W momencie granicznym wystrzeli to z człowieka spontanicznie jak płomień, jak wdech tego, który się topi czy dusi; bez słów i wielkich refleksji, jako momentalny czysty akt ducha, w którym człowiek jest absolutnie cały.
Wieczorem po pierwszym, pełnym przygód dniu na Wyspie Nelsona udałem się do swej „antarktycznej pustelni”, drewnianego domku wielkości szopy, którego jedynym wyposażeniem była prycza pod oknem; z okna roztaczał się jednak wspaniały widok na ocean. W tym okresie antarktycznego lata słońce praktycznie nie zachodzi za horyzont; dopiero koło północy niebo mocno szarzeje, żeby za dwie–trzy godziny znowu się rozjaśnić. Chociaż byłem ze zrozumiałych względów zmęczony, nie mogłem zasnąć; wyglądałem przez okno i rozmyślałem.
Szorstkie i surowe piękno lodowego krajobrazu wyglądało prawdopodobnie tak samo jak przed dwudziestoma milionami lat. Przyroda zwyciężyła tu historię; o tym jedynym kontynencie niesplamionym żadną wojną nie wiadomo, żeby kiedykolwiek człowiek umyślnie zabił innego człowieka. Wszędzie dokoła panowała cisza, jaka nastaje tylko po uciszeniu wietrznej burzy. Jeszcze nigdy, nawet na pustyni, tak wyraźnie nie nauczyłem się odbierać różnych tonacji ciszy, różnych głębi i barw milczenia. Nadeszła godzina, gdy człowiek – wierzę, że każdy człowiek – myśli o Bogu.
Stare łacińskie przysłowie mówi, że morze uczy modlitwy. Tak, w tych godzinach krańcowego zagrożenia naprawdę modliłem się nieustannie i rzeczywiście inaczej niż kiedykolwiek przedtem. Było to niezwykłe duchowe doświadczenie, które przyniosło mi więcej niż potwierdzenie tego, że gdy człowiekowi chodzi naprawdę o „ratowanie skóry”, prędko przypomina sobie o Bogu. Wówczas często zaczyna go wzywać także ten, kto przez całe życie chwalił się swą bezbożnością; człowiek zastanawia się, czy ateizm nie jest tylko luksusową iluzją, na którą mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zaznali prawdziwego nieszczęścia, albo doświadczenie to woleli doskonale wyprzeć ze świadomości.
Człowiek zastanawia się, czy ateizm nie jest tylko luksusową iluzją, na którą mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy nie zaznali prawdziwego nieszczęścia.
Starając się jak najdokładniej przypomnieć sobie, jak się w tych chwilach modliłem, uświadomiłem sobie, że to nie była tylko błagalna prośba o nasze ocalenie. Przecież tam, na morzu, były nawet i takie momenty, kiedy niemal pragnąłem, żeby to wyczerpujące wiosłowanie i całe to napięcie wreszcie się skończyło, żebym miał już spokój – choćby to miał być spokój w zimnych objęciach wody wokół mnie i pode mną. Te szczególne chwile, które głęboko wryły mi się w pamięć, zastępowała znów jakaś świadomość, że to przecież nie jest i nie może być koniec, że moje życie będzie mieć jeszcze ciąg dalszy, z którego nie mogę zrezygnować.
Wtedy stało się coś trudnego do opisania: przeżyłem z ogromną ulgą poczucie, że nie jestem reżyserem mego życia, że moja siła przeżycia i wytrwania wypływa z jakiegoś o wiele głębszego źródła niż kłębek mojego „ja”, moje mięśnie, moje myśli, moje nerwy – i ja się temu źródłu całkowicie oddałem, „przełączyłem na Boga”, przekazałem mu ster – i poczułem ogromny przypływ siły i wielkie wyzwolenie. Była w tym pewna „rezygnacja”, ale bynajmniej nie popadnięcie w bierność; raczej poczułem ogromną intensyfikację mej aktywności i jej oswobodzenie od jakiegokolwiek hamującego i denerwującego strachu o siebie.
Kiedy później myślałem o tych chwilach pośród wzburzonego żywiołu, przypomniały mi się słowa świętego Pawła: „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus”, a także zdanie, które zawsze było mi bliskie, jednak dopiero od tego „oceanicznego przeżycia” poświadczone osobistym doświadczeniem. Była to rada świętego Ignacego Loyoli: „Ufaj Bogu tak, jakby całe powodzenie spraw zależało wyłącznie od Niego; tak jednak dokładaj wszelkich starań, jakbyś ty sam miał wszystko zdziałać, a Bóg nic zgoła”.
Istnieją momenty graniczne, kiedy człowiek dochodzi do granic swych możliwości i jeśli nie chce rezygnować, „przełącza na Boga” – całkowicie się mu oddaje. Może już wiele razy wcześniej słyszał lub czytał tę pobożną radę mówiącą o oddaniu samego siebie i może już kiedyś, będąc w pobożnym nastroju, wygłosił w swoich modlitwach: „Boże, powierzam Ci moje życie”. Jednakże dopiero w momencie granicznym wystrzeli to z człowieka spontanicznie jak płomień, jak wdech tego, który się topi czy dusi; bez słów i wielkich refleksji, jako momentalny czysty akt ducha, w którym człowiek jest absolutnie cały – z ciałem i duszą, przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Zrozumiałem to, co mówi się o ludziach w sytuacjach granicznych, że przeżywają – podobnie jak we śnie i prawdopodobnie też przy umieraniu – jakieś przełamanie płaszczyzn czasowych, że jest z nimi zarówno całe ich przeszłe życie, jak też ich przyszłość.
Ja się temu źródłu całkowicie oddałem, „przełączyłem na Boga”, przekazałem mu ster – i poczułem ogromny przypływ siły i wielkie wyzwolenie.
I znowu podkreślam, że człowiek w takim momencie wie, że to „oddanie” nie jest żadnym alibi dla zaprzestania własnego działania, że człowiek nie może przestać wiosłować na wzburzonym oceanie – jeśli wolno mi posłużyć się moim doświadczeniem jako metaforą. Jeśli naprawdę przekroczył pewną granicę i rzeczywiście „uwolnił” samego siebie, to właśnie zaraz po tym oddaniu się jego działanie nabiera jakby innego charakteru, innej jakości – jakby czerpał siłę ze znacznie niższych poziomów. (…)
Jeżeli kiedykolwiek poczułem głęboko owo spotkanie, przeniknięcie i wewnętrzną jedność „wolności i łaski”, ludzkiej interwencji i Bożej pomocy, aktywności i oddania, walki i zaufania, pracy i modlitwy – było to właśnie wtedy, wśród fal, u brzegów antarktycznej Wyspy Nelsona.
Bardzo trudno o tym mówić i jest dla mnie oczywiste, że o owym wyzwoleniu ukrytego rezerwuaru siły w momentach krytycznych można byłoby też mówić całkiem inaczej – na przykład jako o procesie neurofizjologicznym. Z pewnością moje doświadczenie na morzu mógłbym opisać jako przykład działania neuromodulatorów w organizmie w sytuacji stresowej. Wiedza na temat powstawania i działania endorfin i o innych procesach neurofizjologicznych jest nie tylko ciekawa, ale i praktyczna. Niewątpliwie całe to zdarzenie można opisać bez najmniejszej nawet wzmianki o Bogu, etsi Deus non daretur. Zresztą, nie przeżywałem tam Bożej obecności jako postrzeganej zmysłami ingerencji z góry na sposób jakiegoś Deus ex machina. Sam bym mówienie o Bogu przy opisywaniu tej sceny w określonym otoczeniu uważał za niewłaściwe i mylące, ponieważ bez określonego kontekstu i „wstępnego zrozumienia” te słowa są równie puste jak wykłady o endorfinach dla człowieka bez elementarnej wiedzy biologicznej.
Przeżycie sytuacji granicznej można opisywać zarówno językiem wiary, jak też językiem nauki. Czy jest to tylko dwojaki sposób opisu tego samego? A jeśli mowa jest o tym samym, czy może jeden opis zastąpić ten drugi? W czasach współczesnych uznaliśmy wyższość opisu naukowego, „naturalnego” – którego zasadności w ramach określonego dyskursu nie podaję w wątpliwość i nie chcę się o to spierać. Lecz czy ten opis jest naprawdę tak „naturalny”, za jaki sam siebie podaje? Czy wyczerpuje całość, całą głębię naszego doświadczenia?
Skłaniam się ku temu, że to samo zjawisko można widzieć i opisać z obu stron, przy czym jednak oba opisy – każdy z nich uzasadniony i zrozumiały „w swoim dyskursie”, w swoim kontekście – nie są innymi słowami na opisanie tego samego. Znaczą to samo, ale nie można jednego po prostu zastąpić drugim, gdyż oba wyrażają specyficzny kąt widzenia i dotykają innych aspektów i poziomów przeżytego zdarzenia.
Co się zagubi, jeśli nie będę odtwarzać swojego przeżycia językiem wiary? Niestety, zagubi się uczucie wdzięczności.
Co się zagubi, jeśli nie będę odtwarzać swojego przeżycia językiem wiary? Niestety, zagubi się uczucie wdzięczności. Jest ono niczym więcej niż ulotną emocją, niż prostym uczuciem przyjemności czy też zwykłą nadbudową pewnego procesu neurofizjologicznego. Myślę, że wdzięczność, która zalewa człowieka po takim przeżyciu, jest w rzeczywistości tym, co dopiero czyni z całego zdarzenia głęboko ludzkie, cenne, przemieniające doświadczenie. Tego, że człowiek – przynajmniej na chwilę – po czymś takim zacznie cenić sobie życie jako nieoczywisty dar i że ma bardzo silną potrzebę „podziękowania”, nie tylko za fakt ocalenia, ale i za życie w ogóle – nie można wyrazić pełniej niż językiem wiary. Słowa o „szczęściu” i przypadku nie sięgają samej istoty tego, czego doświadczyliśmy.
Zauważmy jedną subtelną, ale ważną rzecz. To nie jest tak, że człowiek musi być „wierzący” w sensie posiadania i wyznawania określonych gotowych, z góry danych „wyobrażeń religijnych”, żeby potem – na podstawie tych założeń – mógł „religijnie” interpretować swe doświadczenie ocalenia. Doświadczenie samo budzi w człowieku wdzięczność – a ta swym charakterem ciąży ku Bogu, jakkolwiek to słowo rozumiemy.
Zauważmy też, że również człowiek „niereligijny” w pewnych momentach – czy to w momencie skrajnego zagrożenia, czy niespodziewanej radości, czy też w momencie, gdy zagrożenie i wdzięczność spłyną w jedno – spontanicznie wykrzyknie „mój Boże!”. Pewnie, możemy tę wypowiedź zbanalizować jako nieświadomą aktywację pewnego reliktu kulturowego w naszym języku; przecież ten człowiek przez to „nic nie myślał”. Czy nie chodziło jednak o przeskok na głębszy poziom niż ten, w jakim zazwyczaj myślimy? Czy nasz język, nasza kultura, nasza dusza ma faktycznie do dyspozycji inne, bardziej odpowiednie pojęcia niż „zapomniane” słowo Bóg?
Czy nie jest raczej tak, że chodzi o moment prawdy, gdy nasze emocje i nasze słowa instynktownie odsłonią to, co jest w nas przez nasze otoczenie zasypane i zapomniane, a jest jednak całkiem realne? Dziękować mogę tylko komuś; „los”, „szczęście” czy „natura” są zbyt abstrakcyjnymi adresatami wdzięczności. Odważyłbym się nawet powiedzieć, że dopiero w świetle momentów granicznych, strachu, zdumienia i wdzięczności, możemy być może zrozumieć trochę to, co się mieni słowem Bóg.
W obliczu takiego przeżycia, które budzi głęboką „wdzięczność za życie w ogóle”, okazuje się, że nie ma tak wielkiej różnicy, czy byliśmy przedtem „wierzący” czy „niewierzący”, czy słowa takie jak Bóg i wiara były czy nie były zadomowione w naszym słowniku. Albowiem dopiero jako „ocalony” człowiek zaczyna pojmować albo przynajmniej inaczej „rozumieć” to, co kryje się za słowami takimi jak zbawienie, Bóg, wiara czy łaska. Ten, kto był „niewierzący”, może w takiej chwili stać się „wierzącym”, a ten, kto wcześniej „zaliczał się do wierzących”, może dopiero zrozumieć, jaka jest różnica pomiędzy wiarą jako wyznawaniem „światopoglądu” i wiarą, za którą stoi podobne doświadczenie. Znam ludzi, którzy znaleźli drogę do Boga, ponieważ po przeżyciu jakiejś sytuacji granicznej mieli potrzebę podziękowania. Wiara, która rodzi się z wdzięczności, będącej odpowiedzią na przeżycie ocalenia, nie jest tak całkiem sprawą „przekonania”, wyznawania określonych poglądów, wyobrażeń i teorii; jest to raczej przemiana podstawowej struktury wewnętrznego pola naszego życia.
Człowiek nawet przez takie doświadczenie nie jest do wiary „zmuszony”, może to przeżycie interpretować zupełnie inaczej albo w ogóle nie zastanawiać się nad jego sensem. Lecz ta możliwość doznania „wiary” jako głębokiej wdzięczności otwiera się przed nim na chwilę jak skarb – tak jak według dawnych legend otwierają się skarby ukryte w ziemi przy śpiewie pasji w Wielki Piątek po południu.
Fragment pochodzi z książki "Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia" wydanej przez wydawnictwo Znak.
Skomentuj artykuł