Przyznaję, że czerwienię się, kiedy oglądam publikowane na DEONIE filmiki towarzyszące ukazaniu się książki "Jutro ma na imię Bóg", którą napisałem przy niebagatelnym udziale Anny Wasiewicz z Boskiej.tv.
Miało być lekko, dowcipnie, z dystansem - i chyba jest. Oto pojawiam się, wypędzam (papierowego) diabła-wróbelka i gadam: krótko, precyzyjnie, ze swadą. Reklama ma swoje prawa i jej twórcy z zespołu Inigo zrobili dobrą robotę, ale efekt naprawdę mnie onieśmiela. Nie jestem "przebojowy"ani "niezawodny", tylko zwyczajny, a moja książka to nie zbiór pytań i mniej lub bardziej błyskotliwych odpowiedzi, lecz moja osobista opowieść o modlitwie.
To dlatego jest w niej wszystko: moja pasja dla kultury i teologii średniowiecza, gdzie św. Tomasz z Akwinu zajmuje miejsce szczególne, są wspomnienia rodzinne, jest moje kapłaństwo wraz z doświadczeniem spowiadania, jest zakon, który kocham od trzydziestu lat, są znajomi i przyjaciele, są anegdoty wesołe i smutne, zasłyszane i przeżyte na własnej skórze. Jest też moje borykanie się ze sobą samym i z modlitwą właśnie. Nigdy nie nazwałbym tej książki poradnikiem, ani - mniej jeszcze - przewodnikiem, z dala ode mnie podobne ambicje! Nie pisałem jej z myślą o formułowaniu jakichś ogólnych praw życia duchowego, czy o szkicowaniu zarysu teologii duchowości, choć oczywiście i doświadczenie i teologia są w niej obecne.
Czym więc jest ta książka? Kuferkiem, który noszę na plecach. Usiadłem przy drodze, uchyliłem wieko i nie bronię zajrzeć do środka, może kogoś zaciekawi? Może coś się przyda?
Jeśli tak - niech bierze.
Skomentuj artykuł