Wsłuchuję się w drugiego człowieka
Emerytura to czas, kiedy trzeba zobaczyć to, czego się dotąd nie zobaczyło, przeczytać to, czego nie zdążyło się przeczytać, pojechać tam, gdzie wciąż się nie dojechało.
Ma tajemniczy uśmiech, przeszywający na wskroś wzrok, zagadkowe spojrzenie i równie zagadkowo opowiada o swoim życiu. Ma wdzięk, artystyczną nieprzewidywalność i zdolność zaciekawiania swoją osobą rozmówcy. Znamy się wiele lat, dziesiątki razy rozmawialiśmy ze sobą, wielokrotnie podziwiałam go na scenie, a tak naprawdę nie wiem do końca, kim jest.
- A ty myślisz, że ja wiem? Nie wiem do końca, jakim jestem facetem, czego chcę, dlaczego jestem rozedrgany i wciąż nie wiem, co będzie jutro. Ale z tego, że nie wiem, często czerpię siłę. Choć niewiedza kosztuje. Gdy mnie to zmęczy, wtedy wracam w swój poukładany świat - powiedział mi w jednej z rozmów Henryk Talar. Aktor wyjątkowy, o rzadkim talencie, profesjonalny do bólu, w żadnej, najmniejszej nawet roli "nie odpuszcza". Koledzy mówią o nim: teatralny szaleniec, pracoholik, perfekcjonista. Niebawem emeryt? To wykluczone!
Urodził się w Kozach, 25 czerwca 65 lat temu. To żaden wiek dla seniora, nawet jeśli się jest, jak on, szczęśliwym dziadkiem. Pełen sił, energii, pomysłów i wciąż niezwykle wymagający wobec siebie i innych. Niebawem zacznie zdjęcia do serialu Pawła Woldana, gdzie zagra główną rolę. Gra w macierzystym Teatrze Narodowym prowadzonym przez Jana Englerta, bierze udział w zdjęciach do filmu o ks. Popiełuszce.
- Nic mi się w życiu nie wysypało z rękawa. Do wszystkiego musiałem dochodzić sam. Ktoś, kto urodził się we wsi Kozy, musiał debiutować w roli Koziołka Matołka. Innego wyjścia nie było. W rolę Koziołka wprowadzała mnie ukochana nauczycielka, polonistka. To przez nią straciłem włosy. I przez tę rolę. I Kozy ja rozsławiłem - żartuje Talar, dodając - Byłem góralem, jestem i będę. Nie przebieram się w inne piórka.
Po serialach "Polskie drogi" i "Selekcja", po ważnych rolach w warszawskim teatrze "Ateneum", w filmach i Teatrze Telewizji był u szczytu sławy, znalazł się, jak mówi, w ekstraklasie. Bo w zawodzie tylko ona go interesuje. Miał popularność, pieniądze i mnóstwo pracy, gdy nagle, w 1994 roku rzucił wszystko, by objąć dyrekcję teatru w Częstochowie, a potem w Bielsku-Białej. Koledzy mówili, że oszalał. Niewielu potrafi, z własnego wyboru, zamienić ekstraklasę na niższą ligę. Henryk Talar - tak. Aby spotkać nowe, nieznane. By nie spocząć na laurach, nie popaść w rutynę, by drążyć w aktorstwie coraz głębiej. Żeby spotykać się z nowymi ludźmi i wsłuchiwać się w nich ze skupioną uwagą.
- Dla mnie ekstraklasa to nie miejsce, lecz możliwość nieskończenie twórczego dawania i brania. To luksus, który dla artysty powinien być codziennością, koniecznym wyzwaniem do skakania powyżej własnych możliwości. Można to osiągnąć poprzez głęboki kontakt z partnerem, który nadaje i odbiera na podobnych falach jak ja. W teatrze "Ateneum", za dyrekcji, Janusza Warmińskiego, miałem właśnie takich partnerów: Janka Świderskiego, Romka Wilhelmiego, Olę Śląską, Rysię Hanin, którzy zapewniali mi ten komfort dawania i brania, czyli bycie w ekstraklasie. Rysia, z którą bardzo się przyjaźniłem, zawsze mi powtarzała: "Wsłuchuj się w drugiego człowieka i wtedy, być może, usłyszysz siebie". Ona to robiła znakomicie. A trudno przecież z wciąż świeżą ciekawością wsłuchiwać się w tych samych ludzi. Dlatego trzeba zmieniać miejsca - mówi.
Zawodowa wędrówka Henryka Talara nie skończyła się na bielskiej dyrekcji. Nie wrócił do Warszawy, bo czuł, że do tego powrotu nie jest jeszcze gotowy. Ciekawość nowego przygnała go do Krakowa, do Teatru Bagatela. Zagrał tylko w "Makbecie" wraz z Aleksandrem Domogarowem i Danutą Stenką.
- Podejrzana droga, prawda? - komentuje aktor. - Wielu zapewne sądziło, że nie chciano mnie w stolicy...
- A jaka jest Twoja prawda? - pytam, gdy po raz kolejny spotykamy się przy kawie.
- Nigdy nie byłem aktorem z potrzeby podobania się czy chęci bycia popularnym, dlatego nie musiałem za wszelką cenę być w Warszawie. Zawsze byłem i jestem aktorem z konieczności wypowiadania myśli i okazywania choćby fragmentów emocji, które dotyczą mnie samego. Kiedy opuszczałem "Ateneum", zbliżałem się do pięćdziesiątki i wiedziałem, że muszę coś zmienić w swoim życiu. Dlatego poszedłem w to swoje nieznane: do Częstochowy, Bielska, Krakowa, by wrócić wreszcie do Warszawy. Już innej, a więc znów w nieznane.
Od powrotu do stolicy jest aktorem Teatru Narodowego, występuje na warszawskiej Scenie Prezentacje, gra w filmie, Teatrze Telewizji. Przed trzema laty zagrał Prezesa w telewizyjnym "Wyzwoleniu" wyreżyserowanym przez Macieja Prusa.
Dla Henryka Talara tak naprawdę niewiele artystycznych spotkań ma duże znaczenie. Należą do nich te, w których padały istotne pytania, m.in. w "Wyspie" Fugarta, w której wiele lat temu grał wraz z Romanem Wilhelmim i za którą to rolę otrzymał nagrodę aktorską na festiwalu w Genewie, choć konkurencja był ogromna: Kantor, Fassbinder. Ale też w "Zbrodni i karze", gdzie zagrał Porfirego, któremu partnerował Maciej Stuhr, grający Raskolnikowa. - Ten spektakl zagraliśmy kilkadziesiąt razy, wyjechaliśmy z nim na tournée po Ameryce - wszędzie przyjmowany był entuzjastycznie. Dlaczego? Bo stawiał istotne pytania, pytania o granice ludzkiej wolności, które zawsze będą nas dręczyły. Ten spektakl był niezwykle ważną dyskusją o człowieku. A dla mnie takie dyskusje w sztuce są najistotniejsze.
Henryk Talar twierdzi, że nie potrafiłby robić nic innego poza aktorstwem, choć dzisiejszy teatr współczesny nie zawsze bywa "z jego bajki", bo jak podkreśla: "uczyłem się jeździć na innych samochodach, inaczej nauczyłem się rozpędzać i inaczej hamować". - Nie nadaję się do grania w spektaklach typu "u cioci na imieninach". Współpraca z Pawłowskim przy "Pornografii" Gombrowicza w Teatrze Capitol, z Jacquesem Lassallem przy "Tartuffie" w moim "Narodowym", z Wojtkiem Malajkatem w Komedii, z Romualdem Szejdem w Scenie Prezentacje - te spotkania ostatnio dały mi wiele radości. Ogromną radość sprawia mi też granie mięsistych epizodów filmowych. Nie jestem aktorem by się podobać, lecz by móc spełnić i wypowiedzieć choć cząstkę siebie.
Henryka Talara nie omijają wyróżnienia: został odznaczony Złotym Medalem Gloria Artis przyznawanym przez ministra kultury za wybitne osiągnięcia. Jest też laureatem radiowego Złotego Mikrofonu. Cieszą go te nagrody, ale... - Kiedyś były dla mnie ważne moje radości, moje smutki. Dziś ten mój świat rozbija mi wnuk, pięcioletni Antoś. To on staje się dla mnie najważniejszy. I jego pytania, na które wciąż muszę i chcę być gotowy, by odpowiadać. To Antoś zmusza mnie do ciągłej edukacji, by dorównać mu kroku. Zacząłem od komputera i innej literatury. On ma do mnie ogromne zaufanie, nie mogę go zawieść. Mówimy do siebie: Cześć przyjacielu i oby tak zostało zawsze.
Kiedyś, kiedy mieszkał w Szczyrku, uwielbiał rozmawiać z tamtejszymi góralami, napawać się ich mądrością. Dziś, gdy Szczyrk zamienił na dom z przepięknym ogrodem w Komorowie, on jest jego rajem. I spotkania z młodymi aktorami, reżyserami. One pobudzają wyobraźnię, podtrzymują wrażliwość. Bo oni wciąż zadają pytania - W wieku 65 lat przebudowuję nieco swój stosunek do świata, przewartościowuję swoje życie, swoje myślenie. A zmusza mnie do tego mój Antoś. Kiedy szedłem dziś na plan filmu, powiedziałem do mojej Elżbiety: "zabieram ze sobą mój talent". Zastanowiłem się, co ja gadam, co to znaczy. I znalazłem odpowiedź: to znaczy, że Pan Bóg ze mną idzie. Bo talent to jest to, co dostałem od Niego. A gdzie ja jestem? Niebawem będę na emeryturze.
Tylko co to jest emerytura, dla Ciebie, pracoholika?
- Sądzę, że będę na niej robił przede wszystkim to, co lubię. Nie chciałbym mieć obowiązków. Bo emerytura to jest czas wolny. Czas dla siebie. To czas, kiedy trzeba zobaczyć to, czego się dotąd nie zobaczyło, przeczytać to, czego nie zdążyło się przeczytać, pojechać tam, gdzie wciąż się nie dojechało. Mam nadzieję, że na emeryturze będę mógł dokonywać wyborów we własnym imieniu. I, że będę miał jeszcze więcej... pracy.
Źródło: Wsłuchuję się w drugiego człowieka, www.dziennikpolski24.pl
Skomentuj artykuł