O życiu człowieka i psychologii komunikacji
Psychologią komunikacji zachwyciłam się w pewnym sensie ze zmęczenia tak zwaną pracą nad sobą. Pierwotnie bowiem zakładaliśmy, że człowiek musi się zmienić, by zmieniło się jego zachowanie. Psychologia komunikacji wyrzeka się diagnostyki osobowości człowieka i akceptuje go takim, jaki jest tu i teraz. Otwiera to nową możliwość rozwoju, ponieważ w psychologii komunikacji nie koncentrujemy się na człowieku, tylko na tym, co się rozgrywa pomiędzy ludźmi – w przestrzeni między nimi, w relacji między nimi i w ich komunikacji - mówi Elżbieta Sujak, psychiatra i kierownik duchowy, w rozmowie z Józefem Augustynem SJ.
Co jest dla Pani najważniejsze w życiu?
Wiele rzeczy było dla mnie ważnych. Przede wszystkim ciekawość świata i chęć poznawania go. Kolejna sprawa to porządkowanie tego, co poznane, i szukanie jakiegoś centrum, na którym należałoby się skupić. Najpierw takim centralnym punktem był drugi człowiek i więź z nim. Dopiero później to zainteresowanie człowiekiem rozszerzyło się na Kogoś większego niż on. Być może wpływ na to rozszerzenie miało rozczarowanie człowiekiem, nie konkretnym, ale istotą ludzką w ogóle. Dostrzeżenie ludzkich granic, w tym także własnych, sprawiło, że zaczęłam poszukiwać wartości, przekraczając człowieka, i skierowałam się ku religii.
Z wykształcenia jest Pani psychiatrą i wiele lat kierowała Pani oddziałem psychiatrycznym. Czy rozczarowanie człowiekiem wiąże się z Pani profesją?
Nie, psychiatria nigdy mnie nie rozczarowała.
Czy jednak człowiek zraniony, bo taki z pewnością trafia na oddział psychiatryczny, nie był źródłem rozczarowania?
Na pewno nie, ponieważ granice człowieka chorego można w jakiś sposób określić. Moje rozczarowanie dotyczyło człowieka zdrowego jako istoty władającej światem, która przypisuje sobie sprawowanie władzy nad przedmiotami i ludźmi. Ten typ człowieka mnie rozczarował. Z chorymi po prostu byłam i pomagałam im. Traktowałam ich jako osoby mi powierzone, dlatego z mojej strony nie pojawiały się jakieś oczekiwania wobec nich. A rozczarowanie przecież jest owocem oczekiwania niespełnionego. Wobec chorych nie miałam oczekiwań, nie mogli więc mnie rozczarować.
Z czym zatem wiązało się Pani rozczarowanie człowiekiem?
Trudno to określić, ponieważ tak naprawdę składa się na to suma wielu rozczarowań. W dzieciństwie patrzymy na rodziców jak na istoty doskonałe, w okresie dojrzewania poznajemy ich granice i to pierwszy etap naszego rozczarowania. Później nierzadko doznajemy odrzucenia ofiarowanej innym przyjaźni – to też element rozczarowania. Poznajemy ludzkie losy i widzimy w nich załamania, i to zawinione załamania. Dostrzegamy opanowanie przez jakieś uzależnienie. Wszystko to staje się źródłem rozczarowania. Generalnie mówiąc, wiąże się ono z niemożnością przekroczenia przez człowieka pewnych granic.
Czy nie wiązało się to także z komunizmem, w czasach którego kształciła się Pani i pracowała?
Z pewnością. Szybko doświadczyłam pewnych represji. Najgorsza była jednak miałkość i ciasnota tego systemu. Chociażby to, że zwał się „demokracją”, a był jej przeciwieństwem, albo to, że traktował człowieka jako przedmiot manipulacji. Niewątpliwie to także wpłynęło na rozczarowanie. Odrzuciło mnie wówczas od polityki i trwa to do dziś.
Czy zdaniem Pani, by skierować się ku Bogu, człowiek musi przejść etap rozczarowania sobą i innymi ludźmi?
Nie wiem. Taka była moja droga. Spotykam jednak ludzi, którzy otwierają się na Pana Boga w sposób naturalny, tak jak rozwija się kwiat: od razu rozkwita w nich powołanie, a nawet ludzka świętość. Przypuszczam, że są ludzie, którzy otwierają się na Boga w sposób bezpośredni i zostaje im oszczędzone to rozczarowanie. Chociaż z drugiej strony, chyba nikomu nie zostaje oszczędzone rozczarowanie samym sobą.
Nikomu, kto choć w minimalnym stopniu patrzy na siebie krytycznie.
Człowiek musi dostrzec własne granice i zrozumieć, że jest istotą stworzoną.
Czy jednak owo rozczarowanie sobą i człowiekiem w ogóle nie prowadzi do nihilizmu? Nie znajdujemy wartości w sobie i nie widzimy jej także gdzie indziej.
Człowiek nie przestaje być wartością tylko dlatego, że jest istotą skończoną i ma swoje granice. Wartością pozostaje. Zawsze miałam poczucie wartości człowieka i nie czułam się zagrożona nihilizmem. Myślę, że także dlatego mogłam podjąć zawód, który kierował mnie ku ludziom i ich potrzebom.
Co decyduje o tym, że jednych rozczarowanie człowiekiem prowadzi do spotkania Boga, a innych na bezdroża nihilizmu?
Nihilizm moim zdaniem zagraża tym, którzy za wszelką cenę chcą w sobie uratować doskonałość, iluzję mocy, sił i jakichś nieograniczonych ludzkich możliwości. Kiedy ich dążenia natrafiają na niepowodzenia, a oni nie chcą się przyznać, że jest to niepowodzenie – to może prowadzić do nihilizmu.
Współczesny nihilizm byłby więc spowodowany ubóstwieniem człowieka przez siebie samego?
W jakimś stopniu tak. Ta wiara w nieskończoność młodości czy własnych możliwości, przy jednoczesnym obwinianiu otoczenia, nigdy siebie, o wszelkie niepowodzenia. Nie bierze się odpowiedzialności za siebie i to ostatecznie prowadzi do nihilizmu.
Natomiast jeśli chodzi o spotkanie z Bogiem, to przypuszczam, że zawsze jest to także kwestia łaski. To Bóg wychodzi naprzeciw i w pewnym momencie dotyka człowieka. Jesteśmy na tyle wolni, na tyle przez Niego tą wolnością obdarzeni, że możemy ów dotyk odrzucić. Zwłaszcza jeśli wcześniej odrzucaliśmy ludzi, wówczas łatwiej przyjdzie nam też odrzucić Boga.
Paradoksalnie rozczarowanie człowiekiem prowadzi więc do Boga, a przyjęcie Go z powrotem otwiera nas na ludzi.
Na pewno – i chyba taka właśnie była moja droga.
Zajmuje się Pani psychologią i rozwojem życia wewnętrznego. Chciałbym zapytać o granice między psychologią a duchowością i ich wpływie na ludzki rozwój.
Kiedyś dzieliłam ścieżki ludzkiego rozwoju na kilka równoległych dróg. Teraz dostrzegam wielowarstwowość życia psychicznego i duchowego człowieka. To nie anuluje mojego poprzedniego widzenia, ale je uzupełnia.
Na czym polegałaby ta wielowarstwowość?
Trudno to nazwać, ponieważ większość z nas sobie tej wielowarstwowości nie uświadamia. Można to sobie uświadomić dopiero, jeśli dzięki refleksyjności poznamy siebie oraz złożoność własnego przeżywania. Bywa na przykład cierpienie, które przynosi radość, z tym że radość ta pochodzi z innego poziomu niż cierpienie spowodowane jakąś dolegliwością. Podobnie różnego typu ambiwalencje: czegoś się jednocześnie boimy i pragniemy. Można to potraktować jako zlepek przeżyć, ale można też przeanalizować to jako równoczesne przeżywanie czegoś na różnych poziomach.
To jednak wymagałoby ludzkiej wnikliwości i wysiłku poznania.
Trudno to ocenić do końca. Człowiek nie jest świadomy narastania swojego doświadczenia. Każda sytuacja jest nowa i tylko nawyk porządkowania własnego przeżywania oraz refleksja nad nim stopniowo prowadzi do dostrzeżenia wielowarstwowości przeżywania człowieka.
Według jakiej metody dokonywać owego porządkowania?
Pewną szansę dostrzegam w selekcji. Nadmiar bodźców, który jest właściwy dla współczesności, sprawia, że owe dostępne nam bodźce albo odbijamy, albo wchłaniamy jedynie powierzchownie, nie analizując ich, nie pytając o ich źródła czy zamierzone cele. Spójrzmy na przykład na niemal ustawicznie bombardujące nas reklamy. Są czymś bardzo powierzchownym, działają na nasze najprostsze, elementarne potrzeby, nie proponując niczego głębszego.
Tymczasem chodziłoby tu o pewną ascezę intelektualną i umiejętność odrzucenia, porządkowania poprzez selekcję. Człowiek nie jest w stanie wchłaniać wszystkiego, co w niego uderza. Oczywiście, zdarzali się geniusze, którzy potrafili dyktować jednocześnie cztery listy i nie mieszali ich, ale to przywilej jednostek wybitnych. Podobno Napoleon tak pracował. Przeciętny zjadacz chleba musi odcinać się od bodźców i nauczyć się sztuki wyboru.
Kiedy Aleksander Sołżenicyn został wydalony ze Związku Radzieckiego i musiał wyjechać na Zachód, w konfrontacji z ową wielością bodźców i rzeczy zachodniego konsumpcjonizmu mówił o konieczności samoograniczenia.
Chodzi o to, że nie wszystko, co do mnie dociera, jest dla mnie. Nieraz trzeba się po prostu odciąć od różnych kanałów i wybrać jeden. Podobnie jak w przypadku telewizji – można oglądać tylko jeden program. Każdy z nas powinien decydować, co wybiera i na czym skupia uwagę.
Czasem jednak docierają do nas bodźce wbrew nam i naszej selekcji.
Na pewno, dlatego ważne jest kryterium selekcji: jaką wartość wybieram przede wszystkim. Potrzebujemy jakiegoś centralnego tematu, na którym się skupimy, odrzucając wszystko, co nam przeszkadza. Oczywiście tych wartości, które człowiek akceptuje i przyjmuje, może być kilka. Skupienie się literalnie na jednej wartości może bowiem prowadzić w skrajnych przypadkach do fundamentalizmu: odcinania się od wszystkiego, co jest inne, i koncentracji na jednym systemie. To oczywiście człowieka zubaża.
Jeśli więc nie wystarcza samoograniczenie i selekcja, która może prowadzić do tak niebezpiecznego dziś fundamentalizmu, to co dalej?
To pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Być może jest to kwestia promowania wartości, które się wybiera. Dla mnie jest to głoszenie słowa Bożego. Zwróćmy uwagę, że fundamentalizm nie głosi światu wartości. Jest zamknięty i broni się przed tym, co reprezentuje świat zachodni. Nie ma w nim tego, co nazwalibyśmy apostolstwem.
Jeśli chcemy uporządkować własne przeżywanie świata i siebie, musimy najpierw poznać swoją wartość, swoje granice i otwierać się na rozwój. W żadnym momencie życia nie jesteśmy pozbawieni szansy na rozwój, poza momentem śmierci.
Zajmuje się Pani także psychologią komunikacji. Jak dziś komunikować się z człowiekiem, kiedy wydaje się, że przepaść między ludźmi jest coraz większa.
Psychologią komunikacji zachwyciłam się w pewnym sensie ze zmęczenia tak zwaną pracą nad sobą. Pierwotnie bowiem zakładaliśmy, że człowiek musi się zmienić, by zmieniło się jego zachowanie. Psychologia komunikacji wyrzeka się diagnostyki osobowości człowieka i akceptuje go takim, jaki jest tu i teraz. Otwiera to nową możliwość rozwoju, ponieważ w psychologii komunikacji nie koncentrujemy się na człowieku, tylko na tym, co się rozgrywa pomiędzy ludźmi – w przestrzeni między nimi, w relacji między nimi i w ich komunikacji. Psychologia komunikacji wypracowała wiele narzędzi, dzięki którym komunikacja ta może stać się elementem bardziej łączącym i nastawiającym człowieka na innych ludzi. Wiąże się to ze zmianą pewnych prostych zachowań i podjęciem pewnych narzędzi komunikacji, a to wtórnie sprzyja rozwojowi człowieka.
Samoobserwacja i wolitywne wpływanie na siebie mogą więc okazać się złudne.
Mogą być złudne z tego względu, że człowiek w takim przypadku nieustannie pozostaje przy sobie. Natomiast otwierając się na proces komunikacji i na drugiego człowieka, a ponadto biorąc odpowiedzialność za spotkanie z nim, możemy odwrócić uwagę od siebie. Jednak zachowując koncentrację na spotkaniu – i tu ważna jest wspomniana wcześniej wielowarstwowość przeżywania – nie tracimy jednocześnie komunikacji z samym sobą. To sprawia, że się zmieniam, ale nie dlatego, że chcę. Pracując nad sobą, chcemy często zrealizować jakieś marzenia o sobie, tworzymy sobie jakieś „ja idealne”. Psychologia komunikacji w jakiś sposób zmusza nas do pozostania przy „ja realnym”, przy naszych granicach i akceptowaniu ich. Nie jest to rzucanie się z pięściami na owe granice, by je rozwalić. Tylko wyjątkowe sytuacje wymagają jakiegoś napięcia.
Wszystko to sprawiło, że niejako odnalazłam nową ścieżkę dla rozwoju człowieka. Świadczą o tym warsztaty komunikacji, które podejmowałam przez wiele lat. Zbliżały one ludzi, ułatwiały im samopoznanie w sposób często dla nich zaskakujący, ponieważ jest to samopoznanie bez ocen. To bardzo służy więziom międzyludzkim. Kryzysy małżeństwa czy rodziny, które dziś obserwujemy, w dużej mierze wynikają z kryzysu więzi międzyosobowych. Więzi te można uleczyć poprzez uleczenie komunikacji. To błędy komunikacji zagrażają więziom międzyludzkim. Jeśli skoncentrujemy się na komunikacji, możemy nie tylko ratować więzi, ale także je pogłębiać i rozwijać.
Teoria komunikacji niejako zrewolucjonizowała pojęcie pracy nad sobą. Zamiast hasła: „Stań się lepszy, a wówczas będziesz miał lepsze kontakty z innymi”, propaguje ona raczej hasło: „Zostaw siebie. Możesz komunikować się z innymi taki, jaki jesteś”.
Rzeczywiście tak jest. Wynika to też z mojej obserwacji rozwoju osób, z którymi pozostawałam w kontakcie przez wiele lat. Widziałam na przykład, jak często intensywna praca nad sobą, to znaczy nad realizacją jakiegoś ideału siebie, prowadziła do iluzji, a pielęgnowana iluzja zmienia się w poczucie doskonałości. To odrzucenie swojego „ja realnego”. Dlatego psychologowie komunikacji kwestionują ten typ pracy nad sobą, ponieważ realizacja „ja idealnego” jest tak naprawdę zwichnięciem pracy nad sobą.
W młodości pozostawałam pod dużym wpływem literatury, która nawoływała do wypracowywania takich czy innych cech, by tworzyć „ja idealne”: jakim chcę być, jakim chce minie widzieć Pan Bóg... Stosunkowo łatwo przyjmuje się z zewnątrz takie czy inne zachowania, trzeba jednak zdawać sobie sprawę, że wchodzą one w głąb i stanowią zagrożenia dla naszego „ja realnego”.
Czy nie w tym upatrywałaby Pani przyczyn dość radykalnego odejścia od współczesnej ascetyki?
W pewnym sensie tak. W swoim życiu miałam możliwość obserwowania ludzi, którzy intensywnie i szczerze pracowali nad sobą nawet przez czterdzieści lat. Patrząc na efekty tej pracy, widzę cierpienie tych ludzi. Zresztą sama – jak wspomniałam – też przeżyłam rozczarowanie pracą nad sobą. Wciąż jestem w tym początkująca. Czas nie zweryfikował tej zasady, dlatego z takim entuzjazmem zajęłam się teorią komunikacji, która zdaje się dużo bardziej owocna. Nie ukrywam i zawsze powtarzam to moim kursantom, że zasady psychologii komunikacji to w jakimś sensie też asceza, tylko w innym wymiarze.
Na czym zatem polegałaby różnica między ascezą przedsoborową a ascezą, o której Pani mówi?
To temat bardzo rozległy, który wymagałby ogromnej syntezy. W dużym skrócie mogę powiedzieć, że różnica dotyczy już punktu startu pracy nad sobą. Tradycyjnie wskazuje się, że samopoznanie ujawni posiadane wady, szczególnie wadę główną, od której należy się uwolnić. Rejestruje się przede wszystkim własne cechy negatywne, które mają zostać zmienione. Można jednak – co jest szczególnie ważne dla ludzi bardzo młodych – podjąć tę pracę od przyjęcia siebie oraz akceptacji wartości i darów, które mają być rozwijane. I nie muszą to być wartości natychmiast społecznie nagradzane. Akcent dotyczy tu otrzymanego daru i perspektywy jego rozwoju, a nie koncentracji na ułomności, od której trzeba się uwolnić.
Różnica ta polegałaby także na pielęgnowaniu własnej uważności, pogłębianiu swojej świadomości i zaangażowaniu w chwilę obecną. Nasze relacje z ludźmi wynikają zazwyczaj z naszych potrzeb. To potrzeby dyktują poszukiwanie ludzi i kontaktu z nimi. Lubiący mówić szuka słuchaczy; ciekawy świata szuka tych, którzy dostarczą mu o tym świecie wiedzy. Jest nastawiony na to, co chce osiągnąć, i na tym buduje swoje relacje.
W psychologii komunikacji swoją uwagę koncentruje się na tu i teraz, na to, co się między nami rozgrywa. Nie jest ważne, co chcę osiągnąć, ale czego potrzebuje druga strona. Dlatego tak istotne staje się pogłębienie świadomości tego, co dzieje się tu i teraz: co czuję ja w tej relacji, czego potrzebuje ten drugi człowiek, co się między nami wydarza. To sprawia, że w tym spotkaniu wnikam nie tylko w to, co dzieje się we mnie, ale i u mojego rozmówcy. To praca nad poszerzeniem świadomości. Nie mogę myśleć tylko o tym, kim ja jestem w tej rozmowie. Muszę zostawić siebie na boku, a jednocześnie być stale ze sobą w kontakcie. To jest asceza.
Chyba trudniejsza niż posty i jałmużna.
Jest to trudniejsze i łatwo popełnić tu błędy, ale te błędy są rejestrowane. Poza tym teoria i praktyka komunikacji dostarcza narzędzi do ich korygowania. Na tym polega wartość tej psychologii.
Mówimy tu o komunikacji międzyludzkiej. Chciałbym zapytać o doskonalenie naszego dialogu z Panem Bogiem. Czy swoistymi warsztatami komunikacji z Nim nie są „Ćwiczenia duchowne” św. Ignacego Loyoli, w których prowadzeniu od lat pomaga Pani w Centrum Duchowości w Częstochowie?
Z pewnością. Ćwiczenia mają za zadanie pogłębianie świadomości, o którym mówiliśmy. Rekolekcyjna cisza pomaga w uświadomieniu sobie złożoności i wielowarstwowości własnego przeżywania. Trudno jednak byłoby mi odpowiedzieć na pytanie, czy Ćwiczenia są zgodne z teorią komunikacji. Przypominają mi się warsztaty, na których kursanci pytali mnie, czy Ewangelie są zgodne z tą teorią i czy Jezus Chrystus po nią sięgał.
Co im Pani odpowiedziała?
Zachęcałam ich do czytania Ewangelii i samodzielnego przymierzania do niej teorii komunikacji. Mówiłam: „Sami zobaczcie, ja tego nie robiłam”. Nie śledziłam Ewangelii pod tym kątem, ale też nie znalazłam w wypowiedziach Jezusa jaskrawych błędów komunikacji.
Najważniejszą sprawą w owym dialogu z Bogiem jest modlitwa, z którą nierzadko mamy niemałe trudności. Jak dziś – w świecie obojętnym religijnie, by nie powiedzieć areligijnym – uczyć modlitwy i wychowywać do niej?
Istotne w tym wychowaniu byłoby nastawienie na refleksję. Życie modlitwy może rozwinąć się tylko na bazie refleksyjności – nad sobą, nad wydarzeniami z naszego życia, nad innymi ludźmi. Każda refleksja rodzi pytania, na które szukamy odpowiedzi. Znajdujemy je, odkrywając własne pragnienia i obawy, dostrzegając swoje granice i ucząc się w ten sposób wewnętrznej szczerości wobec siebie. Na tej bazie może rozwijać się modlitwa jako relacja z Bogiem, któremu mogę postawić różne pytania i wiem, że Bóg może mi udzielić na nie odpowiedzi. Tworzę w ten sposób pewną relację – uznaję swoją zależność od Boga i ostatecznie ku Niemu zaczynam kierować swoje pragnienia i poszukiwania.
Dziś człowiek paradoksalnie chce uczestniczyć w rekolekcjach i szuka ich, ponieważ w pewnym momencie postawił sobie pytania i odkrył w sobie pragnienia, na które współczesna kultura masowa nie daje mu żadnych odpowiedzi. Najważniejsze jednak jest tu owo uczucie refleksyjności, a nie znalezienie odpowiedzi na wszystkie pytania, co starają się uczynić niektóre media. Trzeba nam wyłączyć się z tego powszechnego naśladownictwa, z kręgu różnorakich idoli. W tym widzę szansę na rozwój naszej modlitwy osobistej.
Ważne jest więc stworzenie pewnego klimatu do tej modlitewnej refleksji. Kiedy jednak wchodzimy do kościoła na niedzielną Mszę świętą, brakuje przestrzeni do refleksji.
Miałam na myśli tylko jedną ścieżkę modlitwy – modlitwę osobistą. Nie mówiłam o przeżywaniu modlitwy w parafii, w kościele czy na Eucharystii. Rzeczywiście jednak mam wrażenie, że wnętrze kościoła zubożało. W moich wspomnieniach z dzieciństwa, na przykład w maju, w środku kościoła znajdowało się morze kwiatów i płonących świec. Bogactwo wrażeń zmysłowych stwarzało pewien klimat, który dawał poczucie uczestnictwa w wartości.
Dziś pod tym względem kościoły wydają się zubożone, ich wystrój stał się dużo skromniejszy. Nie ma już na przykład tylu świec. A one są dla mnie czymś żywym. Płomyk świec się rusza, wypala, zmienia w hołd składany Panu Bogu. Lampki naftowe czy światła żarówki są dla mnie martwe. Wydaje mi się, że także ludzie młodzi tak postrzegają światło świec. Propaguje się przecież kolacje przy świecach, by zaakcentować w ten sposób uroczystość chwili. Myślę, że w jakimś stopniu zagubiliśmy wartości, które pomagały przeżywać sacrum.
Świętowanie ze świecami wprowadziliśmy w celebrowaniu świeckich uroczystości, a w kościołach mamy do czynienia z czystym pragmatyzmem elektrycznych żarówek.
A to zubaża. Podobnie jest w przypadku muzyki sakralnej. Jeśli w kościele słyszę ten sam typ muzyki, co z odbiornika radiowego albo telewizyjnego, to nie mam poczucia, że wchodzę w inną sferę. Piosenki, które świetne sprawdzają się przy ognisku, w czasie wędrówek czy nawet pielgrzymek, stają się obce, jeśli przenieść je do kościoła. Kiedy byłam w Sodalicji Mariańskiej dziewcząt, śpiewałyśmy: „Królowej swej ja wierność przysięgałam...”. Teraz słyszę: „Panience swej piosenkę na dobranoc...”. Jest różnica, która zabija atmosferę.
Poza tym dziś kościoły – poza nabożeństwami – zamyka się często na cały dzień. Nie mogą więc być azylem. Przed szybą drzwi nie czuję się wewnątrz świątyni, a sama świadomość, że zastanę drzwi kościoła zamknięte, nie pobudza mnie, by do niego wstąpić. Chroni się wartości materialne przed ewentualnymi złodziejami, ale jednocześnie zamyka się wartości, które są tam niezależnie od tego, czy trwa w kościele jakieś nabożeństwo, czy nie.
Epoka tych żywych symboli zdaje się już minęła, ale mimo wszystko pozostała tęsknota za świętowaniem. Jak dziś stwarzać atmosferę prawdziwego świętowania?
Nie wiem, czy mogę udzielić odpowiedzi na to pytanie, ponieważ jestem prawdziwym antytalentem, jeśli chodzi o świętowanie. Raczej uczestniczę w święcie niż je przygotowuję.
Natomiast jeśli chodzi o świętowanie w kościele, to brakuje mi w naszych świątyniach atmosfery ciszy, nawet tam, gdzie przez cały dzień wystawiony jest do adoracji Najświętszy Sakrament. Nieraz trudno znaleźć chwilę, by pobyć przed Jezusem w ciszy: albo ludzie śpiewają, albo zbierają się różne grupy i zaczyna się recytacja tekstów modlitewnych. Wtedy nie dowierza się samej Obecności. Muszę przyznać, że bardzo brakuje mi atmosfery adoracji. Nawet w czasie Eucharystii zauważyłam, że kiedy kapłan odprawiający Mszę wprowadza moment ciszy – chociażby po wygłoszeniu kazania – nagle w tej ciszy w kościele narasta napięcie. Czuje się nerwowe oczekiwanie na ciąg dalszy. Jakbyśmy nie umieli przebywać w ciszy, a przecież cisza to szkoła uczenia się Bożej obecności.
Skomentuj artykuł