Maria Czubaszek we wczesnym dzieciństwie rozczarowała się Kościołem. Z wzajemnością
Maria Czubaszek we wczesnym dzieciństwie rozczarowała się Kościołem. Z wzajemnością. Choć próby powrotu do tej relacji były wielce obiecujące. Pod czujnym okiem ciotki mała Marysia przez pewien czas pilnie codziennie uczęszczała na nabożeństwo. Rodzina patrzyła na to ze zdumieniem, pobożna ciocia święciła dni chwały, szczycąc się powrotem córki marnotrawnej na łono Abrahama. Cierpliwości i entuzjazmu przyszłej dziennikarce starczyło na dwa miesiące - pisze Ryszard Abraham w książce "Czubaszek", której fragment publikujemy.
Urodziła się tuż przed drugą wojną światową (9 sierpnia 1939), A nie na długo przed pierwszą wojną (jak sądziła, że wielu uważa) i zaczęła zarabiać już w wieku… ośmiu, dziewięciu lat! Wyszło tak przez przypadek. Jako niejadek (zostało jej to do końca życia) została zmotywowana przez babcię do zjedzenia znienawidzonego szpinaku. Za każdy kęs dostawała zapłatę, którą skwapliwie chowała do skarbonki. Zawsze twierdziła, że pracować nienawidzi, ale musi (zostało jej to do końca życia).
"To były moje pierwsze zarobione ciężko, ale uczciwie, pieniądze. I wtedy poczułam się dorosła. Bo nie wiedziałam jeszcze, że będąc dorosłym, można mieć pieniądze zarobione niekoniecznie ciężko i uczciwie".
Na wybór imienia nie mamy wpływu. Przynajmniej na początku naszego życia. Później to już zależy od nas i możemy dokonać administracyjnej zmiany. Można zmienić na gorsze lub zostać przy znienawidzonym. Satyryczka przyszła na świat jako Alicja, ale rodzina, chcąc podczas okupacji ochrzcić córkę, musiała ulec sugestii (rozkazowi wojennemu) upartej chrzestnej, która postawiła twarde ultimatum: albo dziecko dostanie biblijne imię matki Chrystusa, albo niech szukają innej osoby do trzymania niemowlaka przed ołtarzem. Cóż było robić? Innych chętnych na horyzoncie nie było i żadne negocjacje w tym względzie nie wchodziły w rachubę. Została Marią. W każdym razie oficjalnie takie miano zostało jej nadane i zapisane w metryce. Dla rodziny pozostała Alicją do tego stopnia, że kiedy ktoś do niej dzwonił i pytał, czy zastał Marysię, niczym niezrażona mama przyszłej dziennikarki odpowiadała: "Już proszę Alę do telefonu".
Okładka książki "Czubaszek" (Wyd. MANDO)
"Czubaszek" nie jest panieńskim nazwiskiem (jak wielu myśli) Alicji-Marii, ale pamiątką po pierwszym mężu. Po rodzicach odziedziczyła nazwisko Bacz. I podobnie jak to było z imieniem, korzystając z nadarzającej się okazji pozbyła się tej godności bez sentymentu. Pierwszego męża też się pozbyła, ale nazwisko sobie zostawiła. Od czasu studiów datuje się narodziny "Marii Czubaszek" i pod tym mianem będzie już nam znana na wieki wieków. Kiedy drugi raz wyjdzie za mąż za Karolaka (Wojciecha, a nie tego pięknego Tomasza), w dokumentach będzie widniało nazwisko: "Maria Czubaszek-Karolak", rzadko używane przez samą zainteresowaną. Kiedy tworzyła, pracowała na swoje nazwisko, kiedy broiła, używała "pseudonimu": "Gdy dzwoniłam do audiotele z nadzieją na wygranie grubszej gotówki, przedstawiałam się jako Maria Karolak. Mój mąż mówi, że podaję jego nazwisko tylko wtedy, kiedy robię coś głupiego… Wracając do imienia, tak naprawdę chciałabym nazywać się Szymon. Zdarzyło mi się nawet podpisać: Szymon Maria Czubaszek".
Przyszła pani Czubaszek (jeszcze wówczas panna Bacz) we wczesnym dzieciństwie rozczarowała się Kościołem. Z wzajemnością. Choć próby powrotu do tej relacji były wielce obiecujące. Pod czujnym okiem ciotki mała Marysia (wówczas jeszcze Alicja) przez pewien czas pilnie codziennie uczęszczała na nabożeństwo. Rodzina patrzyła na to ze zdumieniem, pobożna ciocia święciła dni chwały, szczycąc się powrotem córki marnotrawnej na łono Abrahama. Cierpliwości i entuzjazmu przyszłej dziennikarce starczyło na dwa miesiące. Jak szybko się nawróciła, tak jeszcze szybciej się odwróciła. Tym razem bezpowrotnie. Po latach wyznała, że ten nagły "cud wiary" był podyktowany fascynacją pewnym urodziwym ministrantem, który służył do mszy. Młodzian niestety nie odwzajemnił tego platonicznego uczucia, a nieletnia panna nie chciała czekać w nieskończoność. Uraz do instytucji będącej niemym świadkiem pierwszego miłosnego rozczarowania zostawił widać trwały ślad w psychice wrażliwej dziewczynki.
Po skończeniu szkoły średniej (Liceum im. Narcyzy Żmichowskiej w Warszawie) planowała kontynuować edukację na Wydziale Dziennikarskim Uniwersytetu Warszawskiego, ale to były wtedy studia dla ludzi o właściwych ideologicznie poglądach i z legitymacją Związku Młodzieży Polskiej w kieszeni. Poglądów nie miała, legitymacji też nie. Widmo przymusowej służby wojskowej co prawda jej nie groziło, ale żeby uspokoić rodziców i swoje sumienie, postanowiła przystąpić do egzaminów wstępnych na anglistykę. Językiem tym władała słabo i była pewna porażki na teście, więc beztrosko udała się na wakacje, nie tracąc czasu na oczekiwanie na listę przyjętych na studia. Za to rodzice codziennie meldowali się na Krakowskim Przedmieściu i czytali obwieszczenia dziekanatu. Tak długo wypatrywali, aż… wypatrzyli. Jakimś cudem na szczycie wykazu pod literką "B" widniało: "Bacz Maria". O pomyłce nie było mowy.
Na anglistyce wytrzymała rok. Długi rok. Zajęcia na filologii zupełnie jej nie interesowały, więc z ciekawości zaglądała na wykłady z dziennikarstwa. Dostrzegł to jeden z wykładowców i po rozmowie z nim Maria dostała szansę zdania dodatkowych egzaminów i przeniesienia się na wymarzony kierunek. Rozczarowana i tą specjalnością, po trzech latach zdezerterowała do radia. Finał jej przygody z wyższym szkolnictwem nie napawał optymizmem: brak dyplomu ukończenia jakichkolwiek studiów, a umiejętność posługiwania się językiem obcym ograniczona do perfekcyjnego wypowiadania zdania: "I don’t speak English".
Skomentuj artykuł