Salim z Damaszku, mistrz w opowiadaniu historii, ma tajemniczy sen. Wróżka zapowiada mu, że straci głos i jeśli w ciągu trzech miesięcy nie otrzyma siedmiu wyjątkowych podarunków, nigdy go nie odzyska. Następnego dnia sen się spełnia. Zatroskani przyjaciele spieszą z pomocą, ofiarowując Salimowi różne, wymyślne prezenty. Bez skutku. Salim nadal milczy, a czas płynie nieubłaganie...
Opowiadacze nocy to historia o przyjaźni, wyobraźni, egzotycznej kulturze i sztuce opowiadania baśni. Jak w Księdze tysiąca i jednej nocy fantastyka miesza się w niej z realizmem, tworząc barwną wschodnią mozaikę.
Książka w Niemczech doczekała się kilkunastu wydań. Otrzymała kilka nagród literackich. Została też przetłumaczona na wiele języków.
Rafik Schami (ur. 1946) dziennikarz i pisarz syryjski, mieszkający w Niemczech. Po studiach na wydziale chemii podjął pracę w przemyśle, wkrótce jednak poświęcił się pisarstwu. Był współzałożycielem grupy literackiej "Südwind" i Związku Literatury i Sztuki "PoliKunst". W 1985 roku został wyróżniony prestiżową nagrodą literacką dla obcokrajowców piszących po niemiecku im. Adalberta von Chamisso ("Adalbert-von-Chamisso-Förderpreis"), a rok później nagrodą "Thaddäus-Troll-Preis".
fragment książki
Jak woźnica Salim siedział sobie i nagle przyszła mu do głowy pewna historia, która potrafił opowiadać nieskończenie długo i wciąż z taką samą świeżością To szczególna historia: woźnica Salim stracił głos. Gdybym nie widział tego na własne oczy, uznałbym ją za wymysł.
Wszystko zaczęło się w sierpniu 1959 roku, w starej dzielnicy Damaszku. Gdybym chciał wymyślić jakąś podobnie niewiarygodną opowieść, to Damaszek byłby dla niej najlepszym miejscem. Nie mogłaby ona wydarzyć się nigdzie indziej, jak tylko w Damaszku.
Wśród mieszkańców Damaszku w tym czasie było wiele niezwykłych osób. Ale kogoż to dziwi w starym mieście?
Mawia się, że jeśli miasto jest zamieszkiwane nieprzerwanie przez tysiąc lat, to obdarza swoich mieszkańców osobliwościami, które nagromadziły się w nim z poprzednich epok. A Damaszek spoglądał nawet parę tysięcy lat wstecz. Można więc sobie wyobrazić, jacy to dziwni ludzie chodzili pokręconymi ulicami tego miasta. Stary woźnica Salim był najosobliwszym z nich. Był mały i chudy, ale jego ciepły i głęboki głos sprawiał, że bez trudu wydawał się wielkim mężczyzną z szerokimi barami.
Już za życia stał się też legendą, co niewiele znaczyło w mieście, w którym legendy i roladki pistacjowe1 były tylko dwiema spośród tysiąca i jednej jego specjalności W latach pięćdziesiątych z powodu wielu puczów mieszkańcy starej dzielnicy wymieniali nazwiska ministrów i polityków nie rzadziej niż aktorów i innych sław. Ale zdaniem wszystkich w starej dzielnicy był tylko jeden woźnica Salim, który potrafił opowiadać takie historie, że słuchacze musieli śmiać się i płakać.
Wśród osobliwych ludzi kilku miało na podorędziu odpowiednie przysłowie do każdej historii. Ale w całym Damaszku był tylko jeden człowiek, który potrafił dopasować jakąś historię do każdej sytuacji: czy się skaleczyło w palec, przeziębiło się czy też nieszczęśliwie zakochało. Jak jednak woźnica Salim stał się najsłynniejszym opowiadaczem w naszej dzielnicy? Odpowiedzią na to pytanie jest, jak można się było tego spodziewać, pewna historia.
Salim w latach trzydziestych był woźnicą i kursował na trasie między Damaszkiem i Bejrutem. Wówczas na pokonanie tej drogi woźnice potrzebowali dwóch męczących dni. Były to dwa niebezpieczne dni, ponieważ droga prowadziła przez skalisty Rogaty Wąwóz, w którym roiło się od rozbójników zarabiających na chleb napadami
Powozy prawie się od siebie nie różniły. Zbudowane z żelaza, drewna i skory oferowały miejsce dla czterech podróżnych. Walka o podróżnych była bezlitosna; nierzadko rozstrzygała silna pięść, a goście, wciąż bladzi ze strachu, musieli się przesiadać do powozu zwycięzcy. Także Salim walczył, ale rzadko pięścią. Wykorzystywał do tego swój spryt i swój niezwyciężony język.
W czasie kryzysu gospodarczego, kiedy liczba podróżujących ciągle się zmniejszała, dobry Salim musiał coś wymyślić, żeby wyżywić swoją rodzinę. Miał do wykarmienia żonę, córkę i syna. Rozbójnicy mnożyli się, gdyż wielu zubożałych chłopów i rzemieślników uciekało w góry i zarabiało na chleb, czyhając na drogach. Salim cicho obiecywał podróżnym:
- Ze mną dotrzecie na miejsce bez jednej szramy i z tą samą sakiewką złota, ktorą mieliście, wsiadając.
Mógł to im obiecać, ponieważ miał dobre układy z wieloma rozbójnikami.
Nienapastowany jeździł nieprzerwanie z Damaszku do Bejrutu i z powrotem. Gdy docierał do terytorium bandytów, zostawiał - niezauważone przez gości - a to wino, a to trochę tabaki przy drodze, rozbójnicy zaś machali mu przyjaźnie. Nigdy nie został napadnięty. Ale po pewnym czasie wyszła na jaw tajemnica jego sukcesu i wszyscy woźnice robili tak jak on. Oni też pozostawiali dary przy drodze i mogli jechać dalej w spokoju. Salim opowiadał, że to się tak dalece rozpowszechniło, iż doszło do tego, że z rozbójników zrobili się grubi zbieracze, którzy nikomu nie byli w stanie napędzić strachu.
Wzgląd na pewną ochronę przed rozbójnikami wkrótce nie przywabiał żadnego podróżnego do jego karety. Pełen zwątpienia Salim rozważał, co mógłby zrobić. Pewnego dnia starsza dama z Bejrutu naprowadziła go na pomysł, który okazał się dla niego ratunkiem. Podczas podroży opowiadał jej wyczerpująco przygody pewnego rozbójnika, który się zakochał w córce sułtana. Salim znał tego rozbójnika osobiście. Kiedy na końcu podroży zatrzymał powóz w Damaszku, kobieta miała zakrzyknąć:
- Niech Bóg błogosławi twemu językowi, młody człowieku!
Czas o wiele mniej mi się dłużył. Salim nazywał tę kobietę swoją Wróżką Szczęścia i od tego momentu obiecywał gościom od początku podroży aż do przybycia do celu opowiadać historie, tak aby prawie nie odczuli trudu podroży. To był jego ratunek, ponieważ żaden inny woźnica nie potrafił opowiadać tak dobrze jak on.
Jak jednak udało się temu staremu lisowi, który nie umiał czytać i pisać, opowiadać wciąż nowe i świeże historie? Bardzo prosto! Kiedy podróżni usłyszeli już kilka historii, pytał ich od niechcenia:
- Czy nikt z was nie potrafi opowiedzieć lepszej historii?
- Ja znam niewiarygodną historię. Ale na Boga, ona jest prawdziwa!
Albo:
- No tak, wprawdzie nie umiem dobrze opowiadać, ale pewien pasterz opowiedział mi kiedyś historię i jeśli państwo mnie nie wyśmieją, chętnie ją opowiem.
I oczywiście woźnica Salim zachęcał wszystkich do opowiadania ich historii. Ubarwiał je potem i opowiadał następnym gościom. Tak więc jego zapasy były wciąż świeże i niewyczerpane.
Stary woźnica godzinami potrafił czarować słuchaczy swoimi historiami. Opowiadał o królach, wróżkach i rozbójnikach, a on sam w swoim życiu wiele przeżył. Czy opowiadał wesołą, smutną czy trzymającą w napięciu historię, jego głos zaczarowywał każdego.
Wydobywał nie tylko smutek, gniew i radość, ale pozwalał odczuć także wiatr, słońce i deszcz. Kiedy Salim zaczynał opowiadać, żeglował w swoich historiach jak jaskółka. Leciał ponad górami i dolinami i znał wszystkie drogi prowadzące od naszej ulicy do Pekinu i z powrotem. Kiedy mu się podobało, przysiadał na górze Ararat2 - i nigdzie indziej - i palił swoją fajkę wodną. Jeśli woźnica nie miał ochoty latać, to przecinał w swoich opowieściach morza jak młody delfin. Z powodu jego krótkowzroczności towarzyszył mu w tych podróżach myszołów i pożyczał swoje oczy.
Choć Salim był też tak chudy i mały, pokonywał w swoich opowieściach nie tylko olbrzymów z rozżarzonymi oczami i przerażającymi wąsami, zmuszał do ucieczki również rekiny, a podczas prawie każdej podroży walczył z jakimś potworem.
Wierzyliśmy w te jego podniebne podróże, tak jak we wdzięczne szybowanie jaskółek po błękitnym niebie Damaszku. Jakże często jako dziecko stałem w oknie i jak jerzyk szybowałem w myślach nad naszym podwórzem. Te loty nie wywoływały we mnie strachu. Ale wraz z innymi słuchaczami drżałem przed walkami, które Salim toczył z rekinami i innymi morskimi potworami.
Przynajmniej raz w miesiącu sąsiedzi żądali od starego woźnicy, aby opowiedział historię o meksykańskim rybaku. Salim opowiadał tę historię szczególnie chętnie. Płynął w niej radośnie i dziarsko jak delfin do Zatoki Meksykańskiej, aż do momentu, kiedy złośliwa ośmiornica dopadała maleńką łódź rybacką. Łódź przewracała się do góry dnem.
Ośmiornica próbowała objąć rybaka swoimi mackami. I prawie byłaby go udusiła, gdyby Salim nie przybywał mu na ratunek. Rybak płakał z radości i przysięgał na Najświętszą Maryję, że jeśli jego ciężarna żona wyda na świat syna, nazwie go Salim. Tutaj stary woźnica zawsze się zatrzymywał, aby sprawdzić, czy uważnie go słuchamy.
- Tak, a co by się stało, gdyby urodziła się dziewczynka? - powinno było brzmieć pytanie.
Stary woźnica uśmiechał się zadowolony, pociągał ze swojej fajki wodnej i gładził siwe wąsy:
- Nadałby jej oczywiście imię Salima - brzmiała zawsze odpowiedź.
Walka z ogromną ośmiornicą trwała długo. Zimą my, dzieci, siadaliśmy w jego pokoju jedno przy drugim i drżeliśmy ze strachu o woźnicę, który zmagał się z potężnymi mackami z niezliczoną ilością przyssawek, a kiedy na zewnątrz grzmiało, przytulaliśmy się do siebie jeszcze mocniej.
Tamim, chłopiec z sąsiedztwa, miał bezwstydny zwyczaj łapania mnie nagle w czasie opowieści swoimi tłustymi paluszkami za szyję. Za każdym razem krzyczałem przestraszony. Woźnica Salim ganił wówczas niewierzącego w jego siły, pytał mnie, gdzie przerwał swoją historię i wracał do swojej walki z ośmiornicą.
Szliśmy potem do domu, dostając gęsiej skorki przy każdym szmerze jesiennych liści, tak jakby czyhała na nas ośmiornica. Tchórzliwy Tamim, który w pokoju zachowywał się tak, jakby historia nie robiła na nim wrażenia, bał się najbardziej. Musiał przejść przez nasze podwórze i jeszcze przez ciemną ulicę. Mieszkał bowiem kilka domów dalej, gdy tymczasem ja i troje innych dzieci, nawet zasypiając, mogliśmy czuć uspokajającą bliskość Salima.
Pewnej nocy walka z ośmiornicą była szczególnie zacięta. Byłem przeszczęśliwy, kiedy cały dotarłem do swojego łóżka. Nagle usłyszałem głos Tamima. Cicho lamentował pod drzwiami Salima:
- Wujku Salimie, czy jeszcze nie śpisz?
- Kto tam? Tamim, mój chłopcze, co się stało?
- Wujku, boję się, tam coś warczy w ciemności.
- Poczekaj, mój chłopcze, poczekaj! Już idę. Muszę tylko szybko przynieść mój jemeński sztylet - uspokajał go Salim przez zamknięte drzwi. Tamim stał tam, zawstydzony, ponieważ wszyscy, którzy mieszkali blisko Salima, głośno się z niego śmiali.
- Będziesz szedł cały czas krok za mną, a kiedy nawet skoczy na nas tygrys, nie bój się. Ja go odciągnę, a ty pobiegniesz do domu - szepnął stary mężczyzna i dał Tamimowi pewność siebie, chociaż był na wpoł ślepy i prawie nie widział nocą. Tak dobrze jak Salim nikt nie umiał kłamać.
Tak, Salim kochał kłamstwa, ale nie chciał przesadzać. Pewnego dnia jeden z sąsiadów siedział u nas i z zadowoleniem słuchał historii o ośmiornicy i meksykańskim rybaku. Lecz w środku walki chciał nagle wiedzieć, jak długie były macki ośmiornicy. To pytanie przestraszyło Salima.
- Bardzo długie... z wieloma... przyssawkami - powiedział trochę zmieszany.
- Ale jak były długie? Metr? Dziesięć metrów? - szydził sąsiad.
- Przecież tego nie wiem. Nie dotarłem tam, aby mierzyć jej ramiona. Musiałem załatwić parę spraw, a nie skroić dla ośmiornicy marynarkę na miarę - odgryzł się stary woźnica, a my wybuchnęliśmy śmiechem.
Mężczyzna wciąż coś mamrotał, podczas gdy woźnica tak długo bił ośmiornicę, aż wypluła cały atrament i rzuciła się do ucieczki, a kiedy Salim właśnie zakończył walkę i chciał zapalić fajkę wodną na kubańskim wybrzeżu, mężczyzna znowu się odezwał:
- A więc to ty jesteś tym, który zabarwił morza na niebiesko!
- Nie, nie, morza były niebieskie już przed moim urodzeniem.
Wielu dzielnych facetów walczyło z ośmiornicami. Pierwszy z nich żył w roku trzysta dwudziestym siódmym przed Adamem i Ewą - powiedział woźnica nieporuszony i pociągnął parę razy ze swojej fajki wodnej. A potem kontynuował przerwaną na wybrzeżu Kuby historię.
Kiedy pewnego dnia zapytałem Salima, dlaczego jego słowa potrafią zaczarowywać ludzi, odrzekł:
- Bo jest to dar pustyni.
A ponieważ nie rozumiałem, co chciał przez to powiedzieć, wyjaśnił mi:
- Pustynia, mój przyjacielu, jest dla każdego zwiedzającego ją obcego piękna. Ludzie, którzy żyją na pustyni kilka dni, tygodni czy miesięcy, uważają ją za czarującą, ale gdy to trwa dłużej, życie na pustyni staje się ciężkie. Nie potrafisz dostrzec już nic pięknego w przeszywającym upale dnia i w drżącym chłodzie nocy. Dlatego nikt nie chce żyć na pustyni, a ona czuje się bardzo samotna. Krzyczy o pomoc, ale karawany tylko ją przemierzają i są zadowolone, kiedy całe i zdrowe odejdą z pustkowi. Pewnego dnia mój praprapradziadek, który także nazywał się Salim, jechał ze swoim plemieniem przez Saharę. Kiedy usłyszał wołanie pustyni o pomoc, postanowił tu zostać, żeby nie zostawiać pustyni samej. Wielu go wyśmiewało, ponieważ opuścił zielone ogrody miasta, aby szukać życia w piaskach. Ale mój praprapradziadek dotrzymał słowa danego pustyni. Przez całe swe życie wierzył, że pokonana samotność była rajem. Od tego czasu jego dzieci i dzieci jego dzieci odpędzały samotność pustyni swoim śmiechem, swoją zabawą i swoimi marzeniami. Konie mojego praprapradziadka oklepywały swoimi kopytami członki pustyni, a miękki chód jego wielbłądów dawał pustyni spokój. Z wdzięczności podarowała ona jemu i wszystkim jego dzieciom i dzieciom jego dzieci najpiękniejszą ze wszystkich barw: tajemniczą barwę słów, aby mogli opowiadać sobie o czymś przy ognisku w obozowiskach i w czasie swoich długich podroży. Tak moi przodkowie zmienili piasek w góry i w wodospady, w bory i w śnieg.
Opowiadali przy ogniskach, w środku pustyni, prawie martwi z głodu i z pragnienia, o raju płynącym mlekiem i miodem.
Tak, zabierali z sobą jej raj w swoje podróże. Dzięki zaczarowanemu słowu wszystkie góry i doliny, wszystkie planety i światy stawały się lżejsze od piórka.
Przez ponad czterdzieści lat Salim nie zajechał swoim powozem dalej niż do Bejrutu, ale skrzydłami swoich słów zwiedził, jak nikt inny, wszystkie kraje świata. To, że nagle stracił głos, wprawiło w zdumienie wszystkich mieszkańców jego ulicy.
Nie mogli w to uwierzyć nawet jego najlepsi przyjaciele.
Skomentuj artykuł