał ciąg dalszy, aż opowiastka wracała do Leszka. Ten zaś (już w domu) siadał za biurkiem i spisywał (rzecz jasna, w przybliżeniu) przebieg owego „spaceru” – tak powstały niektóre bajkowe teksty z królestwa Lailonii. Rozdzwoniły się telefony z całego kraju: Czy Kołakowski wraca? Czy jest dla Niego praca i która uczelnia jest na tyle odważna, by Go zatrudnić? Itd. itp.
I wspomnienie ostatnie, związane z Uniwersytetem Wrocławskim, w którym się habilitowałem i w którym przeszedłem całą procedurę tytułu profesorskiego (między innymi na podstawie recenzji Leszka Kołakowskiego). Władze tej uczelni zwróciły się do mnie z propozycją zrecenzowania doktoratu honoris causa mojego nauczyciela. Z jednej strony było to wyróżnienie, ale z drugiej… Jak mogłem taką recenzję napisać, przecież dorobek Kołakowskiego jest trudny do ogarnięcia, nie mówiąc już o jego recepcji. Długo się trudziłem, a mottem była myśl już tu przeze mnie przywołana: „Racje w humanistyce są podzielone”, ze wszystkimi możliwymi wynikającymi z tego wnioskami. Zawarłem tam również inne spostrzeżenie. Otóż PT. Doktorant był tytanem pracy, dosłownie napisałem: „był pracoholikiem”, co potem Mistrz ze znaną sobie skromnością skwitował: „Mój przyjaciel, rzecz jasna, przesadził”. Dziękując wszystkim osobom, które miały swój udział w nadaniu Mu honorowego doktoratu, swoim zwyczajem powiedział: „Nie czytałem recenzji, ale sądząc z wyniku, były to recenzje jak należy – kumoterskie (sic!) i przyjacielskie”.
Jest faktem, i to w recenzji też się znalazło, że miał Leszek Kołakowski nieprawdopodobny dar wygłaszania całego wykładu na dopiero co zadany temat, niczym król Midas, który czego się dotknął, zamieniał w złoto. Podobnie było z profesorem Kołakowskim: każdy temat wywoływał u Niego głęboką refleksję, a wyjawiał ją bez opierania się na usystematyzowanych notatkach, luźnych kartkach bądź wcześniej przygotowanych punktach. To była zresztą Jego normalna praktyka. Na sali wykładowej chodził i bez kartek wygłaszał wspaniałe wykłady. Pomagała Mu w tym, wspomniana wyżej, fenomenalna wprost pamięć, zdolność ejdetycznego myślenia i niewiarygodna wprost zdolność syntetyzowania.
Uczestniczył profesor Leszek Kołakowski we wszystkich fundamentalnych przemianach współczesności, świata, w tym – mimo odległości – także w Polsce, a więc w całej sferze ducha: politycznego, ekonomicznego, kulturowego, religijnego itd. To Jego przeogromna erudycja pozwalała Mu zabierać głos w najbardziej doniosłych sprawach współczesności. Był – tu, niestety, znowu czas przeszły – klasycznym przedstawicielem humanizmu otwartego, wrażliwego na ludzką krzywdę, na podstawowe pytania, jakie ludzie sobie zadają. Cechą Jego myślenia, niezależnie od tego, czy pisał wielce uczony traktat naukowy czy kolejną bajkę, było stawianie czytelnikom mnóstwa pytań; zmuszał ich do podjęcia wysiłku samodzielnego (!) myślenia i nie uważał za celowe dawać na owe pytania odpowiedzi. Czy zawsze był konsekwentny? Czy Jego książka Pochwała niekonsekwencji była przypadkiem? Przenigdy, to też jeden z uroków tego, bez wątpienia genialnego, myśliciela.
Recenzując na Uniwersytecie Wrocławskim dokonania Mistrza, wypowiedziałem myśl, która nie stała się ciałem. Pragnę ją w tym miejscu powtórzyć: nastał czas wydania opera omnia Leszka Kołakowskiego. Winni to jesteśmy nie tylko Jemu, ale całej kulturze: polskiej i światowej. Nie będzie to łatwe zadanie. Omawiająca poglądy Kołakowskiego monografia o. prof. Jana Andrzeja Kłoczowskiego Więcej niż mit… wskazuje na blisko 350 tekstów. Od jej wydania minęło już kilka dobrych lat, płodnych dla Filozofa z Oxfordu, a i pozycje zamieszczone w tej książce nie ujmują wszystkich, rozrzuconych po całym świecie.
Kończąc te wspomnienia, niepełne oczywiście, chciałbym się zatrzymać nad niezwykle ważnym i skomplikowanym problemem osobistego stanowiska Leszka wobec wiary (ale nie wobec chrześcijaństwa – to bowiem skrótowo przedstawiłem, zresztą jest na ten temat dość obszerna literatura). Przemożny wpływ na osobisty stosunek Leszka do wiary miała niewątpliwie niezwykle pogłębiona znajomość rożnych wariantów doktryn chrześcijaństwa, zwłaszcza łacińskiego; zachodzące w nim różnice; spory, niejednokrotnie krwawo rozstrzygane; współczesne dyskusje związane między innymi z narastającymi procesami sekularyzacyjnymi; wreszcie znajomość tekstów buddyjskich i hinduistycznych, o czym można się przekonać, czytając Jeśli Boga nie ma. Kołakowski nie ograniczał się do chrześcijaństwa, religie Wschodu to też był Jego świat. W jednym z wywiadów mówił: „Jeśli kto ma pretensje, że książka nie kończy się wyraźną deklaracją, musi pamiętać, że pisał ją filozof. Niech ludzka potrzeba duchowa przemawia językiem tekstów religijnych”. Rożnych tekstów – dodałbym od siebie w charakterze komentarza.
W starym (napisanym jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku) eseju o Jezusie pisał: „Osoba i nauki Jezusa Chrystusa nie mogą być usunięte z naszej kultury ani unieważnione, jeśli kultura ta ma istnieć i tworzyć się nadal”. To niejako plan makro, plan ponadosobowy, jednak nie pozostawał bez wpływu na Leszka Kołakowskiego. Na jednoznacznie postawione pytanie o własną chrześcijańską wiarę, odpowiadał w wywiadzie-rzece:
I dalej: „W jakimś ogólnym sensie, którego nie potrafię jednak zdefiniować, tak. Jestem przywiązany do tradycji chrześcijańskiej, do wielkiej siły Ewangelii, Nowego Testamentu”. Trzeba znać precyzję wypowiedzi Leszka, żeby się zorientować, że nie była to odpowiedź na postawione pytania.
Podobnie było w jednym z wywiadów (z Adamem Michnikiem), kiedy Leszek przy samym końcu rozmowy stwierdził: „Mądrość Biblii jest czymś niebywałym zupełnie. Ile razy czytałem Księgę Hioba, to miałem uczucie takiego zdziwienia, jak to możliwe, że ludzie dawno temu byli tacy mądrzy”.
Ta fascynacja pismami uchodzącymi za objawione bez wątpienia rzutowała na Jego własną postawę. Kiedy w książce Jeśli Boga nie ma analizował alternatywę: świat z Bogiem lub bez Niego, opowiadał się, w miarę jednoznacznie i nie po raz pierwszy, po stronie Jego (Boga) obecności, ściślej pisał o przydatności religii dla ludzi, gdyż ci odczuwają potrzebę religii. Ale to znowu był plan makro. Na pytanie przypierające Leszka do muru, zadane przez jednego z przyjaciół: „Leszku, czy wobec tego Pan Bóg jest czy Go nie ma?”, Filozof odpowiedział w typowy dla swojej profesji sposób: „Jest, ale… psst, nie należy o tym głośno mówić”. W 2007 roku, odpowiadając na pytanie Martina Jay, stwierdził: „…biorę na serio chrześcijaństwo. Nie jestem jednak katolikiem w sensie przynależności do Kościoła i wyznania, chociaż… czuję się zaprzyjaźniony z chrześcijaństwem”. Ta myśl wcale nie przeszkadza niektórym myślicielom (na przykład Tony’emu Judithowi) zaklasyfikować Kołakowskiego do grona katolików. Z kolei Piotr Mucharski w wywiadzie dla „Tygodnika Powszechnego” wydobył od Leszka następujące wyznanie: „Nie jestem żadnym filozofem katolickim”. (To ze wszech miar zrozumiałe, był zanadto sceptyczny, chociaż roli rozumu też nie przeceniał). I znowu należy mieć świadomość różnicy między byciem filozofem katolickim a człowiekiem wierzącym w tym duchu… Wreszcie, na konkretnie zadane pytanie o swoją wiarę odpowiedział, jak przystało na filozofa: „Bóg to wie…”.
Biskup Bronisław Dembowski, znajomy Leszka od lat kilkudziesięciu, odprawiając mszę w zasłużonym dla PRL-owskiej opozycji kościele, powiedział, że „Filozof nigdy nie zadeklarował się jako chrześcijanin; pytania o własną wiarę zbywał, ale o religii pisał wiele i dobrze, traktując ją jako fundament kultury i etyki”. Zaś kończąc swoje kazanie, przytoczył słowa kard. Stanisława Dziwisza: „Pragnę prosić Boga, aby przyjął dobro, które czynił Leszek”…
Zasmucił nas Leszek. Ale smutek może wynikać z małej wiary lub z tego, że przez czas jakiś zwyczajnie czujemy się porzuceni czy osieroceni. Pojawia się jakaś pustka, jakieś milczenie, kiedy chciałoby się, aby jeszcze do nas mówił… Nawet nie mówił, lecz po prostu był. Tak bywa w przypadku osób drogich naszemu sercu, tego się właśnie najbardziej czepiamy. Nie chcemy Go „wypuścić z rąk”. Za jakiś czas, czytając i zagłębiając się jeszcze bardziej w Jego przemyśliwania, zobaczymy nowe horyzonty i poszerzy się nasze widzenie ludzi i świata o treści, których zrazu nie dostrzegliśmy. Jego inspiracje wzbogacą też nas samych i smutek zastąpi radość, radość z samego faktu, że był i żył wśród nas taki człowiek.
„Leszku, wróć – pisałem przeszło dwadzieścia lat temu. – Tu wcale nie jest taka [intelektualna] pustynia”, i jest to także Twoja wielka zasługa. Leszek Kołakowski wrócił, ale nie w tej postaci, o jakiej marzyliśmy… Aleja Zasłużonych na Powązkach nie jest miejscem wiecznego spoczynku dla Jego myśli, nie może nim być. Jego myśli będą się unosiły wysoko ponad ziemią, ponad tą ziemią, pod którą został pochowany.
KAROL TOEPLITZ, prof. dr hab., filozof, uczeń i przyjaciel Leszka Kołakowskiego.
Skomentuj artykuł