Syberyjska misjonarka

Agata Kovalčíková SSpS / Życie Duchowe

Pochodzę ze Słowacji. Należę do Zgromadzenia Misyjnego Służebnic Ducha Świętego, czyli werbistek. Już dwanaście lat pracuję na Syberii. Wraz z dwiema siostrami z Polski przybyłam tu w 2000 roku - dokładnie w Niedzielę Palmową - na prośbę bpa Jerzego Mazura, wówczas administratora apostolskiego w Irkucku. To właśnie w Irkucku, w Syberii Wschodniej, pracowałam najpierw, a od 2006 roku jestem w Kemerowie, w Kuźnieckim Zagłębiu Węglowym.

Szpitalna szyba

Od początku pracowałam jako katechetka i w tak zwanej służbie socjalnej. Ponieważ na Syberii nie można uczyć religii w szkołach, katechizacja dzieci i dorosłych odbywa się najczęściej w kościele - w sobotę lub w niedzielę, kiedy ludzie przychodzą na Mszę świętą.

W Irkucku pracowałam także w szpitalu zakaźnym. Były tam dzieci chore na AIDS. Pielęgniarki bardzo się ich bały. Większość chorych dzieci trzymano za specjalną szybą. Widok był straszny. To były dzieci znalezione na ulicy, na przykład przy śmietniku. Dopiero w szpitalu nadawano im nazwiska - znalezione w środę dostawało nazwisko Środowy… Te dzieci miały po dwa, trzy lata. Nawet w szpitalu nikt się nimi nie zajmował, nie bawił z nimi, nie rozmawiał. Dostawały butelkę i ile wypiły, to wypiły, nikt tego nie sprawdzał.

Zaprosiłyśmy do pomocy specjalistów z Niemiec, którzy poinformowali nas o zagrożeniach i podpowiedzieli, jak pomagać chorym na AIDS. Stopniowo sytuacja w szpitalu się zmieniała. Chodziłyśmy tam trzy razy w tygodniu, na cały dzień. Bawiłyśmy się z dziećmi, karmiłyśmy je. Ja wyjechałam, ale siostry pracują tam z "dziećmi ulicy" do dziś. Na ich potrzeby został wyremontowany niewielki domek. Dobrze też układa się współpraca sióstr z miejscową opieką społeczną, która otwarta jest na różne środowiska, między innymi na współpracę z Kościołem katolickim, a to nie jest reguła w środowisku prawosławnym.

W Irkucku pomagałyśmy też dzieciom z ubogich rodzin, dzieciom zaniedbywanym na przykład przez rodziców alkoholików. Dzieci często nie chciały niczego złego powiedzieć o swoich bliskich, by nie zabrano ich do domu dziecka. Dopiero kiedy zyskałyśmy ich zaufanie, zobaczyłyśmy, w jakich koszmarnych warunkach żyją. Odwiedziłam kiedyś chłopca - jednopokojowe mieszkanie, a w nim mama i jej kochankowie. Pytam, gdzie on śpi. Pokazał mi kąt i powiedział: "Tu śpię z moim pieskiem". Pytam, co dziś jadł. Zaczyna zmyślać: "A to jedliśmy, tamto…", choć w domu nie ma nic do jedzenia. Ale nie poskarży się.

Dzieci ulicy

W Kemerowie nasza trzyosobowa wspólnota ma charakter "międzynarodowy": jedna siostra jest z Indonezji, jedna z Polski i ja - ze Słowacji. Praca tu podobna jest do tej w Irkucku: katecheza i pomoc socjalna. W porównaniu z Irkuckiem, tu w większym stopniu zaangażowane jesteśmy w katechezę osób mieszkających w wioskach, które regularnie odwiedzamy. Staramy się zaspokajać podstawowe potrzeby naszych parafian: i duchowe, i materialne.

Na początku nie tyle uczyłyśmy katechezy, ile rozmawiałyśmy o sprawach ludzkich, próbując zyskać ich zaufanie. Zaczynałyśmy od prostych pytań: Jak się wam żyje? Co robicie? Czego wam potrzeba? Dopiero później był czas na rozmowy o Panu Bogu. Jednak już samo to, że chodzimy w habitach, jest dla nich wyraźnym świadectwem. To swoisty znak zapytania: Co się za tym kryje? A może jednak istnieje coś poza tym światem?

Komunizm, który panował tu przez trzy pokolenia, pozostawił głęboką ranę w duszach tych ludzi. Często nie widzą oni sensu życia. Przez dziesięciolecia wmawiano im, że Boga nie ma. Dlatego silniejsi psychicznie stają się nieraz egoistami, a słabi albo popadają w alkoholizm, albo w narkomanię. Alkoholizm dotyka w dużym stopniu ludzi ze wsi. Często w rodzinach, którymi się opiekujemy, albo pije matka, albo ojciec, albo oboje, a dzieci wychowuje podwórko.

W dwóch miejscowościach, które odwiedzamy, wybudowano małe kapliczki, gdzie mogą spotykać się mieszkańcy: w Jurdze (stutysięczne miasto) i w Jaszkino (osada o charakterze miejskim). W tych dwóch miejscowościach współpracujemy z Caritasem i realizujemy program na rzecz "dzieci ulicy". Na nasze spotkania regularnie przychodzi około dwadzieściorga dzieci w bardzo trudnej sytuacji rodzinnej.

Opiekujemy się na przykład rodziną, w której rodzice pili i zamykali dom na klucz, a ich dwoje dzieci musiało szukać noclegu. Inny przypadek - czteroletni Sasza. Kiedy go do nas przyprowadzono, na początku wszystkiego się bał. Siedział pod stołem i niczego nie chciał jeść. Zawsze staramy się ugotować jakieś proste danie, by dzieci po powrocie ze szkoły mogły coś zjeść. Sasza jadł tylko surowe liście kapusty, które ukradkiem ściągał ze stołu. Nic innego. Stopniowo jednak zaczęło się to zmieniać. Teraz zachowuje się normalnie.

Pięcioro dzieci i trzy pary butów

Raz na dwa tygodnie dojeżdżamy do miejscowości oddalonych od Kemerowa dwieście pięćdziesiąt - trzysta kilometrów, na przykład do Gieorgijewki i Nowopreobrażenki. Tam również prowadzimy katechezę. W tych odległych wioskach zazwyczaj nocujemy u miejscowych rodzin, bo nie ma stamtąd możliwości szybkiego powrotu. Mieszkają tam Polacy, Ukraińcy, Łotysze… Ludzie niezwykle otwarci i serdeczni. Nie mają wiele, ale wszystkim się podzielą. Ich główne danie to ziemniaki: pieczone, gotowane, w każdej postaci. Kiedy przyjeżdżamy, śpimy tak jak oni - na ziemi. Z początku trudno mi się było do tego przyzwyczaić. Teraz zabieramy ze sobą śpiwory.

Kiedy przyjeżdżamy do wioski, najpierw jest Msza, a potem katecheza. Później idziemy do rodzin, odwiedzamy chorych. Te wizyty są dla nich bardzo ważne, ponieważ dzięki nim ludzie czują naszą życzliwość, współczucie, serdeczność. Przyjmując nas, dzielą się wszystkim, co mają, i nie można tym wzgardzić. Częstują nas barszczem, rozmawiają z nami, zapraszają, by znów ich odwiedzić.

Bywa, że w rodzinie jest pięcioro albo sześcioro dzieci, i tylko niektóre z nich chodzą do szkoły, albo raz idzie jedno, raz drugie. Dlaczego? Bo w domu są tylko trzy pary butów. Staramy się więc pomagać także materialnie. Przeważnie nie dajemy im pieniędzy, tylko same robimy zakupy i następnym razem przywozimy ze sobą.

 

Osoby, które pracują w miejscowym kołchozie, nie dostają pensji, tylko zapłatę "w naturze". Jeśli mają pieniądze, często wydają je na wódkę. Kupują tani alkohol, bardzo zanieczyszczony, wiejski samogon, po którym zdarzają się przypadki śmierci, bo to najzwyczajniejsza w świecie trucizna. Alkoholizm jest tu wielkim problemem, zarówno wśród kobiet, jak i mężczyzn. Zawsze znajdzie się jakiś pretekst, jakieś "święto", które trzeba uczcić, na przykład żałoba, która trwa czterdzieści dni. Obiecują, że nie będą więcej pić, ale ta beznadziejna sytuacja wręcz wpędza ich w alkoholizm.

Są rodziny, w których kobieta ma troje dzieci i każde ma innego ojca. Wychowuje je sama albo mieszka z kolejnym mężczyzną. Komunizm zniszczył w tych ludziach moralność, zniszczył małżeństwo i rodzinę. Staramy się więc pracować zwłaszcza z młodymi dziewczynami. W wieku piętnastu, szesnastu lat kończą szkołę i najważniejsze staje się dla nich posiadanie chłopaka. Szybko zachodzą w ciążę, zaczynają pić i tak historia się powtarza. Bardzo mało jest tu pełnych rodzin. Przeważnie matki z dziećmi.

Kiedyś na katechezę przyszedł trzydziestoletni chłopak. Mówię mu: "Poznaj jakąś dobrą, wierzącą dziewczynę, ożeń się". A on na to: "Nam jest z mamą bardzo dobrze. Po co mam brać na siebie dodatkowy ciężar?". Mężczyźni, którzy nie piją, często nie chcą się żenić. Z kolei kobiety chcą mieć dziecko, ale nie chcą męża. Boją się samotności, więc chcą mieć dziecko, ale męża nie potrzebują.

Szczęśliwy przypadek

W Kemerowie realizujemy projekt "Małysz", czyli "Malec". W ramach tego projektu współpracujemy z miejscowym ośrodkiem społecznym i udzielamy pomocy kobietom w ciąży zarażonym wirusem HIV. W ich przypadku ważne jest, by po urodzeniu nie karmiły dziecka piersią, gdyż wirusem można zarazić się między innymi przez mleko matki. Jeśli matka nie karmi dziecka swoim mlekiem, to może ono pozostać zdrowe.

W naszym ośrodku jest młoda kobieta. Wychowywała ją babcia. Matka jest alkoholiczką. Dziewczyna poznała chłopaka, zaszła w ciążę. Powiedziała mu, że chce urodzić dziecko. Rozstali się. Kiedy przyszło rozwiązanie, po zrobieniu testów dowiedziała się, że ma AIDS. W tym czasie zmarła jej babcia, dom zajęli krewni, a ona została na ulicy. Chciała odebrać sobie życie. Nagle nie ma niczego: zdrowia, domu, babci, która ją kochała, wiary, tylko matkę pijaczkę. W końcu jednak zmobilizowana macierzyństwem postanowiła, że będzie żyć dla swojego synka. Przyszła do naszego ośrodka i zaczęłyśmy jej pomagać. Dziś jej synek ma cztery lata i jest zdrowy. Ona często choruje, ale w zeszłym roku dostała od administracji jednopokojowe mieszkanie. Poznała jakiegoś Siergieja. Mają tego chłopczyka i cieszą się nim. To jedna z niewielu historii, która kończy się dobrze, szczęśliwy przypadek.

Nie wszędzie współpraca z instytucjami państwowymi układa się nam - siostrom katolickim - dobrze. Niestety bywa, że urzędnicy są zamknięci na katolików. Po przyjeździe do Kemerowa poszłam do miejscowego urzędu i zapytałam, gdzie i komu siostry mogłyby pomagać. Kierowniczka urzędu powiedziała mi wtedy: "Wy chcecie, żeby wszyscy zostali potem katolikami, prawda?". Odpowiedziałam, że chcemy pomóc, jeśli taka jest potrzeba. Mamy doświadczenie i dobrą wolę. Ostatecznie pani kierowniczka oświadczyła, że sprawdzi i za dwa tygodnie powiadomi mnie, czy w mieście są jakieś potrzeby. Kiedy po dwóch tygodniach zadzwoniłam, oznajmiła, że wszystko jest w porządku: "Niczego nie potrzebujemy".

W Kemerowie jest gubernator, który opracował program dla dzieci i młodzieży ze wsi, by mogły uczyć się w mieście. Można tu studiować na miejscowym uniwersytecie. Ci, którzy dobrze się uczą, mają możliwość bezpłatnej nauki, mogą korzystać z akademika. Młodzież ze wsi nieraz chce się wyrwać do większego miasta. Przyjeżdżają tu z dobrej rodziny, ze zdrowego środowiska i miasto ich pochłania, bo daje tak wiele możliwości, niestety często złych. Szkoła schodzi wtedy na drugi plan, a młodzi ulegają "miejskim pokusom". Łatwo w tym się zagubić. Dziewczyna poznaje chłopaka i nauka przestaje ją obchodzić. Szkoły nie kończy, ale nie chce też wracać na wieś i jej życie zbacza nieraz z prostej ścieżki.

Podwójna radość

Cieszę się, że mogę tu być, na Syberii. Moja praca przynosi mi dużo satysfakcji i radości. Mimo trudności staramy się współpracować ze wszystkimi, ale nasza praca ujęta jest w ramach działalności parafii katolickiej. Kiedy rozpoczynamy współpracę z parafianami, widać wtedy "łańcuch dobra". To właśnie parafianie są tu apostołami wiary! My jesteśmy tylko małą iskierką, która może to wszystko zapalić. Oni idą dalej. Są w swoim środowisku. Niedaleko Nowopreobrażenki mieszka rodzina z siedmiorgiem dzieci. Rodzice żyją bez ślubu i piją, ale ich dzieci angażują się w pracę na rzecz parafii.

Nasza rola polega na tym, by pokazać tym ludziom, że jesteśmy jedną wielką rodziną, że możemy sobie pomagać. Mała radość, którą się dzieli z innymi, to radość podwójna. I rzeczywiście ludzie tu pomagają sobie, żyją jeden dla drugiego. Najważniejsze, by Kościół lokalny - niezależnie od wyznania - katolicki czy prawosławny - stanął na własnych nogach. Bo my dziś tu jesteśmy, ale jutro czy pojutrze wyjedziemy. Ważne, by miejscowi poczuli się jak u siebie w domu, wtedy za ten dom wezmą odpowiedzialność.

Wysłuchał Józef Augustyn SJ
Przekład i opracowanie Andrzej Babuchowski

Życie Duchowe

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Syberyjska misjonarka
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.