W końcu się udało
To był prawdziwy koszmar. Przez kilka lat nie trzeźwiałem. W domu nie miałem żadnych hamulców: byłem agresywny, biłem na oślep, bluźniłem, kradłem. Moje dzieciaki na to patrzyły, a ja nic sobie z tego nie robiłem. To był ciągły ciąg. W zasadzie nie pamiętam, co się działo przez te lata. Poza tym, że byłem przestępcą.
Urodziłem się w wielodzietnej rodzinie katolickiej (była nas czwórka). Nie była to rodzina patologiczna. Oboje rodzice pracowali, troszczyli się o dom, ale jednocześnie poświęcali mi bardzo mało uwagi. Mój ojciec, ze względu na swój zawód, wyjeżdżał często za granicę na kontrakty (pracował jako lekarz w Libii przez kilka lat). Tylko moja mama chodziła do kościoła. Nie zaszczepiła w nas głębokiej duchowości, ale modliła się z nami. Gdy miałem sześć lat, zacząłem służyć do Mszy. Zostawiło to we mnie ślad, ale nie pociągnęło. Nie chciałem być dobrym dzieciakiem, fascynowała mnie ciemna strona życia: żeby coś zbroić, żeby mieć coś innego, niż mam. Pierwszy raz uciekłem z domu w pierwszej klasie podstawówki. Kraść zacząłem, gdy miałem dziesięć lat. Zdarzyło mi się, że trzy lata później pojechałem na oazę dzieci Bożych, już jako narkoman. Nawet nie pamiętam jak w to wszedłem. Po prostu snułem się po ulicach bez celu, szybko spotkałem ludzi anarchistycznie nastawionych do życia. Imponowały mi ideologie hipisowskie. Ale dziś uznaję, że był to marny pretekst. W domu nikt nie zauważał, że mnie nie ma. Mama była w pracy, ojciec za granicą. Starsze rodzeństwo przetarło już ścieżki, że coś wolno, a czegoś nie.
Na oazę pojechałem trochę po to, by opowiedzieć o sobie. Nie umiałem jednak wejść w klimat duchowy, szukałem alternatywnego towarzystwa. Później terapeuta powiedział mi, że w tłumie ludzi dwóch złodziei znajdzie się bez słów. Ciągnęło mnie do osób podobnych do mnie. Choć spotkałem tam księdza, który chciał mnie "naprawić". Najpierw modlił się za mnie wstawienniczo. Poczułem dzięki temu, że mam wolną wolę, że mogę wybierać. Ten ksiądz chciał się mną zaopiekować, wyciągnąć mnie z tego. Im ja byłem gorszy - tym on był dla mnie lepszy. To było coś zupełnie innego, niż znałem z domu. Ale nie złamałem się. Szczególnie, że UB wezwało mnie na przesłuchanie i poradzono mi, bym przestał się z tym księdzem spotykać. Naruszyło to także moje zaufanie do Kościoła. Rozstaliśmy się w nieprzyjaźni.
Jednak od czasu oazy, którą do dziś bardzo dobrze wspominam - zacząłem chodzić na pielgrzymki do Częstochowy. Ale do kościoła nie chodziłem. Byłem mocno zawzięty, odrzucałem wiarę, kierowałem się nieczystymi intencjami. Nadal brałem narkotyki. Gdy nie miałem dostępu do nich, odurzałem się klejami lub rozpuszczalnikami. Kilka razy lądowałem w szpitalu. Były to jednak lata osiemdziesiąte, czasy, gdy brakowało fachowej pomocy dla narkomanów. Gdy dochodziłem do siebie - po prostu mnie wypuszczano. Nie przeszedłem żadnej terapii. Dla mojej mamy jedynym dostępnym lekiem na to było bicie. Była bezradna, bardzo zmęczona, miała na głowie cały dom, piątkę dzieci, musiała zarabiać. A do tego wzywali ją na komendę z powodu moich wykroczeń, a jej przecież tak bardzo brakowało czasu. Z bezsilności mnie biła. Dla mnie odpowiedzią na to były ucieczki z domu. Jednak w którymś momencie przestałem brać, jakoś samoistnie. Narkotyki zastąpiłem alkoholem. Korzyść była taka, że szybciej trzeźwiałem i mniej śmierdziałem. Byłem już wtedy w szkole zasadniczej. Gdy ojciec wrócił do domu i zaczął próbować mnie wychowywać, było już za późno. Gdy próbował bić - oddawałem mu. Od tego czasu przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Ciągle pragnąłem bardziej zła niż dobra. Im coś było gorsze, tym dla mnie lepsze. Nie reflektowałem nad sobą, nie pragnąłem zmiany. Ale na pielgrzymki chodziłem. Na jednej z nich poznałem moją przyszłą żonę. I to był pierwszy, znaczący przełom w moim życiu.
Zakochałem się. Poczułem z tą dziewczyną niesamowitą więź. Wtedy po raz pierwszy poczułem, że to co robię w życiu zmierza w złym kierunku. Gdy odwiedziłem jej rodzinę, zobaczyłem między nimi prawdziwe, bliskie więzi. Oboje rodziców razem. Zachwyciło mnie to. Na tyle, że zrezygnowałem z moich starych znajomości, przestałem pić i kraść. Nie spodziewałem się, że to będzie takie proste. Gdy miałem dwadzieścia lat wzięliśmy ślub. Pierwsze dziecko było już w drodze. Zamieszkaliśmy w małym, wynajętym mieszkaniu, poszedłem do pracy. Na początku było fajnie, ale szybko dopadła mnie proza życia. Nie miałem wykształcenia, zawodowo musiałem zamiatać śmieci, zarabiałem marne grosze. Gdy urodził się drugi syn - znów pojawił się alkohol. Zacząłem kraść, zająłem się też paserstwem.
Znów wszystko było bez sensu. To był prawdziwy koszmar. Wróciłem do dawnych kumpli, którzy stali się dla mnie ważniejsi niż rodzina. Przez kilka lat nie trzeźwiałem. W domu nie miałem żadnych hamulców: byłem agresywny, biłem na oślep, bluźniłem, kradłem. Moje dzieciaki na to patrzyły, a ja nic sobie z tego nie robiłem. To był ciągły ciąg. W zasadzie nie pamiętam, co się działo przez te lata. Poza tym, że byłem przestępcą. Mam na koncie kilka wyroków. W jakimś momencie zostałem zmuszony, by legalnie zarabiać (co nie znaczy uczciwie), by móc wytłumaczyć, skąd mam pieniądze. Zacząłem handlować częściami na giełdzie samochodowej. Pewnego razu spotkałem tam człowieka, który też tak zarabiał. Był ogólnie lubiany, dusza człowiek, zawsze uśmiechnięty. Nie było to normalne, bo atmosfera panowała tam jak w stadzie wilków - jeden pod drugim kopał dołki. A on się ze wszystkimi świetnie dogadywał. W pewnym w momencie przyznał się przy mnie, że chodzi do kościoła. Najpierw chciałem go wyśmiać, ale to co powiedział tak mnie poruszyło, że w którymś momencie dotarło do mnie, że przecież ja też bym tak mógł. I zacząłem chodzić. Prosto z giełdy szedłem. Pijany. Siadałem w kącie, bo śmierdziałem i ludzie się ode mnie odsuwali. Ale spodobało mi się śpiewanie. Tak było przez długi czas. Jednak, gdzieś na dnie serca - poczułem, że chcę coś zmienić, że chcę być normalny, chcę być przykładem dla dzieci. Jednego razu one otworzyły się przede mną, opowiedziały mi coś ważnego o sobie. Ale później popiłem sobie i rano zupełnie nie pamiętałem, o czym mówiły. Do dziś pamiętam ich wzrok. Poczułem się jak szmata. Do tej pory nigdy mi nie przeszkadzało, gdy ktoś patrzył na mnie z wyrzutem. Tym razem coś w sercu drgnęło. Dla nich zapragnąłem przestać pić.
Podjąłem naukę w liceum. Piłem cały czas, ale chodziłem. Po jednej z lekcji polskiego, podczas omawiania lektury, bardzo poruszyły mnie słowa nauczycielki, że cokolwiek w życiu zrobimy - powróci do nas. Wtedy dotarło do mnie, jak wiele zła w życiu uczyniłem. Zapragnąłem być dobrym człowiekiem, czynić dobro, by to ono do mnie wracało. Moje postanowienie zmiany coraz bardziej się wzmacniało. Moje dzieciaki miały już wtedy po kilkanaście lat. Kiedy zobaczyły, że ja chodzę do kościoła, one też zaczęły. W końcu dołączyła do nas też i żona. Przestałem pić w niedzielę, by być trzeźwym w czasie Mszy. Wiedziałem, że dobrze robię ze względu na moje dzieci, że w tym jest mój ratunek, którego u ludzi nie doświadczałem, ale Boga jeszcze nie czułem.
Aż przyszedł rok 2005 i śmierć Papieża. Wtedy po raz pierwszy zacząłem się szczerze i żarliwie modlić, choć ciągle jeszcze pijany. W podobnym czasie zmarł mój tato, o którym mówiłem, że się nie lubiliśmy. Postanowiłem jednak pójść na pielgrzymkę na Jasną Górę w intencji jego duszy. Miałem sentyment do tego miejsca. Szczególnie od momentu, kiedy Maryja spełniła moją prośbę. Wtedy ukrywałem się przed policją. Czekał mnie kolejny proces. Sytuacja była o tyle napięta, że byłem zamieszany w kradzież samochodu policjanta. Moi wspólnicy już siedzieli w więzieniu. Nie chciałem dalej uciekać przed wymiarem sprawiedliwości, ale miałem też świadomość, że jak człowiek, który chce być lepszy idzie do więzienia, to mu się to raczej nie uda, że powrót do normalności jest już prawie niemożliwy.
Pojechałem na sprawę sądową (miała się odbyć w… Częstochowie). Byłem pewien, że mnie zamkną. Jednak sprawa się nie odbyła. Kolejnym razem to samo. I tak przez dziesięć kolejnych miesięcy. Kiedy pojechałem na ostatnią, na drzwiach była informacja, że sprawa została przeniesiona z ósmej godziny na dwunastą, ale że się odbędzie. Wpadłem w panikę, że tym razem już po mnie. Pobiegłem na Jasną Górę. Obiecałem Matce Bożej, że jeśli nie pójdę do więzienia, to zrobię wszystko, by zmienić swoje życie. Gdy wróciłem do sądu, zaparkowałem samochód przed samym wejściem, by mi go nie ukradli. Wtedy jakaś kobiecina zaczęła na mnie krzyczeć, że zajmuję miejsce. Jako że byłem "świeżo uduchowiony", zamiast zareagować agresją, bardzo uprzejmie i miło się do niej odniosłem, a nawet chwilę porozmawiałem. Grzecznie przeparkowałem. Gdy wszedłem na salę sądową, okazało się, że to… sędzina. I ona mnie uwolniła. Nikt nawet nie złożył apelacji.
Po przybyciu na Jasną Górę w 2005 r. wiedziałem, że jestem w dobrym miejscu. Wyspowiadałem się. Szczerze. Ksiądz długo milczał, aż w końcu powiedział, że żyję jak zwierzę. Twarde słowa, ale mi pomogły, otrzeźwiły. Dotarło do mnie, że kieruję się w życiu najniższymi instynktami i zewnętrznością. W Częstochowie spędziłem wtedy tydzień. Pierwszy, kiedy nie piłem. Ale w drodze powrotnej znów upadłem. Po powrocie jeszcze z miesiąc chodziłem na "glinianych nogach", ale po tym czasie coś we mnie pękło. Zdecydowanie poszedłem na terapię. Od tego momentu, od siedmiu lat nie wróciłem do nałogu.
Zacząłem uczestniczyć w spotkaniach grupy AA, ale w pewnym momencie zaczęło mi nieoczekiwanie brakować w tym Boga i duchowości. W tym czasie do mojej parafii przyjechał zespół Mocni w Duchu. Po koncercie padło zaproszenie na Mszę w intencji o uzdrowienie. Poszedłem. Bardzo mocno przeżyłem tę Mszę. Zacząłem chodzić na nie regularnie. Kupiłem płytę zespołu pt. "Żyjesz", dzięki niej przełamałem się i zacząłem się autentycznie modlić. Na jednej z Mszy padło zaproszenie do przeżycia rekolekcji ignacjańskich. Były wolne tylko dwa miejsca, jedno było dla mnie. Po rekolekcjach już bardzo konkretnie i świadomie zacząłem odbudowywać moje życie.
Skończyłem liceum, zdałem maturę (w tym samym roku co mój syn). Obaj poszliśmy na studia, na stosunki międzynarodowe. Początki były bardzo trudne, bo miałem problemy z pamięcią, braki w wiedzy (nawet zwykłe dodawanie liczb było problemem). No i… nie bardzo wierzyłem, że mi się uda, ale postanowiłem dać sobie szansę. W przyszłym roku będę bronił pracę magisterską. Otworzyłem też własną firmę. Daję radę ją utrzymać. Bardzo dbam o uczciwość. Rozliczam się z każdej złotówki i z każdej śrubki. Wiem już, że wystarczy oszukać raz, by poleciała lawina.
Staram się odbudować relację z żoną i synami, choć nie jest to łatwe, bo żona trochę nieufnie podchodzi do mojej przemiany. Wiele ze mną przeżyła, jej zachowanie jest sumą złych doświadczeń. Też mam problemy z powrotem do bliskich z nią relacji, ale powoli przełamuję lody. Staram się niczego nie robić na siłę, daję świadectwo swoją postawą, nie nawracam. Bóg daje mi pokój serca, bym mógł być cierpliwy. Widzę, że rodzina to mój skarb, o który mam walczyć. Od ostatnich rekolekcji zaczęliśmy modlić się razem z żoną. Jezus mi pokazał, jak do tego doprowadzić: zaproponowałem jej modlitwę w intencji dla niej ważnej. Teraz już tych intencji jest więcej.
Nieraz chce mi się pić. Gdy pojawiają się trudności, gdy jestem na imprezach rodzinnych, gdzie się pije, miewam kryzysy. Ale dzięki Bogu daję radę. Po przeżytym Seminarium Odnowy Życia w Duchu Świętym zapytałem animatorkę, czy jest możliwe, bym mógł dostać w życiu coś cudowniejszego. Mógłbym: Bóg obdarowuje mnie coraz bardziej. Uczestniczę regularnie w spotkaniach grupy modlitewnej, które są bardzo ważną częścią mojego życia, angażuję się w posługi, daję świadectwo wiary. Nie chcę już żyć bez Boga.
Skomentuj artykuł