Śmierć olśnienia

Śmierć olśnienia
William O'Malley, "Efekt wow"
William O'Malley/ Wydawnictwo WAM

Czy to już wszystko?
Czy niczego więcej nie ma?
Jeśli tak, przyjaciele,
to tańczmy,
pijmy i bawmy się,
jeśli to już wszystko.

Peggy Lee, "Is That All There Is", 1969

Jak powiedział kiedyś pewien mądry, stary komik żydowski, “Ojcze, nie czujemy już smaku chleba". To stwierdzenie jest aż nazbyt prawdziwe. Dziś chleb już nie smakuje, jeśli nie dodamy do niego jakichś smakowitości. Wino po prostu konsumujemy; nie robi na nas żadnego wrażenia, chyba, że wypijemy go za dużo. Dopiero niedawno, gdy spostrzegliśmy, że może nam ich zabraknąć, dostrzegliśmy wartość takich cudów, jak powietrze i woda; wcześniej w ogóle ich nie zauważaliśmy. Wciąż jeździmy samotnie samochodami, wyrzucając puszki przez okno.

Jeszcze bardziej przerażający - zwłaszcza dla tych spośród nas, których obchodzi jeszcze coś poza czubkiem własnego nosa - jest fakt, że nawet niewątpliwie spektakularne wydarzenia nie robią już na nikim żadnego wrażenia. Wyprawy na księżyc wyszły z mody, nim jeszcze je odwołano (być może właśnie ze względu na brak zainteresowania opinii publicznej). Nadmiar relacji medialnych o katastrofie ekologicznej w Zatoce Meksykańskiej, w której uszkodzenie szybu wiertniczego BP spowodowało gigantyczny wyciek ropy do morza, sprawił, że dziś doniesienia o konsekwencjach tego zdarzenia raczej nas nużą niż szokują. Koncerty, na których nie ma apokaliptycznych stroboskopowych błysków, wybuchów i dymu, uznajemy za niezbyt udane.

Od chwili, gdy człowiek stał się istotą myślącą, nieustannie zdumiewały nas cuda i dziwy natury: słońce i gwiazdy, ulewny deszcz, porażający, wdzierający się w nasze życie cud narodzin i śmierci, oszałamiające i odurzające misterium seksu, nieskończony korowód widzianych codziennie twarzy. Dziś jednak nasze mózgi uwięzły w potrzasku iPodów; ufamy jedynie informacjom i obrazom, które docierają do nas za pośrednictwem telefonów komórkowych. (Widziałem kiedyś chłopaka i dziewczynę, którzy szli trzymając się za ręce przez kampus uniwersytecki, każde z komórką przy uchu. Modliłem się, by nie okazało się, że rozmawiają w ten sposób ze sobą.) Immanuel Kant miał kiedyś powiedzieć: "gdyby gwiazdy wschodziły tylko raz w życiu, patrzylibyśmy na nie całą noc". Dzisiaj nie chcemy wyjść z jaskini Platona, nie mogąc oderwać wzroku od bladego światła gwiazd z programów dla celebrytów.

Gdzieś w oderwanej od świata głębi nasze odrębne "ja" stopniowo otacza się pancerną skorupą własnych odruchów obronnych. Brutalność spadających na nas ciosów tłumi potężna dawka środków odurzających - telewizja, muzyka, alkohol, narkotyki -, które mają znieczulić nasze lęki i uchronić nas przed poczuciem niższości wobec faktu, że nie potrafimy sprostać niekończącej się serii wyzwań. Pasjami oglądamy programy rozrywkowe w rodzaju Big Brothera, fascynują nas najrozmaitsze reality i talent shows, dostarczające bezpiecznych emulacji darwinowskiej walki o byt. Jak zahipnotyzowani, wraz z milionami widzów wpatrujemy się w dramatyczne wysiłki amatorów próbujących dorównać zawodowym tancerzom i wirtuozom gastronomii i z pokorą poddających się stygmatyzującym ocenom bezwzględnego jury; imponują nam ogromni, umięśnieni mężczyźni z zapałem ciągnący w telewizji walec drogowy. Zabawy dla dzieci urastają do rangi zmagań na śmierć i życie, a biorący w nich udział celebryci zarabiają wielokrotnie więcej niż premier czy prezydent, od którego zależeć ma nasze bezpieczeństwo. Nawet dziedziny sztuki, takie jak taniec i teatr, zmieniają się w dochodowe zawody, w których powodzenie, podobnie jak w świecie polityki, zależy od prezencji, uroku osobistego i umiejętności schlebiania upodobaniom mas.

Rywalizacja w przestrzeni publicznej jako żywo przypomina starożytne walki gladiatorów. Zawodnicy toczą ze sobą boje na śmierć i życie, a mimo to nie umierają. Na arenie świata nie ma już miejsca na śmierć. Zepchnięto ją do getta szpitali i domów starców. Prawdziwe przypadki śmierci, o których dowiadujemy się z programów informacyjnych, są równie realne jak fikcyjne zabójstwa tropione przez agentów NCIS. W tej sytuacji wszelki sens traci ewangeliczna obietnica zmartwychwstania, wolności od lęku przed śmiercią.

Chowamy się za parawanem rozmaitych pilnych zajęć, chodzimy na fitness, uprawiamy sporty w zamkniętych pomieszczeniach, których strzegą elektroniczne zabezpieczenia. Żyjemy tak, jakbyśmy bez słowa wyjaśnienia nagle znaleźli się w beckettowskim świecie smutnych clownów, którzy muszą wypełnić otaczającą ich pustkę czczą gadaniną i zabawą, oszukując samych siebie niewyszukanymi rozrywkami. Zapominamy, że słowo "rozrywka" wywodzi się od czasownika "rozerwać się", mającego dosłowny, bynajmniej nie pozytywny sens.

Wszystkie tradycyjne, bezpieczne niegdyś punkty odniesienia - autorytet władzy politycznej, Kościoła, szkoły - upadły. Bohaterowie, którzy pozostali na scenie, są amoralni; żyjemy w świecie gwiazd muzyki i sportu, nie mając im za złe ich wyzywającego samouwielbienia, skoro należą do magicznego świata półbogów, którym wszystko uchodzi na sucho. Musimy jakoś zapełnić pustkę, by zapomnieć, że Godot, na którego czekamy, nie przyjdzie także i dziś. Jutro także nie przyjdzie. "Jeśli tak, przyjaciele, to tańczmy, pijmy i bawmy się, jeśli to już wszystko."

Gdybyśmy mieli wybierać, na pewno wolelibyśmy, by nasze dzieci spotkał raczej los Billa Gatesa czy Julii Roberts niż Martina Luthera Kinga czy matki Teresy z Kalkuty. Kto chciałby walczyć o sprawiedliwość przeciwstawiając się policyjnym represjom albo leczyć i przygarniać trędowatych? I skąd u nich ta chorobliwa skłonność do heroizmu? Co roku na zadawane przeze mnie w formularzu pytanie "Kto jest twoim bohaterem?" trzy czwarte respondentów nie udziela żadnej odpowiedzi albo pisze "nikt". Któż mógłby zostać bohaterem ludzi pochłaniających tabloidowe opowieści o celebrytach? Pozwoliliśmy na to, by podobne standardy definiowały naszą przyszłość.

Co dziś mogłoby nas olśnić, zaskoczyć, wywołać okrzyk "wow!"? Góry? Gwiazdy? Dzieci? Książki? Piwo? Cud, że żyjemy? Tego rodzaju reakcje są niezwykle rzadkie, gdyż naszą percepcję tych zjawisk i zdarzeń tłumi rytm życia, tak w mieście, jak i na prowincji. Media nadają wielką wagę rzeczom trywialnym (wizerunek, liczby, sława), trywializując zarazem to, co rzeczywiście ważne (seks, miłość, śmierć). Unikamy wszystkiego, co naprawdę przerażające czy poruszające. Mimo niezmiernej popularności tak zwanych reality shows, wciąż sprawdzają się słowa T. S. Eliota, że "ludzkość nie może znieść zbyt dużej dawki rzeczywistości". Pięćdziesiąt lat temu w Stanach Zjednoczonych wielu młodych idealistów brało udział w zamieszkach i demonstracjach ulicznych, ryzykując własne bezpieczeństwo, by zaprotestować przeciwko wojnie w Wietnamie. Dziś niewiele osób protestuje przeciwko wojnom w Afganistanie i w Iraku, pochłaniającym życie o wiele większej ilości ludzi niż samobójcze ataki, które miały pomścić te operacje. Cóż zatem, na Boga, w epoce tak wielkiej obojętności zasługuje na miano czegoś niezwykłego, ekscytującego? Co może być sensowne i ważne, czy choćby nawet tylko godne uwagi?

W każdym razie obowiązujący wzorzec kulturowy wydaje się sprowadzać motywy naszych zachowań wyłącznie do stymulacji i symulacji. Zamiast być autentycznie szczęśliwi, wolimy łaskotki, drażnienie nerwów. Gdziekolwiek byśmy się nie obrócili, nasze życie, jak w szekspirowskim Makbecie, zdaje się być tylko "powieścią idioty, głośną, wrzaskliwą, a nic nie znaczącą".

Sądzę, że śmierć olśnienia bierze się z tego samego lęku, który leży u podłoża wspomnianych wcześniej odruchów obronnych. Pełne lęku i czci zdumienie ogarnia nas jedynie wówczas, gdy damy się zaskoczyć, gdy zadziwi nas wielkość czegoś, co jest inne od nas. A my rzadko kiedy pozwalamy sobie na zaskoczenie. Nazywamy je "paranoją". By zdumiała nas wzniosłość, musimy poczuć się mali w obliczu wielkości Innego. Widząc majestat potężnego szczytu, nieposkromioną moc oceanu, bezkres rozgwieżdżonego nieba, padamy na kolana. Czujemy wówczas własną małość i kruchość.

Wobec bezkresu niezmierzonej przestrzeni topnieje nawet wielkość ziemskich imperiów, nie mówiąc już o naszej własnej, osobistej wielkości. W porównaniu z wiekiem wszechświata nawet sto lat życia wyda się niezauważalną chwilą. W zestawieniu z biblioteką Kongresu amerykańskiego, w której zgromadzono niezliczone tomy, świadczące o tysiącleciach zmagań ludzkości poszukującej prawdy, blednie nawet geniusz Arystotelesa, Tomasza z Akwinu i Einsteina. A cóż rzec o nas? Nasze poczucie wartości mogłaby ocalić świadomość tego, że, choć nikniemy w całym tym ogromie i choć wydajemy się być tak nikli, nieskończony Bóg odnalazł nas, wezwał nas po imieniu i obdarzył swoją miłością. Taka świadomość oznacza jednak również odczucie naszej małości i zależności, jest świadomością długu wdzięczności. Jest nader niewygodna i na pewno nikt nas za nią nie pochwali. Już lepiej zostać uznanym za ofermę niż za świętego.

Zdecydowanie lepiej jest zamknąć się z kilkoma przyjaciółmi we własnej, swojskiej skorupie, otoczonej odbijającymi nasze postaci zwierciadłami, i nie myśleć o takich rzeczach, łącząc się z realnym światem za pomocą mediów elektronicznych. Wprawdzie nasz umysł i duch wciąż czują głód, można go jednak oszukać jedzeniem z fast foodów: rolę tę wobec umysłu pełnią telewizja i tabloidy, a wobec ducha koncerty rockowe i sporty, które ze sportem mają niewiele wspólnego. Nawet seks można sprowadzić do roli środka znieczulającego.

Przychodzimy na świat z wrodzoną ciekawością; nasze oczy, umysły i palce zdaje się pożerać niczym nienasycona ciekawość. Rodzimy się jako podróżnicy, sięgający ku niezbadanym granicom; pierwszą taką granicą jest nieznany świat porośnięty trawą, rozciągającą się poza brzegami niemowlęcego kocyka. Człowiek musi szukać; raczkuje, by stanąć na nogi. Stopniowo jednak, jakby za sprawą jakiejś koszmarnej zmowy nadopiekuńczości, stłumiono w nas ducha poszukiwań. Wołano: "nie dotykaj!", "nie wchodź na trawę!", uczono pytać, czy towary w sklepie podlegają zwrotowi. W szkole ciekawość stała się udręką wkuwania; wpojono nam, że wyjątkowość to aberracja. Akceptację ze strony niezbyt rozgarniętego otoczenia uznaliśmy za wartość najwyższą i godną wszelkich wyrzeczeń; nauczyliśmy się, że nic - ani lektura, ani refleksja, ani sztuka, ani modlitwa - nie jest na tyle wartościowe, by płacić cenę samotności. Siedząc w nowej jaskini platońskiej, wpatrujemy się w elektroniczne cienie, zmieniające w rzeczywistość to, co nierealne i dostarczające namiastki prawdziwego pokoju - choć w tak naprawdę wymyślono je, by nas celowo unieszczęśliwić.

Pozbywszy się dociekliwości, uznaliśmy wrodzoną ciekawość za osobliwe dziwactwo. U "normalnych" ludzi wyobraźnia, niezbędny warunek prawdziwego człowieczeństwa, została stłumiona i uległa atrofii; staliśmy się dokładnie tym, za co uważają nas nowi ateiści pokroju Christophera Hitchensa i Richarda Dawkinsa: małpami, którym wszczepiono komputery, mądralami oscylującymi pomiędzy doniesieniami ze świata bogaczy i atrakcjami z Playboya. Jak stwierdził kiedyś C. S. Lewis, staliśmy się "ludźmi bez kośćca", uwięzionymi w pułapce przeciętności. Przerost odruchów obronnych doprowadził do śmierci serca i ducha.

Nic nie może się równać z zachwytem, którego doznajemy wspiąwszy się na szczyt. Wchodzimy nań mozolnie, krok po kroku, pokonujemy ostatni, najtrudniejszy odcinek wspinaczki - i oto jesteśmy u celu. Wow! Coż to jednak za radość, jeśli stać nas na to, by dotrzeć tam helikopterem? Co nam to daje, gdy w telewizji biernie śledzimy czyjąś wspinaczkę? Od zarania dziejów ludzie osiągali pełnię człowieczeństwa dobrowolnie i samodzielnie stawiając czoła wyzwaniom.  Godność i to, co wartościowe, osiąga się za cenę bólu; dlatego z zazdrością, zafascynowani oglądamy igrzyska olimpijskie, w których radość zwycięstwa miesza się z goryczą porażki. Na szczęście nie jest to nasza porażka; na nasze nieszczęście zwycięstwo odnosi także ktoś inny. Jednak nawet zwycięstwa olimpijskie nie mogą równać się ze zmaganiami, w których stawiamy czoła prawdziwym wyzwaniom, jakie stawia przed nami nasze człowieczeństwo, wyzwaniom naszych umysłów i serc. Wyzwania te jednak łatwo zagłuszyć i oszukać, oddając się pospolitym rozrywkom.

Te dwa rodzaje wyzwań, które stawia przed nami umysł i serce - bez wygodnych reguł, ochrony instytucji czy obyczajów i bez ograniczeń czasowych - stanowią przerażającą perspektywę dla wątpiących w siebie, wygodnych i zepsutych istot, jakimi jesteśmy. Jakże przerażające muszą się nam zatem wydawać słowa: "kto chce zachować swoje życie, straci je". Pomyślmy, jak niezrozumiałe musi się nam wydać nazywanie "dobrą nowiną" księgi, która głosi, że krzyż jest warunkiem zmartwychwstania. Żyjemy w świecie, w którym każdą niewygodę uznaje się za rzecz nie do przyjęcia, a wszelkie oczekiwanie na natychmiastową gratyfikację budzi bunt i sprzeciw. Wyobraźmy sobie, co by się działo w naszych rodzinach, gdyby przez miesiąc zabrakło elektryczności.

Jako nauczyciel i wychowawca - a zwłaszcza jako nauczyciel religii - uważam, że zadanie ewangelizacji ludzi ostrożnych i wygodnych jest o wiele trudniejsze, niż misja ewangelizacyjna skierowana do pogan, którzy nigdy nie słyszeli o Chrystusie. Ewangelia materializmu to pogaństwo, tyle że pozbawione lęku, jaki niegdyś budził w człowieku ogrom i majestat tego, co nas przerasta. W prawdziwych poganach siły natury budzą lęk, który każe im nieustannie korzyć się przed potęgą objawiającą się w majestacie wodospadu, w błysku i grzmocie piorunów i czcić bóstwa, które zapewniają im urodzaj i radość życia. Spróbujmy jednak szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie, przed czym my się korzymy. Nie pozwalamy sobie na takie gesty.

Wyobraźmy sobie wyzwolenie, jakie niesie ze sobą świadomość kruchości i podatności na zranienia. Zmartwychwstanie z grobu wygodnego bezpieczeństwa. Zmartwychwstanie ku pasji. Próbuję przekonać moich czytelników do pewnej bardzo niepopularnej postawy: do poddania się czemuś wyższemu. Nie zachęcam do bierności, lecz do wystawienia się na działanie przerastającej nas mocy, do ustąpienia jej, do przyjęcia tego, co nam ona ofiarowuje, do zaakceptowania prawdy o tym, że żyjemy z daru, o potrzebach innych, o Bogu. Jeśli prawdziwie ludzcy stajemy się poprzez wiedzę i miłość (dzięki której jesteśmy czymś więcej, niż wąsko wyspecjalizowanymi zwierzętami czy dzikusami), to kruchość i podatność na zranienia jest niezbędnym warunkiem osiągnięcia pełni człowieczeństwa. Prawdziwa wiedza to otwarcie się na prawdę, która może nas zranić, to pokora wobec niej, akceptacja prawdy niezależnie od tego, dokąd nas zaprowadzi i jak nieprzyjemne (lub wymagające) może okazać się jej przyjęcie. Miłość to ot warcie się na innych, którzy mogą nas zranić, pokora wobec nich, akceptacja ich obecności w naszym życiu niezależnie od tego, jak niewygodne może się okazać ich wołanie o pomoc i jakie ciosy nam zadadzą. Jeśli nawet, dla ich własnego dobra, musimy zadać im ból, powinniśmy mniej przejmować się tym, czy nas kochają, bądź nawet lubią, po to, by sami móc ich prawdziwie kochać. Któryż młody człowiek zaryzykuje dziś utratę sympatii i akceptacji otoczenia? (Być może niezdolność młodzieży do takich postaw wynika z faktu, że my sami boimy się utraty ich sympatii, gdy wymaga tego prawdziwa rodzicielska miłość.)

Oddawanie kruchości i podatności na zranienia za miskę ostrożnego wygodnictwa jest jak handel zarazą. Kto chce być wywyższony, musi się ukorzyć (Mt 23, 12). Warunek uniżenia odsyła nas do kondycji sługi; nakazuje akceptację podatności na zranienia. Istotę tego paradoksu uchwycił w swym wierszu John Donne: “Zmiażdż moje serce, Boże, jak zmurszałą ścianę (...); Gdy mnie uczynisz, wolność dopiero posiędę, i tylko gdy mnie weźmiesz gwałtem, czysty będę".

Chodzi mi o to, byśmy zrezygnowali ze wszystkich niekwestionowanych mechanizmów obronnych, więżących nas w złotej klatce bezpieczeństwa, która nie tylko chroni nas przed niebezpieczeństwami, jakie nękały człowieka od czasów jaskiniowych, lecz także nie dopuszcza do nas wszystkiego, co mogłoby nasze życie uczynić bardziej sensownym.

Obowiązujący kanon edukacyjny i naukowy nakazuje wyrzec się wszelkich odniesień do tego, co odróżnia nas od innych zwierząt, to jest do duszy; już samo to słowo prowokuje oskarżenia o narzucanie światopoglądu religijnego. Tego rodzaju bezwzględny opór wobec wszelkich form duchowości jest jawną głupotą. Niezależnie od tego, czy absolut istnieje, czy nie, każdy, nawet najbardziej zagorzały ateista chce, by jego dzieci były przyzwoite, by przestrzegały zasad moralnych i postępowały po ludzku. Nauce uda się być może dowieść, że reakcje chemiczne i zjawiska elektromagnetyczne spontanicznie doprowadziły do pojawienia się świadomości człowieka; protestuję jednak przeciwko negowaniu pewnych oczywistych, a wyśmiewanych przez materialistyczny scjentyzm specyficznie ludzkich atrybutów i wartości, które zwykli ludzie kojarzą z duszą, takich jak honor, bezinteresowna miłość, cnota, humor, potrzeba kierowania się rozumem, sensu i celu. Żadnej z tych ludzkich cech nie sposób zredukować do czynności ciała czy mózgu, który dzielimy z innymi zwierzętami. Ani życie w małżeństwie monogamicznym, ani wychowywanie dzieci nie jest racjonalne; żadne z tych zachowań nie jest jednak także irracjonalne; sytuują się one poza sferą racjonalności. Twierdzenie, że ścisła logika jest jedyną drogą do prawdy, jest w najwyższym stopniu redukcjonistyczne. Prawda jest większa od faktów.

Biolog Richard Dawkins pisze nieomal z odrazą: "Mamy zakodowaną w naszych umysłach potrzebę celowości wszystkiego. Trudno nam patrzeć na cokolwiek, nie zadając sobie od razu pytania:  czemu to służy, w jakim celu istnieje? Kiedy obsesja celowości nabiera cech patologicznych, nazywa się ją paranoją, czyli dopatrywaniem się ukrytych sensów i zamiarów we wszystkim, co się dzieje, w każdym przypadkowym zdarzeniu. To tylko chorobliwa postać nieomal powszechnego złudzenia."

Istota człowieczeństwa została tu uznana za kłopotliwy relikt ewolucji, przypominający wyrostek robaczkowy. Jesteśmy jedynymi stworzeniami, jakie znamy, które są świadome siebie, używają czasu przyszłego, które potrafią żałować tego, co zrobiły. Inne zwierzęta wiedzą o faktach, zdają sobie sprawę z nadchodzącego niebezpieczeństwa, lecz nie wydają się pytać dlaczego. Oddają życie za swoich, nie potrafią jednak poświęcić go dla zasady lub dla kogoś, kogo nie lubią. Tylko my pragniemy rzeczy, które nie są wprost potrzebami ciała i nie wynikają z chłodnych kalkulacji umysłu: chcemy postępować z honorem, szukamy sensu, wierzymy w życie po śmierci. Kwestionowanie tych bezspornych faktów to przejaw skrajnego redukcjonizmu.

Jako nauczyciel uważam za swoją patronkę Annie Sullivan, słynną nauczycielkę Hellen Keller, która z głuchoniemej i niewidomej, odciętej od świata dziewczynki stała się znaną pisarką i działaczką społeczną. Przez wiele długich jak wieczność miesięcy i lat Annie cierpliwie uczyła niewidzącą Helen znaków migowych, dotykając jej rąk i próbując przekonać w ten sposób nie pojmującą z początku niczego dziewczynę, że poza bezpiecznym kokonem ciemności, w którym się zamknęła, rozciąga się świat, który jest niepomiernie bardziej interesujący niż ona sama.  Przez cały ten czas Annie Sullivan nie traciła nadziei, że jej podopieczna w końcu dozna olśnienia. I olśnienie w końcu nadeszło: któregoś dnia, przy studni, Helen dokonała najbardziej wyzwalającego ze wszystkich ludzkich doświadczeń. Biedna, przerażona dziewczyna. Odkryła, że nie jest sama.

To właśnie znaczy "łaska".

Śmierć olśnienia - zdjęcie w treści artykułu"Wychowałem się w wierze katolickiej - co tydzień chodziłem do kościoła i przyjmowałem sakramenty. Tak naprawdę nic mnie to wszystko nie obchodziło." - Sting Chcę przeczytać tę książkę >>

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Śmierć olśnienia
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.