Radość dawania
"Miłość miłosierna we wzajemnych stosunkach ludzi - pisał bł. Jan Paweł II w encyklice Dives in misericordia - nigdy nie pozostaje aktem jednostronnym. Nawet w wypadkach, w których wszystko zdawałoby się wskazywać na to, że jedna strona tylko obdarowuje, daje - a druga tylko otrzymuje, bierze (...), w istocie rzeczy zawsze również i ta pierwsza strona jest obdarowywana". Prawdziwość tych słów potwierdzają świadectwa wolontariuszy, ludzi, którzy bezinteresownie służą potrzebującym.
Świadectwa
Dorastanie do bycia lepszym
Wolontariat to wyzwanie. Zwykle mówi się o beneficjentach pomocy. Ale to pomagający powinien stawiać sobie pytania - o swoją motywację, możliwości i ograniczenia oraz… o własne korzyści! To fascynujące, jak wiele można skorzystać, pomagając innym. Poznawanie nowych ludzi, ich życiowej drogi, poszerzanie własnych horyzontów myślowych, podejmowanie nowych wyzwań, zdobywanie umiejętności, frajda i satysfakcja, bycie potrzebnym i ważnym dla kogoś, zaangażowanie w nowe aktywności. Uczenie się pokory, pokonywanie własnych ograniczeń. Można by wymieniać jeszcze wiele, ale najistotniejsze jest to, że pomaganie to wymiana. I to wymiana dwustronna - między pomagającym a korzystającym z pomocy, w której każdy ma szansę dostać coś dobrego i ważnego dla siebie.
Wolontariat to też radość dzielenia się swoją pasją. Zwykłe rzeczy zyskują nowy wymiar, ludzie stawiają czoła nieprawdopodobnym przeciwnościom, są gotowi do przekraczania samych siebie. A to dzięki temu, że na swojej drodze spotkali kogoś, kto zaraził ich swoją energią, optymizmem i wiarą w rzeczy niemożliwe. To często zachwiane przez życie poczucie sprawstwa odbiera ludziom chęć do zmiany. Do zmiany, która bez nich samych nie jest możliwa.
Wolontariat to dorastanie do bycia lepszym, bardziej świadomym i spełnionym człowiekiem. A dokonuje się to dzięki tym, którym pomagamy!
Jarosław Adamczuk, prezes stowarzyszenia "Serduszko dla Dzieci", psycholog pracujący z dziećmi i młodzieżą
Przygoda z hospicjum
Wewnętrzną potrzebę pomagania innym postanowiłam zrealizować w Wolontariacie Fundacji Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci. Czas spędzony w fundacji to wiele wspaniałych spotkań z podopiecznymi i ich rodzinami. To chwile poświęcone rodzinie, której pomagałam w opiece nad dwojgiem młodszego rodzeństwa jednego z naszych pacjentów. Były to zawsze spotkania z nadzieją, wolą walki i chęcią życia, które za każdym razem tak samo mocno wzruszały. Pamiętam uśmiechy na twarzach wielu podopiecznych - prawdziwe i szczere, mimo niedogodności i bólu. Obrazy te pozostaną w mojej pamięci na całe życie. Wracam do nich zawsze, gdy wydaje mi się, że nie poradzę sobie z jakąś sytuacją. Wtedy wiem, że moje narzekania są "bezpodstawne", że każdego dnia powinnam dziękować Bogu za dar życia, za zdrowie i dzielić się wszystkim, co mam, z innymi.
Praca w wolontariacie hospicyjnym to - poza spotkaniami z podopiecznymi - także prace biurowe, tworzenie baz danych, pozyskiwanie funduszy, koordynowanie rozmaitych przedsięwzięć charytatywnych. Swoje miejsce znalazłam również przy prowadzeniu akcji "Nadzieja zamiast bukietu", skierowanej do młodych par, które zechcą poprosić swoich gości, aby zamiast kupowania kwiatów złożyli datki na rzecz hospicjum. Za zebrane pieniądze organizujemy podopiecznym wyjazdy na turnusy rehabilitacyjne.
Pomaganie uzależnia, daje ogromną satysfakcję i sprawia, że mimo poświęcania swojej energii innym zyskujemy mnóstwo wewnętrznej siły, chęci do życia i dalszego pomagania. Nadaje ono życiu prawdziwy sens, a uśmiech na twarzach małych pacjentów jest zawsze najlepszym wynagrodzeniem każdego trudu. Pomagać można na wiele sposobów - ja to wiem i zapewniam, że warto!
Anna Olejnik, wolontariuszka hospicjum dla dzieci
Katecheza w areszcie śledczym
Posługuję jako katechetka w Areszcie Śledczym Warszawa-Mokotów od siedmiu lat. Moja praca ma na celu pomoc księdzu kapelanowi przede wszystkim w rozmowach z osadzonymi. Dźwięczą mi jeszcze w uszach słowa kapelana z Olszynki Grochowskiej usłyszane na początku mojej posługi wśród osadzonych: "Jeżeli pragniesz widzieć owoce swojej pracy, to lepiej, żebyś jej nie rozpoczynała"… Pan jednak po wielekroć zaskakuje, daje wiele znaków, radości i owoców działania łaski.
Adaś, lat 28, wykształcenie zawodowe. Typowa dla młodych postawa: nieufny, zamknięty w sobie. Widziałam, jak spiesznie wychodził z katechezy. Z pomocą przyszedł jego kolega z celi, który również ze mną rozmawiał. Przyszli razem. Adaś widział, że Robert jest otwarty, pyta i otrzymuje odpowiedzi. Rozmowa toczyła się wartko i radośnie. Następnym razem było już lepiej. W końcu Adaś zwierzył mu się, że też by zapytał panią Halinkę, ale się wstydzi. I to był przełom. Ja niczemu się nie dziwię, ponieważ każde pytanie traktuję poważnie. Jest to dla mnie sygnał do poszerzania tematu o sprawy Boga, religii i życia. W końcu rozpoczęło się przygotowanie do sakramentu bierzmowania. Adaś był radosny, chętnie przychodził na spotkania. Podsumował to następująco: "Ja już nie chcę przeklinać, tkwić wyłącznie w subkulturze więziennej, marnować czas. Pragnę się uczyć, być lepszym, mądrzejszym człowiekiem". Wybrał imię Karol.
Krzysiu. Siedemnaście lat bez sakramentu pokuty. Nie umiał odmawiać różańca. Do tego bardzo aktywny, z podniesionym ADHD. Skutecznie zakłócał porządek spotkań. Po trzech takich szarpanych lekcjach poprosiłam: "Panie Krzysiu, ja tylko przez pięć minut będę mówiła o Bogu, a później będziemy rozmawiali na każdy temat". Przystał na takie warunki. Z pomocą łaski Bożej udało się przygotować go do spowiedzi. Na koniec przyznał się, że nikt wcześniej tak pięknie go nie nazywał.
Bogu niech będą dzięki za morze łaski rozlewające się w każdym miejscu za wstawiennictwem Matki Bożej, Małej Tereni i Ojca Pio. To jest największa radość.
s. Halina od Jezusa Miłosiernego OCDS (tercjarka), katechetka
Misje w Lusace
W sierpniu 2009 r. wyjechałam na placówkę misyjną City of Hope, która znajduje się w Lusace - stolicy Zambii. Pracowałam tam przez rok jako wolontariuszka. Pomagałam siostrom tam pracującym w sprawach administracyjnych, a dla mieszkających tam dziewcząt prowadziłam zajęcia komputerowe, służyłam im pomocą przy odrabianiu lekcji, w przygotowywaniu się do egzaminów z matematyki. Nadzorowałam także dodatkowe zajęcia dla dzieci uczęszczających do szkoły podstawowej znajdującej się na terenie misji.
Spotkałam się tam z ogromem niezrealizowanych potrzeb. Niektóre zaczęłam dostrzegać już w pierwszym miesiącu pobytu w Zambii. Dzieliłam się zatem swoimi pomysłami z siostrami i nauczycielami, a ci byli otwarci na współpracę i cieszyli się z każdej mojej inicjatywy. Lubię mieć dużo zajęć, więc tak zorganizowałam swój czas, by każdy dzień był wypełniony pracą.
Chciałam jak najwięcej zrobić przez rok pracy w Zambii. Obserwując wysiłki nauczycieli, widziałam, że w tamtejszych warunkach ciężko im się pracuje, więc starałam się ich trochę odciążyć. Siostrom pomagałam w sprawach "przyziemnych", by mogły się skupić na zadaniach związanych ze swoim powołaniem. Widząc, jak bardzo dziewczynki mieszkające na misji potrzebują bliskości i zainteresowania, poświęcałam im całą swoją uwagę, starałam się spędzać z nimi każdą wolną chwilę.
Wyjechałam na misję, bo od kilku lat marzyłam o tym, by pomóc ludziom Afryki. Zrealizowałam swoje marzenie, ale owoce wyjazdu są inne, niż się spodziewałam. Po kilku miesiącach od powrotu do Polski uświadomiłam sobie, że ludzie, którym pomagałam, bardziej mi pomogli niż ja im. Nauczyli mnie dostrzegania potrzeb innych, które nie zawsze zauważałam przed wyjazdem. To w Zambii nauczyłam się dzielić tym, co mam, w aspekcie materialnym, ale przede wszystkim emocjonalnym. Zambijczycy uzmysłowili mi, że nie należy przejmować się problemami dnia codziennego ani ich sztucznie stwarzać. Afrykańczycy borykają się z takimi trudnościami, z jakimi większość ludzi w Polsce nigdy się nie zetknęła, a jednak zawsze śmieją się i cieszą z tego, co mają.
Pracując w Zambii, codziennie odczuwałam ogromne zadowolenie i radość. Chociaż wykonywałam trudną pracę, to jednak cieszyłam się, że tam jestem. Nie dostawałam wynagrodzenia za swoją pracę, a niczego mi nie brakowało. Posiadając tak mało i żyjąc w skromnych warunkach, byłam szczęśliwa. Dzieląc się swoimi umiejętnościami, pomysłami czy rzeczami, miałam wielką satysfakcję. Do tej pory cieszę się, że trafiłam do City of Hope, gdyż był to najwspanialszy czas w moim życiu.
Magdalena Rogalewska, wolontariuszka Salezjańskiego Ośrodka Misyjnego
Apostolstwo dobroczynne w parafii
Pracę charytatywną na terenie parafii Matki Boskiej Zwycięskiej w Warszawie-Rembertowie rozpoczęłam w 1997 r. Spotkania z ludźmi starszymi, chorymi, niedołężnymi i niepełnosprawnymi pozwalają mi inaczej patrzeć na życie. Czuję się im potrzebna. Efekty tej pracy są uzależnione od współpracy z łaską Bożą i otwarcia się na działanie Ducha Świętego. Każde życzliwe słowo, uśmiech, okazanie zainteresowania wnoszą radość w życie napotkanego brata czy siostry. Dla wielu osób moje odwiedziny są ulgą w cierpieniu, stają się jakby balsamem położonym na ranę, który zmniejsza ból. Ludzi chorych i poranionych zachęcam do ufności w Bożą Opatrzność przez akceptację tego, co ich spotyka, poświęcania czasu na modlitwę różańcową, Koronkę do Miłosierdzia Bożego i akty strzeliste oraz korzystania z sakramentu pojednania i Eucharystii, ponieważ to Jezus Chrystus jest najlepszym lekarzem ciał i dusz ludzkich, tylko On może nas uzdrowić. Dla chorych odprawiane są w kościele parafialnym Msze święte połączone z agapą. Osoby cierpiące z powodu samotności gromadzą się w punkcie charytatywnym, gdzie mile spędzają czas. Te zaś, które znajdują się w trudnej sytuacji materialnej, otrzymują pomoc finansową na zakup leków, odzieży i opłaty energii elektrycznej. Odwiedzam rodziny, w których są dzieci z silnym porażeniem mózgowym. Spotkania te można porównać do promieni słońca, które rozświetlają ponure, szare dni.
Pełniąc apostolstwo dobroczynne, stykam się też z ludźmi, którzy nie chcą pracować i liczą jedynie na wsparcie Kościoła. Są niezaradni, bo nie potrafią skorzystać z tego, co otrzymują, i właśnie oni znajdują się w największej nędzy.
W pracy charytatywnej współpracują ze mną inne osoby. Pomagają w wydawaniu produktów żywnościowych, przygotowywaniu paczek świątecznych i organizowaniu Wigilii Bożego Narodzenia. Odwiedzają chorych i wyjeżdżają z nimi na wypoczynek.
Spiesząc z pomocą ludziom poranionym czy pochodzącym z rodzin patologicznych, dostrzegam niepojętą miłość Stwórcy do nich. To On pochyla się nad nimi, bo pragnie ich szczęścia. Dlatego trzeba z wielką troską podchodzić do każdego życia od poczęcia do naturalnej śmierci.
s. Domicylla Gurtowska CSL
Lekcje dla uchodźców
Wkrótce miną cztery lata od momentu, gdy poprowadziłam pierwszą lekcję języka polskiego w ośrodku dla osób starających się o azyl. Celem było nauczenie imigrantów podstawowego słownictwa, kilku konstrukcji, ważnych zwrotów tak, by mogli łatwiej i szybciej odnaleźć się wśród Polaków.
Niejednokrotnie włos mi się jeżył na głowie, gdy słuchałam opowieści tych ludzi o ucieczce z ojczyzny, tęsknocie za bliskimi, o trudach podróży do Europy, o nieludzkim traktowaniu, którego doznali, a wreszcie o poczuciu bezsilności i zagubieniu w Polsce. Stało się dla mnie oczywiste, że znajomość języka jest tym podstawowym instrumentem, który może im dać choćby namiastkę bezpieczeństwa.
Dla moich uczniów świadomość, że ktoś robi dla nich coś bezinteresownie, była bardzo ważna. Dla mnie z kolei istotna była okazja spotkania osoby tak odległej kulturowo, z tak różnymi doświadczeniami, a jednocześnie - co było moim największym zaskoczeniem - tak bliskiej.
Justyna Szostakiewicz, lektor języka polskiego
Wśród najmłodszych i najstarszych
Powołanie kobiety do macierzyństwa interesowało mnie od dzieciństwa, co zaowocowało wyborem zawodu położnej. Tak też zaczęła się moja służba drugiemu człowiekowi. Przez 30 lat pracowałam na oddziale noworodków, niosąc pomoc dzieciom i ich matkom, często przerażonym i bezradnym, a niejednokrotnie bardzo cierpiącym. Starałam się wejść w położenie kobiety i jej problem indywidualnie. Z czasem, obdarowana trzykrotnym macierzyństwem, służyłam posługą z mocą, której Bóg nam udziela, tak aby była skuteczna, przynosiła ulgę i owocowała miłością do człowieka.
Przyszedł czas odejścia na emeryturę, niebawem moje życie rodzinne legło w gruzach (po 35 latach małżeństwa mąż odszedł do innej kobiety). Podjęłam wolontariat na oddziale, gdzie przebywają dzieci przeznaczane do adopcji. Wydawałoby się - powrót do mojej pracy zawodowej, ale jakże głębszej. Była tam służba dzieciom zranionym odrzuceniem, podobnie jak ja. Bóg posłał mnie tam, abym potencjał mojej odrzuconej miłości dała tym, którzy ją przyjmą, a ona będzie ich uzdrawiała przez przytulanie, szeptanie w uszko, że są kochane. A bezbronne maleństwa wyciszały moje rozżalone serce. Pewnego dnia spytałam Jezusa: Gdzie Ty, Panie, jesteś w moim życiu? I usłyszałam głos w swoim sercu: "Córko moja, jestem z tobą i z tobą razem cierpię, nie jesteś sama, nie lękaj się". Zaufałam Bogu, postanowiłam przebaczyć, bym mogła iść między ludzi z czystym sercem, niosąc pomoc w konkretnej potrzebie i jednocześnie niosąc Chrystusa, jak Maryja przybywająca do Elżbiety.
Obecnie pomagam osobom starszym, cierpiącym i samotnym. Poświęcam im swój czas na wspólny posiłek, modlitwę, rozmowę, wspomnienia, do których chętnie wracamy, robiąc zakupy, jeśli potrzeba. Pomagajmy naszym bliźnim, bo dawanie przynosi więcej radości niż branie. Niejednokrotnie idę zmęczona, a nawet cierpiąca, ale czyniąc to na chwałę Boga, wracam radosna i zdrowsza. Czasami usłyszę od swoich podopiecznych, bardzo cierpiących i wiekowych pań, Władzi i Uli, oraz przyjaciółki ze złamaną nogą, że jestem aniołem. Ale ja je zapewniam, że jestem tylko jego pomocnikiem, bo właśnie jego codziennie proszę, by prowadził mnie wraz z Maryją tam, gdzie Duch Święty mnie pośle.
Opiekowałam się też panią Helenką. Była dla mnie światłem na mojej "Golgocie", darzyłyśmy się miłością jak matka z córką. Bardzo cierpiała, ale wszystkie cierpienia ofiarowywała Bogu, by żadne się nie zmarnowało. Przygotowana na śmierć, odeszła do Pana w ogromnym bólu, ale dla mnie trwanie przy jej odchodzeniu było adoracją żyjącego, cierpiącego pośród nas Chrystusa.
Alicja Radzikowska, położna
Przy chorych
Służba drugiemu człowiekowi uświadomiła mi, że jesteśmy nawzajem dla siebie darem, obie strony dają siebie i obie od siebie otrzymują. Ja, dając niewiele, wiele otrzymuję.
Idąc z posługą, odmawiam w intencji chorego i naszych wzajemnych relacji różaniec - drugą tajemnicę radosną: Nawiedzenie św. Elżbiety.
Na czym polega mój dar? Ofiaruję swój czas, pracę przy chorym, życzliwość i towarzyszenie. W zamian otrzymuję przede wszystkim łaskę od Boga, który sprawia, że opieka nad inną osobą jest przyjemnością, że mam pogodne usposobienie i życzliwość, że praca nie staje się ciężarem. Chory daje mi radość z przebywania z nim. Jego uśmiech, ciepłe słowa i wdzięczność sprawiają, że czuję się potrzebna.
Służba drugiemu człowiekowi jest również szkołą, która uczy mnie pokory, wyrozumiałości, cierpliwości, słuchania i rozumienia, czym jest niemoc w chorobie, oddanie, miłość i miłosierdzie. Każdy dzień z chorym jest wdzięcznością Bogu za kolejną lekcję życia.
Regina Bodurkiewicz, emerytka
Msza święta i modlitwa
Możliwość pomagania innym jest dla mnie przede wszystkim szczególnym darem Boga, sposobnością czynienia dobra, którego jedynym źródłem jest Bóg. Myślę, że każde nasze spotkanie z drugą osobą, a szczególnie z tymi, którzy potrzebują pomocy, nigdy nie jest przypadkowe. Jestem przekonany, że pomagając innym, tak naprawdę pośredniczę w dawaniu Miłości, którą jest Bóg. To wielkie wyróżnienie, zobowiązanie i źródło radości, ale również okazja do wyrażania wdzięczności Duchowi Świętemu za otrzymane dary, choćby przez dzielenie się radością i nadzieją, które wypełniły moje serce po wielu latach trwania w lęku, niepokoju oraz szukaniu sensu życia.
W moim głębokim odczuciu Chrystus, dając mi tych, którzy potrzebują pomocy, tworzy jakby pretekst do obdarowania mnie na bardzo różne, zaskakujące i niezasłużone sposoby. Robię czasem doprawdy niewiele, a otrzymuję od Niego niewspółmiernie dużo. Na przykład często jedynie ułatwiam komuś potrzebującemu dotarcie do odpowiednich osób, a potem jestem do głębi poruszony ich otwartością, życzliwością i skutecznością działania. W tych właśnie bezpośrednio pomagających osobach widziałem nieraz wyraźnie zapalające się jakby wewnętrzne światło, a wszystko, co początkowo wydawało się trudne, ku mojemu zaskoczeniu i zdumieniu okazywało się potem proste i wykonalne. To zawsze było dla mnie wielkim umocnieniem wiary i nadziei, upewnieniem, że Bóg ustawicznie czuwa i przychodzi z pomocą właśnie przez inne osoby, w których działa wówczas z niezwykłą mocą Duch Święty. Nieraz pełna wdzięczności postawa tych, którym pomogłem, sprawiła, że to ja w rezultacie otrzymałem pomoc - przede wszystkim w postaci Mszy świętych odprawianych w intencji moich najbliższych i modlitw, którymi codziennie otaczają mnie, i umiłowanych przeze mnie ludzi. Z wieloma osobami jestem w ciągłym kontakcie, są one dla mnie wielkim darem, wsparciem w trudnych chwilach i źródłem radości.
Szczególna forma pomocy innym to codzienna modlitwa wstawiennicza i pełny udział we Mszy świętej w różnych intencjach. Dla mnie to także niewyczerpane źródło darów i łask, mobilizacja i umocnienie w walce duchowej. I czyż Chrystus we wspaniały sposób nie obdarowuje tych, którzy pomagają innym?
Jan Konrad Siwicki, pracownik naukowy
Skomentuj artykuł