Gościniec

Gościniec
Gościniec Wyd. WAM
Logo źródła: WAM Andrzej Kozioł / Wyd. WAM

Gościniec - śródleśna droga prowadzi z małej wsi do powiatowego miasta. Przez setki lat wędrują nią chłopi, kolorowymi taborami przeciągają Cyganie, podążają Żydzi. Jednak przede wszystkim gościńcem toczy się Historia, której przygląda się Madonna Przyniesiona przez Wodę, Strażniczka Gościńca.

Andrzej Kozioł - krakowski dziennikarz, publicysta, redaktor "Dziennika Polskiego". Nakładem wydawnictwa WAM ukazały się jego książki: "Zapominany Kraków", "Na krakowskich Plantach", "Na krakowskim Rynku", "Smaki polskie czyli jak się dawniej jadało", "Alfabet krakowski Andrzeja Kozioła", "Księga zapachów" oraz zbiór opowiadań "Pociąg do Stalinogrodu".

W Jastrzębicach było siedemdziesiąt pięć Ma­donn - na papierze i na płótnie, z porcelany i gip­su, w domach i w kościele. Najwięcej Tuchowskich i Jasnogórskich, chociaż trafiały się Ostro­bramskie, i nawet Matka Boska Szamotulska oraz dwie Szczyrzyckie. Jednak przydrożna Madonna była wyjątkowa. Kiedyś - kiedy tego nikt nie wie­dział - przyniosła ją woda. Rzeka Czarna poszalała na wiosnę, przetoczyła się falą wysoką na dwóch chłopów, a gdy opadła, wśród naniesionych gałęzi, w miejscu, w którym kiedyś miał stanąć młyn Pytla, ludzie znaleźli Madonnę. Kiedy spod warstwy mułu błysnęło złoto korony i różowość policzków, kiedy pojawiło się Dzieciątko wtulone w usiany złotem, fałdzisty granat sukni, baby obmywające Madonnę padły na kolana. A gdy stanęła kapliczka z polnych kamieni, przysadzista, przykryta gontowym dasz­kiem, wszyscy uznali, że na Jastrzębice Nowe spły­nęła szczególna łaska, że Madonna Przyniesiona przez Wodę ochroni wieś przed powodzią, że Straż­niczka Gościńca nie przepuści zła przychodzącego ze świata, zza ciemnej ściany lasu.

DEON.PL POLECA

Gościńcem musiał wędrować każdy odwiedzający Jastrzębice, musiał go przemierzyć każdy opuszczający wieś i każdy prze­chodził obok mojej kapliczki, a raczej kapliczek, bo co pewien czas, kiedy deszcze wymyły glinę spajającą polne kamienie, chłopi stawiali nowe schronienie dla mnie, Strażniczki Gościńca, Ma­donny Przyniesionej przez Wodę. Na czas przebudowy uroczyście przenoszono mnie do pobliskie­go domu. Stałam na półce, wśród papierowych kwiatów, wśród su­chych bukietów poświęconych w dniu Matki Boskiej Zielnej. Stałam w chłodnej izbie z poduszkami wysoko spię­trzonymi na łóżku, za moimi plecami wisiały święte obrazy. Zza zamkniętych drzwi dobiegały odgłosy kuchennej krzątaniny, zapach gotowanych ziem­niaków, kapusty z grochem, dobrze omaszczonej sadłem, i chleba pieczonego w ogromnym piecu. Raz na kilkadziesiąt lat byłam świadkiem ludzkie­go bytowania, ludzkich narodzin, ludzkiej śmierci i ludzkiej codzienności. Czasami, abym za wiele nie widziała, młoda gospodyni przykrywała mnie chustą przed wślizgnięciem się pod pierzynę, obfitą i białą niczym chmura na błękitnym niebie. A póź­niej uroczyście, ze śpiewami, przenoszono mnie do nowej kapliczki, pachnącej wapnem i drewnem, abym znów była Strażniczką Gościńca.

Stałam więc, wpatrzona w gościniec, nocą wsłuchana w leśne sowie pohukiwania, w dzień w pszczelą krzątaninę; mała lipka przy mojej ka­pliczce z czasem zamieniła się w dużą lipę, wresz­cie w lipę olbrzymią. Czułam się jej krewną, bo przecież kiedyś, Bóg wie kiedy, zostałam wystru­gana z lipowego pnia. I patrzyłam na gościniec, na ludzi, których przybywało. Szli pieszo, jeździli wo­zami, czasami konno. Boso, w butach z cholewami, w chodakach. Kiedy jeszcze w Jastrzębicach nie zbudowano kościoła, co niedzielę ludzie ciągnęli do Lisówki, na piersiach niektórych wisiały prze­wieszone buty, bo jeżeli już ktoś miał obuwie, nie wypadało mu stawać boso przed ołtarzem, więc nie buty go niosły, ale on buty, a później, przed wej­ściem do kościoła, przecierał stopy, wzuwał choda­ki i wchodził w ciemną czeluść świątyni. I jeszcze przed drugą z wielkich wojen, nawet po niej, nie­którzy od wiosny do jesieni chodzili boso, co - jak sądziłam - mogło być przyjemne: miękkość piasku nagrzanego przez słońce, jego pieszczotliwe prze­sypywanie się pomiędzy palcami.

Kościół domagał się butów, przede mną, co­dzienną, nie coniedzielną, wypadało stawać z bo­symi stopami, więc nawet kiedy w maju wokół mojej kapliczki na wspólne śpiewy zbierały się ba­by, rzadko która przychodziła obuta, a bywało, że jakaś zapomniała o zdjęciu omączonego fartucha, bo przybiegła wprost od rozgrzanego, buchającego żarem pieca i jej ręce pachniały chlebowym zakwa­sem, wonią drewnianej dzieżki, w której pęczniało ciasto.

 

Wszyscy podążający gościńcem uchylali przede mną kapelusza, zdejmowali czapki, żegnali się za­maszyście, albo leniwie, od niechcenia kreślili na piersiach znak krzyża. Wszyscy z wyjątkiem Ży­dów, z wyjątkiem Tewjego, którego chociaż miał niewiele ponad trzydzieści lat i zaledwie kilka si­wych nitek w sutej brodzie, nazywano Starym.

Jednak Tewje zawsze na chwilę zatrzymywał się przed kapliczką, patrzył na mnie, na moją złotą ko­ronę, na Dzieciątko, kręcił głową i wzdychał. Może dziwił się, że kiedyś żydowska dziewczyna - kto wie, może podobna do jego wielkookich córek -urodziła Mesjasza, ale innego niż ten, na którego czekali pobratymcy Tewjego, urodziła rozpiętego na krzyżu Boga gojów, skrwawionego, z cierniami wbitymi w czoło.

Tewje stał przez chwilę, myślał, a później uchy­lał kapelusza - nieznacznie, prawie niedostrzegal­nie. On, który powinien stawać przed Panem z na­krytą głową, któremu nie wolno było bez nakrycia przebywać pod gołym niebem, zdobywał się na gest godny człowieka naprawdę dobrze wychowanego.

Inni Żydzi - zazwyczaj zaaferowani, zabiegani - nie zwracali na mnie uwagi. Dreptali gościńcem, przejeżdżali wozami zaprzęgniętymi w wynędznia­łe konie. Czasami gestykulując, dławiąc się włas­nym głosem, przebiegał siwy, długowłosy starzec, w zrudziałym, pogiętym cylindrze. Poły staroświe­ckiego surduta dotykały jego pięt, a on biegł w po­szukiwaniu telefonu.

- Wien! - krzyczał starzec. - Telefon!

Za nim, z przekrzywioną peruką, obsypana mali­nami potu biegła żona Tewjego.

Zazwyczaj obok młyna Pytla starcowi brakowało tchu. Ciężko dysząc, opierał się o balustradę mostu i wtedy dopadała go żona Tewjego.

- Meszuge - mówiła z łagodnym gniewem - meszuge z ciebie, tu nie ma żadnego telefonu.

I starzec, oddany na wieś przez rodzinę z Tar­nowa, chwiejąc się na chudych nogach, wracał do domu Tewjego. Ciągle żył w czasach, w których panował dobry stary cesarz, a on - młody i boga­ty - codziennie rano, z zapachem kawy w ustach, z wargami lśniącymi od tłustej śmietanki, wsiadał do powozu i jechał do swojej firmy, do biura w cen­trum Tarnowa.

Żydzi należeli do obcych, ale jednocześnie by­li swoi. Podobnie chłopi z Katar, śródleśnej wsi - wszyscy niscy okrągłogłowi, czarniawi, jadąc goś­cińcem, kołysali się na swych furmankach niczym ich przodkowie na końskich grzbietach. W leśnej głuszy tatarskich jeńców osadził książę. Z czasem schłopieli, stali się katolikami, ale pozostała im mi­łość do koni i tatarska popędliwość. Mieszkańcy Katar uchodzili za największych bitników w okoli­cy. Potrafili wędrować kilometrami, aby zjawić się na weselu - z nadzieją na kawałeczek kołacza i so­lidną bójkę. Z kościoła w Jastrzębicach wychodzili zbitą gromadą, wilczo, spode łbów spoglądając na miejscowych. A miejscowi - też czarni, ale wysocy, z nosami haczykowatymi - odpowiadali równie za­czepnie. I bywało, że od czasu do czasu parobczaki z Katar tworzyli za kościołem zwarty kłąb z parobczakami z Jastrzębic. Ci z Katar rwali sztachety z cmentarnego płota, rzucali się na jastrzębiaków niczym szarżujące byki, pochyleni, z głowami do przodu. I było tak dopóki pomiędzy walczących nie weszli dorośli chłopi, którzy chwytali bitników za karki, odrzucając ich od siebie z taką samą łatwoś­cią, z jaką wrzucali na wóz snopy żyta.

Żydzi byli swojo-obcy, podobnie Tatarzy z Katar, za naprawdę obcych uważano Cyganów, bo i Żydzi, i mieszkańcy Katar skądś byli, mieli swoje miejsce na Ziemi, swoje chałupy, zaś Cyganie pochodzili znikąd, czyli zewsząd. Nie byli wrośniętymi w zie­mię krzakami, ale wędrownymi ptakami, malowni­czymi niczym kraski i drapieżnymi jak jastrzębie.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Gościniec
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.