Kościół jest wtedy wiarygodny, gdy są w nim ludzie myślący krytycznie

Kościół jest wtedy wiarygodny, gdy są w nim ludzie myślący krytycznie
(fot. Akademická farnost Praha – Salvátor / youtube.com)

Jeżeli chcielibyśmy przemilczać słabości i konflikty w Kościele, przeciwstawialibyśmy się wyraźnym słowom Jana Pawła II, że Kościół ma być „domem ze szkła”, że mamy być transparentni i niczego nie tuszować.

Dla wielu chrześcijan jest do tej pory niezrozumiałe i nie do przyjęcia, że Jezus notorycznie daje pierwszeństwo celnikom i kobietom lekkich obyczajów przed naprawdę moralnymi, sprawiedliwymi, pobożnymi, a przy tym drętwymi, zamkniętymi w sobie faryzeuszami. Pokorna świadomość grzeszności może być dobrym początkiem podążania za Chrystusem; pycha tych, którzy zadomowili się w swej sprawiedliwości, jest bezpieczną zjeżdżalnią do piekieł.

Przy wyznaniu win przemknęło mi przez myśl, jak ważne jest sformułowanie „moja wina”. Nie chodzi o deprymujące obwinianie się wobec jakiegoś statycznego ideału cnoty, a już na pewno nie o tanie odrzucanie naszych „długów” daleko od siebie. Przeciwnie – chodzi raczej o ich przyjęcie, wzięcie na siebie, i to najpierw w sensie poznania „to też jestem ja”. Jeśli tylko jestem zdolny do takiego napełniającego pokorą zintegrowania, wciągnięcia swych ciemnych stron z powrotem do siebie, do sfery mej własnej odpowiedzialności – podczas gdy dotychczas przerzucałem ją na innych albo usprawiedliwiałem się okolicznościami zewnętrznymi – tracą już nade mną sporą część swej ciemnej mocy. Bóg przyjmuje mnie takiego, jaki jestem – w odróżnieniu od „opinii publicznej” i mej własnej skłonności, by czynić się lepszym we własnych oczach. A jeśli stanę przed nim w pokorze – a więc naprawdę szczerze, prawdziwie – ze wszystkim, co jest we mnie dobrego i złego, jasnego i ciemnego, zaczyna prowadzić mnie drogą dojrzewania. Jeśli doświadczę tego, że Bóg mnie tak przyjmuje, mogę nabrać odwagi, by przyjąć także w pełni samego siebie – a potem mogę uczyć się przyjmować również innych ludzi takimi, jacy są, a nie jakimi chciałbym ich widzieć. Nawrócenie, pokuta, przebaczenie i pojednanie – to nie są tylko jakieś ćwiczenia w pobożnych uczuciach, to jest proces dojrzewania do odpowiedzialności, dojrzałości i integralności; jego nieodłącznym elementem jest przyjęcie i poznanie samego siebie.

Moje słabości, cienie i konflikty są zadaniami i szansami; często przy spowiedzi mówię ludziom, którzy są zdeprymowani tym, że wciąż muszą stawiać czoło tym samym słabościom: czy to nie byłoby nudne, gdybyśmy już nie mieli nad czym pracować i bylibyśmy jak aniołowie? Bliskość aniołów to coś, na co możemy cieszyć się za bramą śmierci, ale czego nie wolno nam głupio udawać na ziemskim padole. Przyjmijmy naszą wieloznaczną i problematyczną doczesność jako nieustanne zadanie. Nie popadajmy w skostnienie w błogim wyobrażeniu, że już osiągnęliśmy cel! Nie można się dostać do nieba, przeskakując doczesność. I tu obowiązuje zasada gratia supponit naturam – łaska zakłada naturalność.

Bóg przyjmuje mnie takiego, jaki jestem – w odróżnieniu od „opinii publicznej” i mej własnej skłonności, by czynić się lepszym we własnych oczach.

Jeżeli chcielibyśmy przemilczać słabości i konflikty w Kościele, przeciwstawialibyśmy się wyraźnym słowom Jana Pawła II, że Kościół ma być „domem ze szkła”, że mamy być transparentni i niczego nie tuszować. Zresztą w medialnym społeczeństwie – czy nam się to podoba, czy nie – niczego zatuszować się nie da, a staranie o to prowadzi jedynie do pogorszenia sytuacji i utraty wiarygodności.

Nie chcę przez to powiedzieć, że każdy powinien z każdą swoją raną biec od razu do telewizji i wystawiać wszystkie informacje o ciemnych stronach środowiska kościelnego na żer bulwarowym czasopismom, karmiącym się w sezonie ogórkowym kościelnymi skandalami. Rozróżniajmy! Jeśli ktoś mówi o nikczemnościach, z którymi spotkał się w Kościele, ale nie rozliczył się z nimi i chce ich upublicznieniem jedynie głośno zatrzasnąć za sobą drzwi i usprawiedliwić sam przed sobą i przed innymi swoją postawę, jest to na ogół żenujące. Jeśli jednak ucierpiał z tego powodu i może innym zaoferować szczere świadectwo o tym, dokąd może prowadzić droga i jak się nie dać zatruć i złamać przez te cienie, może pomóc wielu ludziom w podobnej sytuacji. Prawda, choćby gorzka, subiektywna i cząstkowa, podsuwa większą pomoc niż jakiekolwiek upiększanie albo przemilczanie. Trzeba otwarcie mówić o problemach, ale zarazem podkreślać, że inni mają prawo widzieć sprawy inaczej. Również Kościół jest w oczach społeczeństwa bardziej wiarygodny, kiedy okazuje się, że ma w swych szeregach ludzi potrafiących spojrzeć na niego krytycznie – w ten sposób najlepiej wytrącimy broń naprawdę destruktywnej i nieprzyjaznej krytyce. Tylko prawda nas wyzwoli.

Istnieją takie kryzysy duchowe, w których człowiek ma wrażenie, że zgubił wiarę. Lecz wiary nie można zgubić jak portmonetki. A jeśli komuś się wydaje, że w ten sposób stracił wiarę, to nie ma czego żałować, ponieważ to, co stracił, prawdopodobnie było tylko religijnymi iluzjami. Wiarę można oczywiście zaniedbać, nie pielęgnować jej, tak jak ktoś zaniedbuje związek małżeński i nie pielęgnuje go, a potem się dziwi, że się małżeństwo rozpadło.

Może się stać tak, że „ciernie świeckich problemów” tak zachwaszczą ludzką duszę, iż wiara „nie dochodzi w niej do głosu” i przestaje wpływać na myślenie i postępowanie człowieka; i może pojawić się wiele innych sytuacji zaniku wiary, o których tak prosto i wymownie opowiada ewangelijna przypowieść o ziarnie. Ale o tym teraz nie mówię. Mówię o chwilach, gdy człowiekowi zaciemni lub rozpadnie się obraz Boga, który sobie stworzył, i znajduje się jakby w próżni. Kiedy ktoś przechodzi porządny kryzys, który na przykład zaczyna się od tego, że z jakiegoś powodu cierpi w Kościele, często spotyka się ze strony księży bądź pobożnych przyjaciół ze słowami otuchy: „Weź się w garść, przecież nie jest tak źle! Pan Jezus też cierpiał, musisz to ofiarować w jakiejś intencji, nieść swój krzyż! Czyżbyś nie miał wiary?”. Księga Hioba jest pełna takich dobrych, pobożnych rad mądrych przyjaciół Hioba. Na szczęście jednak zawiera również scenę, w której wreszcie dochodzi do głosu sam Bóg i najpierw surowo karci przyjaciół Hioba za ich pobożne rady i moralne pocieszanie. „Milczcie! Niech się za was wstawi mój sługa Hiob, żebym was nie ukarał!” – mówi Pan tym i wszystkim im podobnym poczciwinom.

Istnieją takie kryzysy duchowe, w których człowiek ma wrażenie, że zgubił wiarę. Lecz wiary nie można zgubić jak portmonetki.

Gdy zapytacie takich ludzi, co wyobrażają sobie pod tym, żeby nieść krzyż i uczestniczyć w cierpieniu Chrystusa, wprawicie ich nierzadko w zakłopotanie, ponieważ nie mają przy tym nic na myśli, wypuszczają tylko z ust bańkę pobożnego frazesu albo proponują wam pelagiański heretycki ideał moralnego atlety. Gadanie o tym, że wasza sytuacja obiektywnie nie jest przecież taka zła i że właściwie nic się nie dzieje, jest wprawdzie często „obiektywną prawdą”, ale nie jest to prawda waszej sytuacji i waszego życia. „Syty nie zrozumie głodnego!”

Na owo okrutne pytanie: „Czyżbyś nie miał wiary?” proponuję odpowiedzieć: „Tak, czasem wydaje mi się, że nie mam”. Oddalą się wtedy od was jak od trędowatych, mamrocząc, że będą się za was modlić. Pan Jezus zadał to pytanie apostołom w chwili, gdy stał razem z nimi na łódce miotanej falami i burzą. Lecz ci ludzie nie tylko nie mają takiej mocy, by uciszyć burzę, która wami miota, ale przede wszystkim nie stoją na waszym pokładzie, są daleko od wirów, które wami szarpią.

Nieść swój krzyż i uczestniczyć w cierpieniu Jezusa, na pewno nie znaczy zacisnąć zęby i dać sobie wmówić, że to, czego doświadczam jako czarne, jest właściwie różowe. Przeciwnie, oznacza to wejście w chwilę Jezusowej ciemności, jego bolesnego pytania: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”.

Bardzo ważne jest wiedzieć, że takie chwile, kiedy człowiekowi w jego życiu duchowym wszystko się zatrzęsie, jakby umarł jego Bóg i pociemniała jego wiara i naprawdę dosięgnął dna, są cenne i znaczące. Trzeba przyjąć taką chwilę jako kluczowe doświadczenie religijne. Gdzieś tutaj kończy się posiadanie „wyobrażeń religijnych” i może zacząć się prawdziwa wiara.

Są ludzie, którzy w okresie zamilknięcia Boga odwrócili się od wiary, ponieważ doszli do przekonania, że Boga „nie ma”. Uczciwiej byłoby stwierdzić, że ich dotychczasowe wyobrażenie o Bogu „nie działa”. Albowiem Boga, który by „działał” według ludzkich wyobrażeń, naprawdę „nie ma” albo przynajmniej to nie jest Bóg – to jest bożek i dobrze jest uwolnić się od niego. Ci ludzie mają swój kawałek prawdy, ale pozostają w połowie drogi. Sens pokonania bożków polega na otwarciu przestrzeni dla spotkania z żywym Bogiem. Ten moment „zaćmienia” na drodze duchowej może stać się decydującym spotkaniem z żywym Bogiem. Często dopiero po upływie jakiegoś czasu zrozumiemy, że to sam Bóg – a nie żadna wewnętrzna czy zewnętrzna przeszkoda – „zablokował” naszą dotychczasową drogę duchową. Ukrył się w milczeniu, w ciemności, zredukował się do niczego – ale właśnie tam trzeba się z nim spotkać.

Fragment pochodzi z książki "Od podziemnego Kościoła do labiryntu wolności. Autobiografia" wydanej przez wydawnictwo Znak.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomáš Halík

Kapłan wyświęcony potajemnie i autor międzynarodowych bestsellerów opowiada fascynującą historię swojego życia.

Urodzony w Pradze w 1948 r., Halík spędził dzieciństwo pośród nocy stalinizmu. Nawrócił się na chrześcijaństwo w czasach prześladowań komunistycznych, ukończył zabronione studia...

Skomentuj artykuł

Kościół jest wtedy wiarygodny, gdy są w nim ludzie myślący krytycznie
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.