Szczyt bezsensu
Organizacja zakończonego właśnie w Warszawie szczytu klimatycznego kosztowała polskich podatników ponad 100 milionów złotych. Konferencja nie przyniosła nic poza ogólnikami, ale ściągnęła na nasz kraj gromy w zachodnich mediach. Mimochodem przypomniała za to o olbrzymim energetycznym problemie naszego kraju.
Nie wiadomo, na co liczył rząd Donalda Tuska, decydując się na organizację szczytu klimatycznego ONZ w Warszawie. Jeśli na przełom w dziedzinie ochrony klimatu, który dokona się w Polsce, to musiał się srogo rozczarować. Obradujący ponad dwa tygodnie szczyt, z udziałem 12 tys. delegatów, zakończył się ogólnymi stwierdzeniami o tym, że na walkę ze zmianami klimatu w krajach biedniejszych bogatsze będą rocznie przeznaczać minimum 10 mld dolarów. Państwa nie zostały zobowiązane do ustalenia celów redukcji emisji CO2. Podjęcie kluczowych decyzji odsunięto w czasie do konferencji w Paryżu w 2015 r., na której ma być przyjęte nowe globalne porozumienie klimatyczne, zastępujące "konający protokół z Kioto".
Na Zachodzie krytyka
Jeśli organizacja szczytu miała na celu podniesienie prestiżu Polski na arenie międzynarodowej i poprawę naszego wizerunku, to ten cel również nie został zrealizowany. Co więcej, przez ostatnie tygodnie w zagranicznych mediach przetoczył się festiwal krytycznych pod adresem naszego kraju opinii. Polskę na łamach zagranicznych mediów krytykowali ekolodzy, którzy postanowili zbojkotować szczyt klimatyczny ze względu na odbywający się równolegle w naszym kraju pod auspicjami ministerstwa gospodarki szczyt węglowy (na którym dyskutowano m.in. o bardziej ekologicznych metodach wykorzystywania węgla w energetyce). "Organizowanie węglowego szczytu równolegle z negocjacjami klimatycznymi ONZ to więcej niż absurd. To tak, jakby Vito Corleone przewodniczył konferencji na temat reformy prawa" - atakował Polskę na łamach "Financial Times" przedstawiciel Greenpeace Mark Breddy. Polsce dostało się też od niemieckiej prasy, według której nasz kraj to "największy grzesznik klimatyczny Europy". Niemieckie gazety zwracały uwagę, że Polska na forum Unii Europejskiej niejednokrotnie blokowała proponowane granice emisji dwutlenku węgla, przez co stawia rolę UE jako prekursora ochrony globalnego klimatu pod znakiem zapytania. Konkluzja mediów zza Odry była jednoznaczna: "Polska zawiodła jako gospodarz szczytu".
Skandaliczna dymisja
Do skompromitowania szczytu swoją cegiełkę przyłożył też sam premier Donald Tusk, który w jego trakcie zdymisjonował ministra środowiska Marcina Korolca, przewodniczącego obradom, i zabiegał o osiągnięcie ostatecznego porozumienia. "Co za wstyd!" - komentował decyzję Tuska "Frankfurter Allgemeine Zeitung". - Minister Korolec, po negocjacjach na drodze konsensusu, został prezydentem 19. konwencji klimatycznej, to było uzgadniane przez parę miesięcy. Został głównym negocjatorem w zakresie polityki energetycznej świata przez okres jednego roku i w trzy dni później został zdymisjonowany przez pana premiera. Minister konstytucyjny, bo tylko taki mógł zostać prezydentem konwencji klimatycznej, człowiek, który staje się szefem wszystkich delegacji, głównym negocjatorem, nagle zostaje pozbawiony ministerialnej teki. Oznacza to, że jest nikim w strukturach negocjacyjnych - opisywał całą sytuację były minister środowiska prof. Jan Szyszko.
Rozbieżne interesy
Dyskusje wokół szczytu po raz kolejny pokazały olbrzymi rozdźwięk między interesem Polski a interesami krajów zachodnich w kwestiach energetycznych. W dobie walki z globalnym ociepleniem korzystanie z węgla jako głównego źródła energii stanowi poważny problem. A w naszym kraju aż 93 proc. energii elektrycznej nadal pochodzi ze spalania węgla kamiennego i brunatnego. Nadal są to dla nas najtańsze źródła energii i nic nie wskazuje na to, by miało się to w najbliższym czasie zmienić. Elektrownie opalane gazem wytwarzają zaledwie ok. 2,5 proc. prądu w Polsce, zaś energetyka wodna niespełna 2 proc. W tej sytuacji trudno marzyć o tym, że od 2020 r. aż 15 proc. zużywanej przez nasz kraj energii będzie pochodzić z odnawialnych źródeł - do czego zobowiązuje nas Unia Europejska.
Kto i z czego miałby te gigantyczne inwestycje gospodarcze finansować i najważniejsze - po co miałby to robić? Trudno znaleźć racjonalne uzasadnienie takiego działania, nawet biorąc pod uwagę to, że większość naszych elektrowni jest przestarzała i nasz kraj czekają w najbliższych latach olbrzymie inwestycje w nowe bloki energetyczne. I tak najbardziej opłaca się budować je, bazując jak dotychczas na spalaniu węgla, tym bardziej że planuje się wprowadzanie w większości naszych elektrowni tzw. technologii czystego węgla, które mają przyczynić się do obniżenia emisji zanieczyszczeń do atmosfery. Inną metodą usprawniania energetyki węglowej ma być poprawa sprawności procesów przemiany energetycznej (spalania) węgla poprzez dodawanie różnych związków chemicznych redukujących emisję gazów cieplarnianych, a trzecią - usuwanie zanieczyszczeń ze spalin powstałych przy spalaniu węgla. To wszystko nie zadowala jednak UE, dla której energetyka oparta na węglu jest najgorszym z możliwych rozwiązań.
Brak realnej alternatywy dla węgla?
Problem w tym, że na inne racjonalne w naszej sytuacji gospodarczej rozwiązania nie ma co w najbliższym czasie liczyć. Pewną receptą mogłaby być ewentualnie energia atomowa. Na świecie istnieje ponad 400 takich elektrowni (151 w Europie, 124 w Ameryce Północnej, 92 na Dalekim Wschodzie). W Europie 59 reaktorów ma Francja, 19 Wielka Brytania, 17 Niemcy, 10 Szwecja, 8 Hiszpania. W Polsce nie ma ani jednej i mimo zapowiedzi polityków nic nie wskazuje na to, by udało się ją w najbliższych latach zbudować. Może na szczęście dla nas, należałoby dodać, bo po tragicznych doświadczeniach z japońskiej Fukushimy widać wyraźnie, jak zawodna i śmiercionośna jest to energia nawet w tak wysoko rozwiniętych krajach jak Japonia. Społeczny protest przeciwko budowie elektrowni atomowej może być więc olbrzymi i całkiem zrozumiały. Rozwiązaniem mogłoby również być wydobywanie gazu łupkowego w Polsce. Pozwoliłoby to przestawić polską energetykę z węgla na gaz ziemny, który - jak potwierdzają to doświadczenia USA - byłby wtedy w Polsce o wiele tańszy niż obecnie. Problem w tym, że prace nad wydobyciem gazu z łupków w naszym kraju napotykają co rusz na różne przeszkody. Paradoksalnie przyczynia się do tego również Unia, która wymaga od nas rezygnacji z węgla jako głównego źródła energii. Błędne koło.
Zabójcza polityka UE
Problem w tym, że jeśli unijna polityka w sprawie ochrony klimatu zostanie zrealizowana, to polska gospodarka znajdzie się w poważnych opałach. Przyjęty przez wszystkie państwa członkowskie Unii Europejskiej w grudniu 2008 r. pakiet klimatyczno-energetyczny wprowadza opłaty za emisję dwutlenku węgla w wysokości od 25 do 40 euro za 1 tonę CO2. Wprowadzenie tych opłat radykalnie zmniejsza rentowność energetyki węglowej. Ratunkiem z sytuacji są limity CO2 przyznawane poszczególnym państwom członkowskim i branżom. Jednak ostatnio Komisja Europejska pracuje nad ich radykalnym obcięciem. Wzrost cen energii, importu materiałów budowlanych, a w konsekwencji bezrobocia, to tylko niektóre z możliwych skutków planowanych rozwiązań. Może to też skutkować ucieczką z naszego kraju wielu firm, które przeniosą produkcję do państw, w których takie ograniczenia nie obowiązują. W przypadku Polski, zatrudnienie w sektorach narażonych na ucieczkę produkcji z powodu wzrostu kosztów zakupu uprawnień do emisji CO2 i drożejącej energii przekracza 8,5 proc. pracujących w przemyśle. Średnia dla UE to 3 proc. O absurdach unijnej polityki w sprawie emisji CO2 pisał niedawno na łamach "Rzeczpospolitej" europoseł PiS Konrad Szymański. Unia Europejska podjęła decyzję, że 20 proc. redukcji emisji CO2 narzuci swoim gospodarkom bez względu na to, co robią inne bezpośrednio konkurujące z nami państwa. Cel 30 proc. miał być przyjęty, gdy nastąpi porozumienie globalne.
Unilateralna polityka w sprawie klimatu miała służyć efektowi demonstracji. Mieliśmy pokazać światu, że można efektywnie ograniczać emisje CO2, zachowując konkurencyjność i bezpieczeństwo dostaw. Minęło pięć lat.
Cel redukcyjny został osiągnięty głównie za sprawą spowolnienia gospodarki UE. Porozumienia globalnego nie ma. Europa nie wskazała nikomu drogi w zakresie polityki klimatycznej. W Europie cena energii elektrycznej jest ponad dwukrotnie wyższa niż w USA. Koszt gazu, kluczowego surowca dla chemii, jest nawet trzykrotnie wyższy" - podkreśla Szymański. Trudno się z tymi argumentami nie zgodzić. Żeby wprowadzanie jakichkolwiek ograniczeń emisji CO2 miało sens, musi się ono odbywać równocześnie we wszystkich państwach świata. Tymczasem takie kraje jak Chiny, Indie czy Brazylia na pierwszym miejscu stawiają swój rozwój gospodarczy i w tej sytuacji nawet najdalej posunięte poświęcenie Europy nic nie zmieni. Najgorzej, że głównym kozłem ofiarnym złożonym na ołtarzu ekologicznych ambicji UE może stać się polska gospodarka. Pytanie tylko, czy rządzący naszym krajem będą potrafili skutecznie nas przed tym obronić.
Skomentuj artykuł