Dziennik nastolatki to książka o wewnętrznej przemianie szesnastoletniej dziewczyny zagubionej w otaczającej ją rzeczywistości. Poszukiwanie swojego miejsca wśród rówieśników, poszukiwanie prawdziwej przyjaźni, akceptacji, poczucia własnej wartości to podstawowe problemy z jakimi boryka się bohaterka, charakterystyczne przecież dla ogromnej większości osób w tym wieku. Przełom następuje w chwili gdy Caitlin odnajduje swe miejsce w grupie Oazowej, a następnie uczy się modlić, szukając wsparcia w Bogu. Zaczyna odczuwać Bożą miłość i od tej chwili wie, że nie jest sama, że ktoś bardzo się o nią troszczy i czuwa nad nią.
Poniedziałek, 1 stycznia (Nowy Rok, w którym, jak na razie, nic się nie dzieje)
Gdzieś słyszałam, że pisanie pamiętnika przypomina pisanie listów do bliskiej przyjaciółki, do kogoś zaufanego, kto nigdy nie wyśmieje. Próbuję w to uwierzyć, żeby przekonać samą siebie do zwierzeń na papierze, bo, prawdę mówiąc, trochę zabawne wydaje mi się powierzanie historii swego życia zeszytowi. To dziwne, ale mam ten pamiętnik od dawna, a teraz nagle zdałam sobie sprawę, że skończyłam już szesnaście lat! Niektórzy twierdzą, że w tym wieku przechodzi się jeden z najważniejszych etapów w życiu, który na zawsze zapada w pamięć. Natomiast ja nie mam pewności, czy chcę zapamiętać wszystko, przez co teraz przechodzę, chociaż z drugiej strony, skoro czuję, że coś zaczyna się zmieniać na lepsze, może miło będzie kiedyś przypomnieć sobie, jak to było. Tym bardziej że pierwsze miesiące po urodzinach były dość nudne. Najpierw jednak muszę stanowczo stwierdzić, że bycie szesnastolatką nie jest wcale takie łatwe. Co więcej, wcale nie jest interesujące, w każdym razie nie dla mnie (chociaż wiem, że niektórzy moi rówieśnicy naprawdę dobrze się bawią).
Na przykład wczoraj wieczorem chciałam iść z moją przyjaciółką, Beanie Jacobs, na sylwestra. Myślisz, że mi pozwolili? Tak, jasne! W ramach buntu przesiedziałam cały wieczór w swoim pokoju, aż mama zaczęła mnie dosłownie błagać (mówiąc, że przecież zaraz jest Nowy Rok i obiecując ciasteczka z podwójną czekoladą), żebym tylko „dołączyła do rodziny". Wszystko po to, żeby obejrzeć denny film o głupich dzieciakach zgubionych w lesie. Potem czekaliśmy do północy, żeby popatrzeć, jak sąsiedzi odpalają fajerwerki (co podobno jest niezupełnie legalne). Wielkie mi rzeczy!
Wracając do bycia nastolatką i tego, że to wcale nie takie fajne. Ludzie nie rozumieją, ile ma się w tym wieku problemów. Na przykład kurs na prawo jazdy. Tak się cieszyłam, gdy pod koniec zeszłych wakacji go zdałam (i to dokładnie w dniu urodzin), bo myślałam, że dostanę od rodziców samochód. Oczywiście nie nowy, tego się nie spodziewałam (chociaż nie obraziłabym się za jednego z tych nowoczesnych garbusów z ozdobioną kwiatkami deską rozdzielczą - mógłby być niebieski albo żółty), ale w sumie każde cztery kółka, nawet stare, byle sprawne, byłyby O.K. Ale myślisz, że pełni entuzjazmu rodzice obdarowali mnie autem (choć cierpliwie im tłumaczyłam, że nie będą musieli mnie już wszędzie wozić, a nawet zaproponowałam, że będę zabierać mojego młodszego brata na te jego głupie mecze)? No, pomyśl! Usłyszałam na to słodki głos mamy: „Na pewno nie chciałabyś jeszcze brać na siebie takiej odpowiedzialności, Caitlin Renee" (o ile pamiętam, to nawet pogłaskała mnie po głowie!).
Szczerze? Rodzice czasem traktują mnie, jakbym miała dziesięć lat! No i oczywiście twierdzą, że to dlatego, że mnie kochają, ale ja sądzę, że nie mają do mnie zaufania. Pewnie myślą, że gdyby mi trochę odpuścili, to od razu zaczęłabym szaleć: zrobiłabym tatuaż, zaczęła palić trawkę albo jeszcze coś gorszego! Dlaczego nie mogą mi choć trochę zaufać? Przecież nigdy ich nie zawiodłam (a już na pewno nie w ważnej sprawie). To nie w porządku! Chętnie pozwalają mi jedynie chodzić na spotkania grupy młodzieży kościelnej, nie wiedząc, jakie tam chodzą osoby, co do których na pewno mieliby zastrzeżenia. No, może nie są to te „złe wzorce", jak tato nazywa moich rówieśników (na przykład moją przyjaciółkę Beanie, ale o niej później), co do których ma wątpliwości. Nie wspominam im więc nawet o tych, którzy palą, piją i Bóg wie co jeszcze robią, chodząc na te spotkania, bo gdyby wiedzieli, na pewno nie puściliby mnie nigdzie zanim skończę dwadzieścia jeden lat!
Teraz spróbuję opowiedzieć coś miłego o rodzicach (na wypadek gdyby to czytali). Chociaż, jeżeli czytają, to odwołam każde słowo i nigdy się już do nich nie odezwę! No dobrze, zwykle moi rodzicie są całkiem w porządku (i nie są takimi, co to czytają cudze pamiętniki!). Przede wszystkim, po prawie dwudziestu latach nadal są małżeństwem (to całkiem niezłe osiągnięcie, gdy wszyscy inni się rozstają). Tata ma ciekawą pracę w centrum miasta, w firmie zajmującej się reklamą, a mama uczy w podstawówce. Myślę, że mogłabym trafić gorzej, jak na przykład moja najlepsza przyjaciółka Beanie Jacobs, której tato był uzależniony od kokainy i zostawił jej mamę wraz z rachunkami do zapłacenia, gdy Beanie była jeszcze malutka. Na dodatek jej mama jest trochę zwariowana i nieodpowiedzialna; za dużo pije i stale zapomina czegoś zapłacić. Wiem, że wcześnie wyszła za mąż, ale też mam wrażenie, że przez te wszystkie lata nigdy nie dorosła do swojej roli. W sumie to Beanie często gra rolę rodzica, co, gdyby mnie ktoś pytał o zdanie, jest dosyć dziwne.
Oczywiście są i plusy sytuacji Beanie: może robić co chce i kiedy chce. Tego jej zazdroszczę. Wiem, że ma to wszystko i złe strony, bo Lynn Jacobs (mama Beanie) potrafi być okropna i traktować Beanie jak psa, jakby nie zasługiwała na ludzkie traktowanie. Ja w każdym razie staram się na nią nie natknąć, gdy jest w złym humorze (choć wydaje mi się, że zawsze jest w takim). Cóż, Beanie jest moją przyjaciółką od szóstej klasy (kiedy to odkryłyśmy równocześnie, że jesteśmy beznadziejne w grze na skrzypcach). Od razu dostrzegłam w niej błyskotliwą dziewczynę o specyficznym poczuciu humoru. Poza tym spodobało mi się, że potrafi bez ogródek powiedzieć, co myśli (w każdym razie, jeśli nie ma w pobliżu jej mamy).
Będę teraz chyba pierwszą osobą, która przyzna, że Beanie Baby (świruje, gdy tak ją nazywam, ale robię to rzadko, tylko gdy mnie czymś zaskoczy) jest oryginalna w kwestii ubioru (czytam Jane Austen i czasem chciałabym, żebyśmy znowu rozmawiali tamtym językiem). Ale wracam do Beanie i jej szczególnego stylu (cóż, jej mama nigdy nie daje jej pieniędzy na ciuchy, więc sama musi w sposób kreatywny wykorzystać to, co kupi, najczęściej w używanej odzieży, albo uszyje, kompletując stroje z przeróżnych elementów). Dodatkowo Beanie farbuje włosy na zwariowane kolory, jak wiśniowy czy granatowy. Jej naturalny kolor to czarny. Do tego jej włosy są bardzo kręcone, co ma podobno po tacie, który jest żydem (ale Beanie nie praktykuje jego religii).
W sumie mam świetną kumpelę i cieszę się z tego. Z początku moi rodzice jej nie lubili. Ale potem, gdy zaczęła chodzić ze mną na spotkania młodzieży w kościele, powoli ją zaakceptowali, chociaż nadal uważają, że jest dziwna, i chyba nie do końca jej ufają. Zauważyłam, że Beanie jest bardzo ładna (na swój osobliwy sposób) i kiedyś moja mama (chcąc pomóc) zaproponowała, że zrobi jej makijaż, ale to inna historia. Krótko mówiąc, kiedy skończyły, moja przyjaciółka wyglądała jak z plakatu Mary Kay, tyle że w wersji dla dzieci. Biedna Beanie.
Cóż, myślę, że wystarczy jak na jedną noc. Przekonałaś się teraz, jakie pasjonujące życie prowadzę. Nadaje się jedynie na scenariusz kiepskiego filmu! Niestety!
Środa, 3 stycznia (znowu do szkoły)
Muszę się przyznać, że przeczytałam jeszcze raz, to co napisałam wczoraj, i nieźle się uśmiałam. Zabrzmiało to jak paplanina. To do mnie niepodobne, gdyż jestem uważna za osobę małomówną i niezbyt otwartą. Babcia twierdzi, że to jak najbardziej pozytywne cechy, ponieważ wierzy w prawdziwość powiedzenia, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem. Jak by nie było, myślę, że zupełnie inaczej wyrażamy siebie na papierze, a inaczej w życiu codziennym (i zauważyłam, że tutaj używam sporo nawiasów). Mimo wszystko sądzę, że pisanie jest fajne. A wracając do mojego życia...
Dzisiaj zastanawiam się nad wszystkimi „za" i „przeciw" dotyczącymi bycia osobą popularną w szkole (głównie nad wszystkimi „za"). I możesz mi wierzyć, że zdałam sobie sprawę (na tyle, na ile można w wieku szesnastu lat), że z tą popularnością to gruba przesada i dla mnie nigdy nie była najważniejsza w życiu. Jednak za nic nie chciałam być uważana za nieudacznika i kujona! Wcale nim zresztą nie jestem. Niezupełnie. No dobrze, nie jestem popularna, ale też nie jestem całkowitym nieudacznikiem. Nie jestem ani tym, ani tym. Właściwie nie mogę się zaliczyć do żadnej grupy w szkole: ani do kujonów, ani do indywidualistów, ani do „naukowców", ani tym bardziej do tych przebojowych! Zwykle trzymamy się razem z Beanie i czasem z kimś z młodszych klas (ale oni pajacują i wtedy nie chcemy, by nas ktoś z nimi widział, chociaż w sumie i tak nikt na nas nie zwraca uwagi, bo przecież nie jesteśmy nikim ważnym).
To, że jesteśmy takie „nijakie", nie znaczy, że ktoś ma nas poniżać i dołować tylko dlatego, że czuje się ważny. To znaczy, ja sama nie poniżam nikogo (tylko dlatego, że uważam go za kujona), ale jeśli mam być całkiem szczera (a takie było założenie, gdy zaczynałam pisać pamiętnik, więc lepiej będę się tego trzymać), uważam, że mogłabym zachowywać się odrobinę bardziej wyniośle. To nie znaczy, że czuję się lepsza od innych czy coś w tym rodzaju, ale mogłabym traktować innych nieco bardziej „z góry", a zwłaszcza wtedy, kiedy obawiam się, że to ktoś chce mnie zdołować. Wiem, że to niefajnie, ale tak to funkcjonuje w szkolnej rzeczywistości.
Wracam do sprawy bycia osobą popularną w szkole. Muszę przyznać, że kiedy byłam młodsza, święcie wierzyłam, że jestem urocza i że będę najbardziej lubianą dziewczyną w szkole. Podobnie jak moja ciocia Annie Stephie, młodsza siostra mojej mamy, na tyle młodsza, że mogłaby być moją starszą siostrą. W każdym razie pamiętam, jak babcia narzekała, że telefon w domu dzwonił w dzień i w nocy, zawsze do cioci. Ciocia była cheerleaderką i miała cudownego chłopaka, który wyglądał zupełnie jak Tom Cruise (wtedy, kiedy Tom był jeszcze bardzo popularny, choć według mnie nadal jest super).
Cały ten szum z byciem popularną jest fajny, jak się na to patrzy z boku, mając osiem lat. Pamiętam, jak wtedy myślałam, że gdy sama będę w szkole średniej, to będę dokładnie taka jak ciocia. Co prawda w dorosłym życiu już jej się tak dobrze nie powiodło, w każdym razie w opinii babci (która zawsze bierze stronę biednej Stephie). Jednak i ja muszę przyznać, że nie obyło się bez poważnych problemów, jak choćby fakt, że Stephie ma dziecko, ale nie ma męża, czy to, że wykorzystuje babcię do opieki nad swoim dzieckiem. Podsumowując: uważam, że, z perspektywy czasu, cała ta popularność nie wyszła jej na dobre. Mimo tego czasami chciałabym być najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Czy nie jestem zbyt szczera?
Jednocześnie chciałabym wierzyć, że jestem bardziej dojrzała niż moi rówieśnicy, i przyznaję, że razem z Beanie czasem naśmiewamy się z „popularnych" (oczywiście gdy tego nie widzą!). Jak już pisałam, nie jestem całkowitym nieudacznikiem, na przykład jesienią poradziłam sobie z trądzikiem i teraz nie mam problemów z cerą. W czasie przerwy na święta Bożego Narodzenia ścięłam włosy w taki sposób, że gdy chodzę, poruszają się razem ze mną do przodu i do tyłu. Ciocia Stephie powiedziała, że wyglądam jak Gwyneth Paltrow (co prawda chciała wtedy, żebym popilnowała Oliwiera, i była gotowa powiedzieć wszystko, aby tylko osiągnąć swój cel). Jednak wzięłam gazetę ze zdjęciem Gwyneth i przestudiowałam swoją twarz w lustrze, po czym doszłam do wniosku, że istnieje niewielkie podobieństwo. W każdym razie, odkąd mam obcięte włosy, wydaje mi się, że nawet całkiem fajni ludzie się za mną oglądają (chyba że to tylko moja wyobraźnia). Jeśli nawet, to dobrze się z tym czuję. Przez wszystkie wcześniejsze lata czułam się, jakbym była niewidzialna (co w sumie nie było takie złe, a w każdym razie lepsze niż wyróżniać się w tłumie).
Wiem, że to może brzmieć nieprzekonywająco i trochę rozpaczliwie (a nawet powierzchownie i niepoważnie), jakby mi zależało na akceptacji kilkorga - w sumie niezbyt miłych - dzieciaków. No i nie jest przecież tak, że zupełnie nie mam przyjaciół, mam w końcu Beanie i kilkoro innych. No dobrze, przyznaję, są w większości z młodszych klas! Ale przynajmniej mogę na nich liczyć w najgorszym razie. Przynajmniej na tych fajniejszych. Naprawdę, szczerze wątpię, czy ci popularni mogliby ich zastąpić. Pewnie nigdy nie będę miała okazji się przekonać. Z drugiej strony chciałabym się przekonać, gdybym miała taką szansę.
No dobrze, czy to takie złe? Czy jest coś złego w tym, że czasem chcielibyśmy poznać też innych i zaprzyjaźnić się z nimi? Chcieć w życiu trochę odmiany i więcej emocji? W zeszłym tygodniu animator naszej grupy kościelnej powiedział, że jeśli nie ma w naszym życiu nic takiego, czego byśmy naprawdę bardzo chcieli, to powinniśmy się o coś takiego pomodlić. Zastanawiam się, czy byłoby w tym coś złego, gdybym pomodliła się o możliwość stania się osobą popularną. Najgorsze co może mnie spotkać, to że Bóg na moje modlitwy odpowie - „nie". Może więc warto spróbować. Nie wiem dlaczego Bóg mógłby chcieć, żebym nie miała więcej przyjaciół, tym bardziej że uczymy się, żeby być otwartymi na innych. Hej, ja zamierzam się właśnie otworzyć!
Cóż, całe to zastanawianie wydaje się jedną wielką startą czasu, bo odnoszę wrażenie, że dzieciaki, które są popularne, nie bardzo chcą się ze mną zadawać. Już kiedyś słyszałam, jak nabijali się z kujonów, indywidualistów i pierwszorocznych, jakbyśmy wszyscy byli głusi i tego nie słyszeli albo jakby nie zdawali sobie sprawy, że można nas zranić. Teraz, kiedy o tym myślę, dotarło do mnie, że nie rozumiem, jak mogłam się w ogóle zastanawiać nad taką możliwością, żeby się z nimi zadawać. Ale przecież mam być tu szczera. A prawda jest taka, że chętnie bym się z nimi zaprzyjaźniła, gdyby tylko mi na to pozwolili. Powiedz, czy to takie okropne?
Melody Carlson, Dziennik nastolatki, Wydawnictwo WAM 2010
Skomentuj artykuł