Odczytaj tajemne znaki zapisane na manuskrypcie.
Dalsze przygody bohaterów Kamiennego manuskryptu.
Powiem tak... Wyznaję, że żadnym świętoszkiem nie jestem, w każdym razie nie bardziej niż reszta bliźnich, zbytnio się więc nie zmartwię, jeżeli ktoś znajdzie uciechę w tej błahostce, którą spisuję w tak prostackim stylu, i że spodoba mu się opisany tu żywot człeka, którego spotkało w życiu tyle fortunnych przygód, niepowodzeń i niebezpieczeństw.
(...)
...i również niech zauważą ci, którzy narodzili się w szlachetnym stanie, jak niewiele mają sami sobie do zawdzięczenia z racji tego, że upodobała ich sobie Fortuna, i o ile więcej zdziałali w życiu ci, którzy nie mając jej po swej stronie, dzięki temu, że wiosłowali silnie i ze sprytem, zdołali do portu dopłynąć szczęśliwie.
ŁAZARZ GONZÁLEZ
Żywot Łazarza z Tormesu, oraz o jego dolach i niedolach
Rozdział 1
(Salamanka, 3 lutego 1498 roku)
Wraz z zapadnięciem zmroku Salamanka przeobrażała się w zupełnie inne miasto. Ulice nie pustoszały tu jednak, jak gdzie indziej, nie spowijała ich ciemność i cisza. Przemiana dotyczyła raczej fizjonomii przechodniów, obowiązujących obyczajów i zasad. Obywatele okupujący ulice za dnia byli stopniowo zastępowani przez innych, bardziej nawykłych do poruszania się wśród nocnych cieni. O tej porze można było spotkać zgraje studentów zdążających do winiarni i domów gry; prostytutki, alfonsów i stręczycieli polujących na klientów - pomimo oficjalnego zakazu uprawiania tych zawodów poza murami miejskiego zamtuza; złodziei, wszelkiego rodzaju rzezimieszków i oczajduszów czyhających na swe ofiary; żebraków, włóczęgów i łachmaniarzy poszukujących nocnego schronienia; spieszących się kochanków, którzy obawiali się spóźnić na schadzkę z niecierpliwą ukochaną; no i wreszcie, jakżeby inaczej - bandy zamaskowanych gwałtowników i zabijaków spragnionych awantur i krwi.
Nierzadko można też było ujrzeć grupy młodzieńców szukających guza w okolicy placu Świętego Marcina - miejsca ich nocnych spotkań. W większości byli to chłopcy stajenni, podkuchenni, czeladź posługująca w gospodach i roznosiciele targowi, którzy ochoczo stawiali się na umówione spotkanie, niosąc z sobą to, co udało im się wyszabrować w ciągu dnia u swoich szefów czy panów. Miejscem pracy jednego z owych chłopców była gospoda Pod Skwarnym Niebem znajdująca się na samym placu i będąca jednym z najbardziej uczęszczanych tego rodzaju przybytków w mieście. Posługiwała w niej również matka chłopaka, wdowa mająca jeszcze na wychowaniu drugiego, znacznie młodszego syna. Ona zajmowała się sprzątaniem pokojów i obsługiwaniem gości, on natomiast przez cały dzień biegał po wino, jedzenie, świece czy inne rzeczy zamawiane przez klientów. Poza napiwkami, które dostawał od gości i które były zwykle dość mizerne, chłopak, chcąc to sobie odbić, przywłaszczał część tego, po co go posyłano. Wino ukrywał najczęściej w skórzanym bukłaku, który nosił w tym celu pod koszulą. Pewnego razu jednak, na jego nieszczęście, jeden z gości przypadkiem zauważył, że coś ukradkiem przelewa, i postanowił dać mu porządną nauczkę. I tak, kiedy tylko chłopak wręczył mu przyniesiony przez siebie dzban wina, zaczął go rugać co sił w płucach:
- O ty łotrze przeklęty, a gdzieżeś podział resztę wina, które zamówiłem?
- Po drodze potknąłem się na schodach, więc ani chybi wylało się na pawiment - odparował chłopak, udając niewiniątko.
- Ach tak? - odparł gość. - A nie skończyło przypadkiem w twoim brzuchu?
- Nie rozumiem, panie, o co wam chodzi?
- No to zaraz zobaczysz - pogroził mu gość. - Podejdź no tu bliżej.
- Ale po co, panie? Stąd przecież świetnie was widzę.
- Ale za to ja widzę cię nie najlepiej - odrzekł mężczyzna, łapiąc za nóż leżący na stole.
- Co robicie, panie?!
- Masz, łotrze - krzyknął mężczyzna, wbijając nóż w miejsce, gdzie chłopak miał schowany bukłak z winem. - Żebyś się na przyszłość oduczył żerować na cudzej krzywdzie!
Na widok nasiąkającej czerwonym płynem koszuli chłopak, przestraszony nie na żarty, zaczął się drzeć wniebogłosy:
- O, matko, ratunku! Na pomoc! Ino szybko, bo ten niegodziwiec pół brzucha mi nożem rozpłatał!
Był tak głęboko przekonany, że tak właśnie się stało, iż widząc, że z domniemanej rany nie przestaje tryskać krew, stracił przytomność i padł jak długi na posadzkę. Matka, przybiegłszy pędem, widząc syna w tak opłakanym stanie, zaczęła wielkim głosem wołać o pomoc i wygrażać napastnikowi.
- Spójrzcie najpierw, co ten szubrawiec chowa pod koszulą - ofuknął ją mężczyzna.
Na widok przedziurawionego bukłaka kobieta pojęła wszystko w jednej chwili i zaczęła z taką furią okładać syna, że ten ocknął się w przekonaniu, iż oto trafił do przedsionka piekieł, gdzie sam diabeł, albo co gorsza - diablica, wymierza mu karę za jego liczne grzechy. Dopiero słysząc głośny rechot gościa, domyślił się, co się tak naprawdę stało. Na wszelki wypadek włożył jednak rękę pod koszulę i zaczął obmacywać brzuch, chcąc się upewnić, czy rzeczywiście nie odniósł żadnej rany.
Od tej chwili uważał, żeby nigdy nie nosić przy sobie żadnych obciążających dowodów. W tym celu urządził schowek koło jednego z wejść do gospody i przechodząc tamtędy, wypróżniał kieszenie, ukrywał odlane z dzbanów wino i inne drobiazgi, które trafiły mu w ręce. Potem w stosownej chwili ukradkiem zabierał swoje łupy, żeby zanieść je na spotkanie z innymi podobnie jak on obrotnymi chłopakami.
Tego wieczoru większość koleżków naznosiła placków i kołaczy, bowiem Dzień Świętego Błażeja obchodzono, degustując właśnie tego rodzaju skromne smakołyki.
Po kolacji jeden z chłopców zaczął rozdawać wśród obecnych poświęcone kolorowe wstążki, które udało mu się zwędzić przy którejś z bram kościelnych. Według miejscowych wierzeń noszenie takiej wstążki miało chronić przed chorobami gardła.
- A może taka wstążeczka chroni też od szubienicy? - zarechotał któryś z koleżków.
- Nie żartuj sobie z takich rzeczy, bo to przynosi pecha - całkiem poważnie upomniał go jeden z obecnych.
- Wedle zwyczaju - poinformował ich dostawca wstążek - na Świętego Błażeja wstążkę trzeba zawiązać na szyi, a zdjąć ją na zapusty i w Środę Popielcową spalić.
- Czy ktoś wie, gdzie się podziewa Nuño? - zapytał nagle chłopak wyglądający na najstarszego.
- Obiło mi się o uszy - odparł ten od wstążek - że straż miejska spuściła mu niezłe lanie, bo przyłapano go na targu, gdy kradł owoce. Podobno teraz nawet ruszyć się nie może.
Wśród chłopców podniósł się pomruk protestów i niezadowolenia. Potem któryś zaczął się skarżyć, że tego dnia rano dostało mu się od innego strażnika z ratusza, oskarżającego go o kradzież podków przygotowanych dla koni i mułów, które jako stajenny miał pod swoją opieką. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że był to dość powszechny proceder wśród młodych ludzi parających się tą pracą.
Jednak zdaje się, że ta ostatnia opowieść przepełniła czarę goryczy, bowiem wszyscy zgodnie stwierdzili, że tak dalej być nie może i że nadeszła chwila należnego odwetu. Po krótkiej dyskusji chłopcy postanowili jeszcze tej samej nocy zemścić się na okrutnych prześladowcach.
- Proponuję - rzucił rozentuzjazmowany jeden z nich - żebyśmy natychmiast poszli zasznurować jakąś ulicę.
Reszta przyłączyła się do tego pomysłu, podnosząc wielką wrzawę. Jedyny wyjątek stanowił ów z wyglądu najstarszy młodzian, który, jak twierdził, nie mógł tym razem uczestniczyć w wyprawie, był bowiem umówiony z pewną wdówką, której ponoć obiecał zagrzać łóżko - i nie tylko - w zamian za nie wiadomo jakie podarki czy smakołyki i, jak oznajmił, już i tak był spóźniony.
Po zwykłych w takich razach docinkach reszta pożegnała kolegę, zazdroszcząc mu w duchu, po czym chłopcy skierowali się w stronę ulicy Traviesa, znajdującej się nieopodal zabudowań Uniwersytetu. Po drodze natknęli się na kilku studentów, którzy wyszli właśnie na miasto, żeby przyozdobić ściany Studium Generale peanami na cześć świeżo upieczonych doktorów, a przy okazji powypisywać różne sprośności na fasadach okolicznych domów. Robili to za pomocą mikstury ciemnej barwy, na którą składała się bycza krew, mielona papryka i czerwona glina. Maź ta była tak gęsta i lepka, że niełatwo było odszorować niecenzuralne napisy.
Wreszcie dotarli na miejsce, gdzie mieli zamiar dokonać upragnionej zemsty. Sznurowanie ulicy polegało na przeciągnięciu w poprzek niej sznura i umocowaniu go jakąś piędź nad ziemią. Następnie w tak spreparowaną pułapkę zwabiano pachołków miejskich odbywających nocny obchód. Tym razem już po krótkiej chwili udało się zwrócić ich uwagę. Na drugim końcu ulicy grupa chłopców zaczęła symulować głośną bijatykę - nie brakowało donośnych odgłosów uderzeń i szczęku metalu. Widząc to, strażnicy ochoczo ruszyli w kierunku walczących, pragnąc ich rozdzielić.
- Dosyć tego! Szybko, uciekajmy! Uwaga, zbliża się nocny ront! - zaczęli wykrzykiwać chłopcy tubalnymi głosami, starając się, by wzięto ich za starszych, niż byli w rzeczywistości.
Słysząc, że awanturnicy zbierają się do ucieczki, strażnicy rzucili się pędem za nimi. Nagle pierwszy z biegnących pachołków potknął się o sznur i został wystrzelony niczym z procy z tak wielką siłą, że przy lądowaniu rozkwasił sobie nos i wybił kilka zębów.
- Przeklęty czarci pomiot! - wyseplenił, próbując się pozbierać. - A wy co? Czemu tu stoicie, zamiast ich gonić?
Chłopcy jednak dawno już zdążyli wziąć nogi za pas, a na miejscu został tylko posługacz z gospody Pod Skwarnym Niebem, który pragnąc nacieszyć oczy niezwykłą sceną, został nieco z tyłu i tym sposobem pachołkom udało się szybko go wypatrzyć. Nie chcąc dać za wygraną, chłopak spróbował jednak umknąć, klucząc na oślep po ciemnych uliczkach. Niestety nie na wiele się to zdało, gdyż ani się obejrzał, a strażnicy byli już tak blisko, że kątem oka widział blask niesionych przez nich pochodni. Jednak znalazłszy się za zakrętem, przypomniał sobie nagle, że na rogu ulicy stoi niepozorna gliniana kadź. Przykleił się więc plecami do ściany i zaczął się przesuwać, macając rękami wokół siebie, aż wreszcie wyczuł obły kształt wielkiego naczynia i czym prędzej wlazł do środka, dzięki czemu udało mu się zmylić pogoń. Jednak zaledwie chwilę później wyskoczył z kryjówki, krzycząc wniebogłosy i wzywając do siebie strażników. Był tak zmieniony na twarzy, jakby co najmniej zobaczył ducha. Początkowo z jego ust wydobywał się tylko niezrozumiały bełkot, wreszcie jednak udało mu sklecić zdanie:
- W tej... w tej kadzi... W tej kadzi jest trup bez rąk!
- Jeśli to jakiś nowy podstęp, to gorzko pożałujesz - zagroził mu jeden ze strażników, zbliżając pochodnię do brzegu naczynia.
Okazało się jednak, że chłopak miał rację - we wnętrzu kadzi znajdował się usadzony w kucki nieboszczyk, któremu amputowano obie dłonie.
Rozdział 2
Minęło już kilka miesięcy od zakończenia serii perypetii, jakie spotkały Fernanda de Rojasa w podziemiach Salamanki. Młodzieniec spożytkował ten czas na uzyskanie (wreszcie!) tytułu bakałarza praw, a teraz zastanawiał się, czy ruszyć w świat, czy też kontynuować studia magisterskie. "Być bakałarzem lub niczym, jednaki to wyczyn", powtarzali mu w kółko profesorowie i znajomi, on jednak nie wydawał się do końca przekonany. Tymczasem wykorzystywał czas przed podjęciem ostatecznej decyzji na naukę fechtunku pod kierunkiem pewnego studenta rodem z Sycylii, świetnego znawcy sztuki władania szpadą. Ćwiczyli zwykle na dziedzińcu Kolegium Świętego Bartłomieja. To właśnie tam odnalazł go skoro świt rektor Uniwersytetu. Poza przyznawaniem tytułów uniwersyteckich rektor sprawował najwyższą władzę sędziowską na terenie Studium, zarówno z ramienia władzy papieskiej, jak i królewskiej, w związku z czym to do niego należało troszczenie się o poszanowanie zasad uczelnianego prawa oraz obrona kompetencji jurysdykcyjnych Uniwersytetu. Mimo iż został mianowany zaledwie przed kilkoma miesiącami, zdołał się już wyróżnić z racji gorliwości, z jaką dbał o przestrzeganie praw i przepisów obowiązujących na Uniwersytecie i ścigał tych, którzy je łamali, nawet poza terenem Studium. W tym celu miał do swojej dyspozycji dwóch sędziów do spraw karnych, trybunał zwany Audiencia Escolástica, kilku urzędników, woźnych, gwardię uniwersytecką oraz więzienie.
Rektor był wysokim, szczupłym mężczyzną o nieco zbyt ostrych rysach i przenikliwym spojrzeniu. Nazywał się Pedro Suárez. Z tego co było Rojasowi wiadome, w przeszłości odbył studia w Paryżu i Bolonii, a po powrocie do rodzinnego miasta szybko został katedralnym prebendarzem. Fernando poznał go niedługo po tym, jak mianowano go rektorem Uniwersytetu, co miało miejsce wkrótce po zakończeniu dochodzenia w sprawie śmierci profesora głównej katedry teologii, fray Tomása de Santo Domingo, księcia don Juana oraz pewnej ladacznicy o imieniu Alicja.
Cała ta sprawa oraz związane z nią dochodzenie przyniosły Rojasowi tak wielką sławę, że rektor zapragnął uczynić go swoim asystentem, obiecując, że kiedy tylko uzyska wymagany tytuł, zostanie mianowany sędzią uniwersyteckim. Fernando zwlekał z odpowiedzią, nie odrzucając jednak definitywnie propozycji. Zasłaniał się tym, że musi najpierw zdać egzaminy bakałarskie oraz napisać utwór literacki krążący mu in mente.
- Rojas, przyjacielu! - rektor poklepał go po plecach, nie mogąc ukryć zadowolenia. - Widzę, że przeobraziłeś się w zbrojnego człowieka.
- W samej rzeczy, Wasza Miłość. Od pewnego czasu próbuję poświęcać się w równym stopniu sztukom walki co sztukom wyzwolonym - odparł Rojas, nie zaprzestając pojedynku na szpady ze swym preceptorem. - Mam bowiem zamiar stać się prawdziwym rycerzem.
- Widzę, widzę... a mając na uwadze gwałtowność pchnięć waszej szpady, nie chciałbym znaleźć się na miejscu waszego przeciwnika - zażartował rektor.
- Niech Wasza Miłość sobie ze mnie nie żartuje - wykrzyknął Rojas, ciężko sapiąc przy próbie odparcia ataku rywala - i lepiej powie mi od razu, co go tu sprowadza. Czyżbyście, Magnificencjo, przyszli mnie kusić jakimś nowym intratnym stanowiskiem?
- Tym razem chodzi o coś znacznie pilniejszego i poważniejszego - poinformował go rektor, zmieniając ton głosu.
- Na co więc Wasza Miłość czeka, żeby mi powiedzieć, o co chodzi? - zniecierpliwił się Rojas, nie mając pojęcia, do czego zmierza rozmówca.
- Poczekam, aż skończycie te wasze ćwiczenia. Wolałbym porozmawiać w cztery oczy i bez obawy, że dosięgnie mnie któreś z pchnięć.
- Jeżeli nie macie nic przeciwko temu - zwrócił się Rojas do swego kompana - to na dzisiaj skończymy, teraz czeka mnie bowiem słowny pojedynek z Jego Magnificencją Rektorem.
- Nie ma sprawy, jeżeli o mnie chodzi. Zostańcie z Bogiem - pożegnał się chłopak, tnąc szpadą powietrze w ukłonie.
Po jego odejściu Rojas poprosił rektora, aby przeszli do jego izby, gdzie nikt im nie będzie przeszkadzał i gdzie przede wszystkim znajdą schronienie przed panującym na zewnątrz chłodem. Kiedy się tam znaleźli, rektor zdumiał się na widok olbrzymiej ilości książek, papierów oraz różnego rodzaju narzędzi i przyrządów, które wypełniały niewielkie pomieszczenie.
- Widzę, że interesuje was nie tylko broń i humanistyka - skomentował z uznaniem. - Można by rzec, że żadna gałąź wiedzy nie jest wam obca.
- Ale Wasza Miłość wie przecież, co mówi przysłowie: "Kto trzyma kilka srok za ogon, ten żadnej nie złapie".
- Niemniej jednak to właśnie do tego dążą ostatnio najtęższe umysły w przesławnej Florencji. Pewnie słyszeliście o niejakim Leonardzie da Vinci...
- Przyznaję, że to niezwykle interesujący temat - przerwał mu Rojas. - Czy o tym jednak mieliśmy rozmawiać?
- Macie rację - usprawiedliwił się rektor. - Otóż tej nocy - zaczął wyjaśniać ze znacznie poważniejszą miną - w dość okrutny sposób zamordowano pewnego studenta. Znaleziono go we wnętrzu starej glinianej kadzi porzuconej na ulicy i, wyobraźcie sobie, miał obcięte obie dłonie.
- Rzeczywiście brzmi to trochę makabrycznie. Kto go tam znalazł?
- Chłopak uciekający przed nocnym rontem po jakiejś wywołanej przez siebie awanturze. Wiem tylko, że schował się w tej kadzi, ale już po chwili wyskoczył jak oparzony; zresztą wcale mu się nie dziwię.
- Czy wiadomo już, kim jest ofiara?
- Ponieważ, sądząc po stroju, nieboszczyk wyglądał na studenta, zgodnie z przepisami pachołkowie miejscy kazali mnie zaraz wezwać. Udałem się na miejsce w towarzystwie naszych dwóch woźnych i jednemu z nich udało się rozpoznać ofiarę. Okazało się, że był nią don Diego de Madrigal, młody człowiek pochodzący z jednego z najznakomitszych rodów Salamanki, choć ród ów nie mieszka tu już od jakiegoś czasu. Po rozmowie z wami mam zamiar napisać list do jego ojca, żeby powiadomić go o tym, co się wydarzyło. Zdaje się, że przebywa akurat gdzieś w okolicy.
- Cóż więc sprowadza do mnie Waszą Miłość? - odważył się zapytać Rojas, w głębi ducha obawiając się najgorszego.
- Musicie mi pomóc.
- Napisać list? - spytał Fernando, udając naiwnego.
- Znaleźć mordercę - odparł rektor uroczystym tonem. - Kiedy ojciec i bracia don Diega przyjadą po jego ciało, chciałbym móc im ofiarować głowę człowieka, który dopuścił się tego straszliwego czynu, albo przynajmniej zagwarantować, że ujmiemy sprawcę. Jak już wspomniałem, rodzina ofiary to bardzo wpływowi ludzie i pewnie będą chcieli pociągnąć Uniwersytet do odpowiedzialności.
- Oczywiście rozumiem, co Wasza Miłość ma na myśli, choć, jak wiadomo, nie jestem przecież na usługach wymiaru sprawiedliwości.
- A jednak podjęliście się podobnego zadania na prośbę Diega de Dezy.
- Ależ to było zupełnie co innego - zaprotestował Rojas. - W owym przypadku zostałem do tego zmuszony... przez okoliczności.
- Również teraz chodzi o sprawę wielkiej wagi - przekonywał rektor. - Jeżeli natychmiast nie znajdziemy zabójcy, dobre imię i prestiż Uniwersytetu staną pod znakiem zapytania. A nie muszę wam chyba przypominać, jak wiele zawdzięczacie tej uczelni.
- A jeśli mi się nie powiedzie?
- Jestem pewien, że tak się nie stanie - stwierdził rektor z przekonaniem. - Poza tym możecie na mnie liczyć; udzielę wam wszelkiej niezbędnej pomocy i zapewnię potrzebne fundusze. A na koniec oczywiście otrzymacie godziwą nagrodę. Nie mówiąc o tym, że propozycja objęcia urzędu sędziego Studium jest nadal aktualna.
Rojas zamyślił się. Nie lubił, kiedy przypierano go do muru, ale z drugiej strony wiedział, że zwracano się do niego, gdyż w przeszłości udowodnił, ile jest wart. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że jego protektorzy chcieli go wykorzystać, co jednak nie zmieniało faktu, że dawali mu możliwość zrobienia czegoś pożytecznego. Poza tym wiadomo było, że w obecnych czasach po zwykłym sądownictwie nie można się zbyt wiele spodziewać.
- A zatem? Cóż wy na to?
- A czy mam inne wyjście?
- Nie chciałbym, żebyście wyrazili zgodę z musu - zafrasował się rektor. - Przyjmijcie moją prośbę, jakby chodziło o wyświadczenie mi osobistej przysługi.
- No cóż, przyjmuję ją przez wzgląd na osobę Waszej Miłości; cóż zresztą innego mi pozostało? - zgodził się w końcu Rojas. - Gdybym was nie znał, Magnificencjo, mógłbym pomyśleć, że to wy zamordowaliście studenta, żeby mnie przekonać do przyjęcia posady waszego asystenta.
- Całkiem niezły pomysł - rektor uśmiechnął się z ulgą. - W każdym razie powinniście się czuć uhonorowani tym, że pozwalam wam wykazać się tym waszym... talentem śledczym.
- Właśnie to jest w tym wszystkim najgorsze - odpalił Rojas - że wszyscy tak wiele po mnie oczekują; zapewne zbyt wiele. To dlatego tak trudno mi przychodzi wyrażenie zgody. Obawiam się przyjąć na siebie zbyt wielką odpowiedzialność.
- Świetnie was rozumiem. Wszyscy mamy swoje ograniczenia i musimy być ich świadomi; nie oznacza to jednak, że mamy rezygnować z naszych możliwości.
- Cieszy mnie wasza wyrozumiałość, Magnificencjo.
- Ja zaś się cieszę, że najwyraźniej nie jesteście ani człowiekiem zbyt wyniosłym, ani nieostrożnym. Mogę więc na was liczyć?
- Obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy - przytaknął Rojas.
- To mi zupełnie wystarczy. Powiedzcie, czego wam będzie trzeba?
- Na razie najważniejsza jest możliwość zbadania zwłok. W miarę możliwości chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób umarł ten człowiek.
- Oczywiście, o ile tylko nie macie zamiaru go poćwiartować... Wystarczająco straszne jest, że brakuje mu obu dłoni.
- W zasadzie wystarczą mi powierzchowne oględziny.
- Ciało znajduje się w szpitalu uniwersyteckim.
- A gdzie się podziewa chłopak, który je znalazł? - zainteresował się Rojas.
- Został zatrzymany przez straż miejską, więc pewnie siedzi w ratuszowym więzieniu.
- Zatrzymany? Czyżby to jego podejrzewano...?
- Z tego co mi wiadomo, z winy tego młodzieńca oraz jego koleżków szef nocnego rontu pokiereszował sobie nos i wybił kilka zębów. Zdaje się, że wpadli na świetny pomysł, aby przeciągnąć w poprzek ulicy sznur, tak aby goniący ich strażnicy potknęli się i połamali karki, co w tym przypadku rzeczywiście się stało.
- Nie da się ukryć, że to godny pożałowania incydent - przyznał Rojas. - Jednak trzeba też przyznać, że chłopcy są bardzo pomysłowi.
- Mam nadzieję, że naszym studentom nie przyjdzie teraz do głowy, żeby pójść w ich ślady! Mamy już wystarczająco dużo kłopotów z rajcami, którzy nie patrzą przychylnym okiem na dokazujących na mieście żaków, zwłaszcza jeśli ci potem oddają się pod ochronę prawa uniwersyteckiego.
- Niestety takie jest ryzyko posiadania własnej jurysdykcji.
- Ale najgorsze jest to, że ja zawsze jestem między młotem a kowadłem - poskarżył się don Pedro z rezygnacją w głosie.
- Z czego wnoszę, że stanowisko rektora to nielekki urząd.
- Nawet sobie nie wyobrażacie, do jakiego stopnia. Proszę - dodał, wręczając Rojasowi kartkę papieru i filcową sakiewkę. - Macie tu wystawiony przeze mnie własnoręcznie list uwierzytelniający, w którym mianuję was inwestygatorem uniwersyteckim, oraz sakiewkę ze srebrniakami na pokrycie ewentualnych wydatków.
- Widzę, że Wasza Miłość nie wątpił, iż przyjmę zlecenie.
- Bardzo dobrze sami to ujęliście: cóż innego moglibyście zrobić?
- Kiedyś wreszcie opuszczę to miasto i moja noga więcej tu nie postanie.
- Ależ powiedzcie sami, gdzie będzie wam lepiej niż tutaj?
- Biorąc pod uwagę obecne okoliczności, gdziekolwiek.
- Młody z was człowiek, będziecie jeszcze mieli czas na podróże. A teraz pozwólcie, że was opuszczę; muszę iść napisać list. Potrzeba wam jeszcze czegoś?
- Chętnie rzuciłbym okiem na mieszkanie ofiary. Wyobrażam sobie, że ze względu na swoje pochodzenie don Diego miał własny dom i pewnie również jakąś służbę. Chciałbym ją przesłuchać.
- Kiedy się tylko dowiemy, gdzie mieszkał zmarły, natychmiast was o tym powiadomię. Prosiłbym tylko o maksymalną dyskrecję w odniesieniu do wszystkiego, co uda wam się ustalić. Pamiętajcie, jak wiele ryzykujemy.
- Jeśli o mnie chodzi, Wasza Miłość nie ma się o co kłopotać.
- Życzę więc powodzenia. A w razie jakichkolwiek trudności koniecznie dajcie mi znać.
- Nie omieszkam tego zrobić.
Kiedy tylko Rojas wszedł do szpitala uniwersyteckiego, natychmiast przypomniała mu się ladacznica, której zwłoki badał tu kilka miesięcy temu. Od tego czasu brał kilkakrotnie udział w ćwiczeniach z anatomii. Dzięki staraniom magistra Nicoli di Farnesia, w którego towarzystwie odkrył wiele sekretów ludzkiego ciała za życia i po śmierci, nie było to takie bolesne, jak by się zdawało. Zwłoki okaleczonego studenta leżały na stole w niewielkim pomieszczeniu na terenie szpitala, ukryte przed wzrokiem przemieszkujących tu mniej zamożnych i całkiem ubogich studentów. Nieboszczyk był mniej więcej w tym samym wieku co Rojas i podobnego wzrostu, choć znacznie szczuplejszy. Miał też bardzo bladą cerę, zapewne na skutek złego odżywiania się, rzecz dziwna u człowieka jego pochodzenia.
Choć uprzedzono go o tym, Fernando wzdrygnął się, stwierdziwszy, że brakuje mu obu dłoni. Brak krwi w miejscu amputacji wskazywał na to, że obcięto mu je już po śmierci, gdyż - jak wiedział Fernando z lekcji anatomii - rany zadane post mortem nie krwawią. Pomyślał, że pewnie chodziło nie tyle o karę wymierzoną samej ofierze, co o znak lub ostrzeżenie skierowane do osób trzecich.
Rozebrawszy studenta do naga, zbadał resztę ciała, jednak oprócz kilku drobnych sińców i zadrapań nie znalazł żadnych innych ran czy śladów przemocy. Na koniec ostrożnie otworzył usta ofiary i ze zdumieniem stwierdził, że język jest opuchnięty i zabarwiony na czarno, zapewne pod działaniem jakiejś trucizny. Rojas wiedział, że istnieje kilka rodzajów trucizn mogących spowodować tego rodzaju objawy. Pomyślał, że dla pewności będzie musiał porozmawiać z fray Antoniem de Zamorą, który był jego mentorem, jeżeli chodzi o wszelkie dziwne substancje. Przed opuszczeniem szpitalnej izby przeszukał jeszcze dokładnie odzienie ofiary, ale nie znalazł absolutnie nic, co wskazywałoby na napad rabunkowy. Dlaczego więc obcięto mu dłonie? Czyżby chodziło o wskazanie, że okradziony sam był złodziejem? Czyż nie w ten sposób karano w niektórych krajach rabusiów? W takim razie dlaczego go zamordowano? Chociaż mogli go też przecież okraść pachołkowie miejscy. Nie da się ukryć, że nie pierwszy raz by się to zdarzyło...
Po zakończeniu oględzin Fernando udał się na miejsce, gdzie zeszłej nocy znaleziono ofiarę. Był to maleńki zaułek bez nazwy pomiędzy ulicami Sordolodo i Świętego Marcina. Wychodziły na niego bramy stajni oraz tylne drzwi kilku budynków mieszkalnych i tawern, w związku z czym był zawsze pełen nieczystości. Kadź stała w rogu uliczki, tuż przy jej wlocie, i była teraz rozłupana na kawałki. Rojas domyślił się, że strażnicy musieli ją rozbić, żeby wydobyć ciało, które prawdopodobnie było już sztywne. Przeszukał z uwagą gliniane skorupy, ale nie znalazł niczego ciekawego. Kiedy podnosił głowę, usłyszał za sobą skrzypnięcie drzwi i domyślił się, że ktoś obserwuje go przez niedomkniętą szparę.
- Kto tam chodzi? - zawołał.
- A to żartowniś! - zaskrzeczał głos starej kobiety dochodzący zza pobliskich drzwi. - Nie wydaje się wam, że to raczej ja powinnam o to spytać, a nie wy, którzy jesteście tu intruzem?
- Macie rację, dobra kobieto, błagam was o wybaczenie - przeprosił Rojas szyderczym tonem.
- A cóż tam robicie? - spytała starucha, uchylając nieco szerzej drzwi.
Wysunęła najpierw brudną i rozczochraną głowę, a kiedy stwierdziła, że nieproszony gość nie wygląda na kogoś niebezpiecznego, zdecydowała się pokazać w całej krasie. Poruszała się z wolna, jakby coś jej utrudniało chodzenie. Rojas zauważył, że ma na sobie kilka grubych warstw odzienia, mających ją ochronić przed zimnem.
- Szukam czegoś - odparł - co mogłoby mi pomóc stwierdzić, kto zabił studenta, którego wczoraj w nocy znaleziono w tej kadzi. Wiecie pewnie, co tu się wydarzyło?
- Jakżebym mogła nie wiedzieć?! - wykrzyknęła. - Toż przez całą noc spać się tu nie dało.
- Czy słyszeliście coś szczególnego, zanim odkryto trupa w kadzi? - zapytał Rojas z zainteresowaniem.
- Niestety mam lekki sen, a tędy prawie co noc przewalają się tabuny pijanych studentów. Do naszego zaułka zaglądają najczęściej za potrzebą albo żeby się wyrzygać, tak że nie martwię się wcale, kiedy jedni drugich zabijają - oświadczyła.
- Jedyne, co tak naprawdę spędza mi sen z powiek, to to, że ktoś mógłby mi ukraść świniaka, którego hoduję na stare lata w chlewiku.
- Czy chcecie przez to powiedzieć, że wczoraj w nocy była tu jakaś bijatyka?
- Powinniście wiedzieć, że każdy dzień jest dla nich dobry na rozróbę. Tłuką się prawie codziennie - wyjaśniła. - Rozrabiają i nic się z tym nie da zrobić, bo mają przyzwolenie, choć to przecież zwykli żacy, nawet nie bakałarze czy magistrowie. A ja mówię, że jak chcą się bić, to niech sobie idą na tę pustą skarpę koło Studium, niech dadzą ludziom spać, a nie żebyśmy musieli cięgiem pilnować dobytku przed ich zakusami.
- Ale mnie chodzi o to, czy widzieliście, co się stało zeszłej nocy? - zniecierpliwił się Rojas.
- Znaczy się, czy widziałam, jak go mordowali, a potem pakowali do tej kadzi?
- No właśnie.
- A no... tego to akurat nie widziałam. No i oczywiście - dodała ostrożnie - nie słyszałam też nic podejrzanego, nic, co by wskazywało, że kogoś mordowano.
- A potem, kiedy pojawili się pachołkowie, czy rozmawiali z wami?
- A co niby taka stara baba jak ja miałaby im ciekawego do powiedzenia?
- Ależ waszym obowiązkiem jest złożyć zeznania.
- Co to za przyjemność dać się wmieszać w sprawę, z którą człowiek nie ma nic wspólnego i która może tylko narobić kłopotów? W każdym razie oni sami od razu stwierdzili, że to był student i że go zadźgano.
- Nie całkiem. Ofiara nie zginęła od ciosu szpadą - sprecyzował Rojas.
- Z tego co wiem, brakowało mu obu rąk.
- To prawda, ale obcięto je już po śmierci. Oprócz tego nie miał żadnych innych ran na ciele.
- No widzicie, już coś kręcicie, ani chybi, chcecie mi napytać biedy. Już ja wiem, czemu nie chciałam nawet słyszeć o tej sprawie, nie mówiąc o zeznawaniu.
- No dobrze już, nie martwcie się - uspokoił ją Rojas. - Nie będę was więcej kłopotał.
- Zaraz, zaraz - odparła kobieta podejrzliwie. - A kto mi zaręczy, że to nie wy jesteście mordercą?
- Gdyby nawet tak było, nie powinniście się przejmować, babciu, bowiem dowiedliście, że nie macie o niczym pojęcia - odrzekł Rojas z ironią w głosie.
- Rzeczywiście. Widzę, że mogę być spokojna.
- A i ja mogę odetchnąć z ulgą. Zostańcie z Bogiem - pożegnał się Fernando. - I pozdrówcie ode mnie waszego świniaka.
- Nie omieszkam tego zrobić - przytaknęła starucha. Wyglądało na to, że do niej zawsze musiało należeć ostatnie słowo.
Było już koło południa, kiedy Rojas dotarł do miejskiego więzienia mieszczącego się w podziemiach ratusza. Wszedłszy do środka, skierował się do pomieszczenia, w którym dyżurowali dozorcy.
- Przychodzę po chłopaka, którego wczoraj pojmano, tego od kadzi - zagadnął.
- Siedzi zamknięty w lochu - odrzekł krótko strażnik, nie kryjąc niechęci.
- To trzeba było go aż wtrącać do lochu? - zdziwił się Rojas.
- Nie wiecie pewnie, co ten aniołek zrobił jednemu z miejskich pachołków - odparł tamten z przekąsem.
- Chyba coś tam obiło mi się o uszy.
- Więc pewnie wiecie - wyjaśnił mimo wszystko - że tak go urządził, iż własna matka by go nie poznała.
- Jak widzicie - wyjaśnił Rojas, pokazując list uwierzytelniający - przysyła mnie rektor Studium. Oczywiście nie mamy zamiaru odbierać więźnia wymiarowi sprawiedliwości rady miejskiej, ale tak się składa, że jest on jedynym świadkiem w sprawie zabójstwa, którego ofiarą jest student Uniwersytetu.
- A co, podejrzewacie, że to jego sprawka? Jeżeli o mnie chodzi, wcale bym się temu nie dziwił.
- Ależ nie - sprostował Rojas. - On tylko znalazł zwłoki zamordowanego.
- To jeszcze o niczym nie świadczy - stwierdził strażnik bez ogródek.
- W każdym razie muszę go teraz zabrać, a robię to na odpowiedzialność moją i rektora, gdyż to on mnie tu przysyła. Nie obawiajcie się, szybko wam go oddamy. Poza tym będzie pod dobrą opieką, możecie mi wierzyć. W Studium mamy przecież własne więzienie.
- W takim razie - zaznaczył dozorca - będziecie musieli podpisać dokument i wpłacić należną kaucję, na wypadek gdyby więzień uciekł wam po drodze.
- Niech tak będzie - zgodził się Rojas, nie chciał bowiem, żeby chłopak musiał spędzić jeszcze jedną noc w więziennych murach. - Dajcie mi tylko papier i atrament, a wy tymczasem możecie pójść po więźnia. Im prędzej go stąd zabiorę, tym prędzej do was wróci.
Dozorcy wcale się nie spieszyło, jakby nie był do końca przekonany, czy powinien wykonać zlecenie, jednak na widok pełnej sakiewki twarz mu pojaśniała, a wątpliwości nagle całkiem się rozwiały. Zgarnął monety i raźno ruszył do lochu - żeby przypadkiem wysłannik rektora nie rozmyślił się w międzyczasie - a po chwili wrócił razem z więźniem. Rojas bez słowa powitania złapał nowo przybyłego za ramię i nie żegnając się ze strażnikiem, wyprowadził chłopaka na ulicę. Przy świetle dziennym okazało się, że ma on obitą i poranioną twarz i pełno sińców na rękach i nogach.
- Widzę, że pachołkowie miejscy nieźle cię urządzili.
- Ano bili mnie aż do uprzykrzenia - potwierdził chłopak, próbując się uśmiechnąć. - Ale nic ze mnie nie wyciągnęli, nawet kiedy zagrozili, że oskarżą mnie o zadanie śmierci temu człekowi, którego znalazłem w kadzi.
- Tym się teraz nie przejmuj. Na razie odprowadzę cię do domu, bo pewnie martwią się tam o ciebie. Powiedz mi tylko, gdzie mieszkasz.
- A tu, niedaleko, w gospodzie Pod Skwarnym Niebem - wyjaśnił. - Moja matka posługuje tam od jakiegoś czasu, a ja pracuję jako chłopak na posyłki.
Rzeczywiście, gospoda znajdowała się nieopodal więzienia, co chłopakowi chyba wcale się nie uśmiechało. Ledwie znaleźli się za jej progiem, pojawiła się oczekująca go niecierpliwie matka.
- O ty łajdaku, gdzieżeś się podziewał do tej pory? - krzyknęła na powitanie, wygrażając mu pięścią. - Mów no zaraz, nieszczęśniku, cóżeś tym razem zmalował? Ależ cię urządzili! Czyżbyś znów się wdał w jakąś bijatykę?
- Chłopak wszystko wam później opowie - przerwał jej Rojas. - Teraz dajcie nam coś do zjedzenia i picia, bo muszę z nim pogadać w pewnej ważnej sprawie. Możecie mi wierzyć, że nie jest to nic niebezpiecznego. A o pieniądze nie macie się co kłopotać, bo ja za wszystko zapłacę. Przynieście też coś, żeby opatrzyć chłopakowi rany na twarzy.
- Wypadałoby się wpierw zająć sumieniem tego nicponia - biadoliła kobieta po drodze do kuchni.
- Twoja matka nakryje nam do stołu - zwrócił się Rojas do chłopaka - a ty tymczasem idź na podwórze obmyć ręce i twarz. A przy okazji zmień odzienie - dodał jeszcze - bo w miejscu, w którym spędziłeś noc, aż roi się od pluskiew i wszelkiego robactwa.
Ku zdumieniu Rojasa chłopak wykonał polecenie szybko i bez szemrania. Po umyciu się wyglądał na innego człowieka. Kiedy pojawiła się matka z jadłem i dzbanem wina, usiedli przy stole znajdującym się nieco na uboczu, żeby móc spokojnie porozmawiać.
- Czego chcecie się ode mnie dowiedzieć? - młodzieniec uprzedził pytanie Rojasa.
- Najpierw powiedz mi, jak masz na imię?
- Łazarz, ale wszyscy nazywają mnie Łazikiem z Tormesu.
- Jeśli chodzi o imię, to pasuje jak ulał, bo można powiedzieć, że dziś cudem wróciłeś do życia. Co masz jednak wspólnego z Tormesem?
- Urodziłem się tuż nad rzeką, we młynie we wsi Tejares, gdzie mój ojciec pracował jako pomocnik młynarza. Pewnego wieczoru matka poszła w odwiedziny do młyna i tam właśnie złapały ją bóle. Tym sposobem urodziłem się nad samym Tormesem.
Wypowiedziawszy te słowa, chłopak kilkakrotnie ucałował dzbanek z winem i dopiero wtedy zabrał się do jedzenia.
- Widzę, że jak na to, iż urodziłeś się nad wodą, trochę za bardzo smakuje ci wino.
- Nic w tym dziwnego - odparował Łazarz z uśmiechem. - Czyżbyście nie słyszeli, że wino, które serwuje się w Salamance, jest mocno zakrapiane wodą? Oczywiście święconą, żeby nikt nie mógł powiedzieć, że zostało kupione od Maurów czy Żydów. Może nie zawsze jest to woda z Tormesu, ale bez wątpienia pochodzi z tutejszych studni i źródeł.
- Widzę, że masz na wszystko odpowiedź, a na dodatek jesteś bardzo spostrzegawczy - zauważył Rojas z podziwem. - A gdzie się podziewa twój ojciec?
- Z tego co wiem, siedzi w więzieniu - wyznał chłopak szczerze. - Mówią, że za wykradanie zboża z worków, które ludzie zwozili do młyna, ale to bardzo dawne dzieje. Mój przyrodni brat jest synem człowieka, który przez pewien czas pomagał matce, kiedy została sama, choć potem skończył podobnie jak ojciec. Dlatego teraz wszyscy wolą trzymać się od nas z daleka.
- Jeżeli o to chodzi - spróbował go pocieszyć Rojas - to musisz wiedzieć, że wielu ludzi, kiedy ich głód przyciśnie, robi rzeczy, na które w innych okolicznościach by się nie poważyli. Niedostatek jest wrogiem wszelkich cnót...
- Lecz nie powiedzieliście mi jeszcze, o czym chcieliście ze mną rozmawiać - przerwał mu chłopak, pragnąc zmienić temat.
- Masz rację - przyznał Rojas. - Chciałem tylko zapytać, czy znałeś człowieka, którego znalazłeś w kadzi?
- Szczerze powiedziawszy, to ja go nawet dokładnie nie widziałem. Wiem tylko, że nie miał rąk - wyjaśnił chłopak. - Poczułem na sobie te jego kikuty, gdy próbowałem się tam wewnątrz usadowić. Potem, kiedy strażnicy poświecili na nieboszczyka pochodnią, wolałem nawet nie podchodzić.
- A czy widziałeś wcześniej samą kadź?
- Stała tam od dobrych kilku dni - wyjaśnił - tak że wiedziałem, gdzie jej szukać. Nie miałem jednak pojęcia, czy była pusta, czy pełna. W złą godzinę przyszło mi do głowy, żeby się tam schować! Nie dość że i tak mnie złapali, to wmieszałem się w znacznie gorszą awanturę.
- Na razie nie masz się o co martwić - uspokoił go Rojas. - Nikt cię nie wini za zabójstwo, a przy tym oddałeś nam wielką przysługę. Jeżeli nie wlazłbyś do tej kadzi, Bóg jeden wie, jak długo nieboszczyk byłby tam jeszcze tkwił. A czas w tego rodzaju przypadkach ma pierwszorzędne znaczenie, jeżeli chodzi o odkrycie winnego.
- Kiedy mi wreszcie zdradzicie, kim jesteście? - odezwał się ni stąd, ni zowąd Łazarz. Fernando roześmiał się.
- Mogę natychmiast zaspokoić twą ciekawość: nazywam się Fernando de Rojas, urodziłem się w Puebla de Montalbán, w okolicy Toledo. Mój ojciec, Hernando de Rojas, był prześladowany podobnie jak twój i został skazany wyrokiem sądowym.
- Naprawdę? - zapytał chłopak z niedowierzaniem.
- A niby po co miałbym kłamać w takiej sprawie?
- Macie rację. Matka mówi - dodał po chwili - że ludzie prześladowani przez prawo nazywani są w Piśmie Świętym ubogimi w duchu i że to do nich należeć będzie królestwo niebieskie.
- Pewnie rzeczywiście tak będzie, przynajmniej w niektórych przypadkach - zgodził się Rojas. - Czy chcesz spytać mnie o coś jeszcze?
Chłopak przytaknął i po krótkim milczeniu odważył się zadać pytanie:
- Ciekaw jestem, dlaczego tak bardzo was interesuje ten nieboszczyk z kadzi?
- Rektor Uniwersytetu zlecił mi, żebym wyjaśnił, kto go zamordował.
- Czyżbyście należeli do straży miejskiej? - spytał zaniepokojony Łazik.
- Ależ skąd. Jestem najzwyklejszym bakałarzem praw, ale rektor, który odpowiada za przestrzeganie prawa na Uniwersytecie, uparł się, żebym mu pomógł rozwiązać tę zagadkę.
- A co wy na to? Jesteście zadowoleni z powierzonego wam zadania?
- Oczywiście nie zająłbym się tą sprawą z własnej woli, ale muszę przyznać, że coraz bardziej mnie ona wciąga.
- A gdyby kazano wam złapać złodzieja?
- Nie masz się o co obawiać. Zwracają się do mnie o pomoc tylko w przypadkach śmierci zadanej gwałtem i kiedy ofiara ma coś wspólnego z Uniwersytetem - wyjaśnił Rojas. - A zgadzam się tylko dlatego, że nie mam innego wyjścia, no i żeby nie oskarżono o popełnienie przestępstwa żadnego niewinnego człowieka. Podejrzewam, że wiesz równie dobrze jak ja, iż straż miejska nie jest ani zbyt sumienna, ani skuteczna w swojej pracy.
- No tak, wiem coś na ten temat! - przytaknął chłopak, uśmiechając się od ucha do ucha.
- Jeżeli chodzi o twoje kłopoty z pewnym strażnikiem, jeszcze dziś spróbuję załatwić tę sprawę z moim dobrym przyjacielem, który jest prawnikiem. Do tego czasu wolałbym jednak, żebyś nie wychodził z gospody. Możesz mi to obiecać?
- Nie miałem zamiaru opuszczać gospody aż do chwili, kiedy to wszystko trochę przycichnie.
- Przyznaję, że to bardzo rozsądna decyzja. A teraz, jeżeli nie masz nic przeciwko temu, pójdziemy opatrzyć twoje rany i porozmawiać z matką o tym, co ci się przytrafiło.
- Lepiej to wy opowiedzcie jej o wszystkim - poprosił chłopak. - Mnie by pewnie nie uwierzyła.
Zainteresowała Cię ta pozycja, chcesz poznać dalszy ciąg? Sięgnij po nią!
Przełom XV i XVI wieku. Salamanka. We wnętrzu starej, porzuconej na ulicy glinianej kadzi znaleziono zwłoki studenta. Ofiara miała obcięte dłonie. Zadanie znalezienia mordercy otrzymał od rektora szacownej hiszpańskiej uczelni młody bakałarz praw Fernando de Rojas. Tak zaczyna się detektywistyczna przygoda z przeszłości.
Królowa Izabela Katolicka, uczęszczająca na wykłady w przebraniu scholara pierwsza kobieta na hiszpańskim uniwersytecie dona Luisa de Medrano, makiaweliczny arcybiskup Santiago de Compostela don Alonso II de Fonseca czy augustianin, kaznodzieja, późniejszy święty Kościoła katolickiego i patron Salamanki Juan de Sahagún - to tylko niektóre historyczne postaci przewijające się na kartach tej książki.
Skomentuj artykuł