Co robią "zwyczajne" dziewczyny?
Chodzą do jednego z najlepszych liceów w Krakowie. W tym roku zdają maturę, więc na brak zajęć żadna nie narzeka. Mówią, że są zwykłymi dziewczynami, które lubią imprezy, spotkania ze znajomymi, buszowanie w księgarniach i zakupy.
Marta - interesuje się sportem, szczególnie siatkówką w męskim wydaniu. Ostatnio nie odchodzi od telewizora, bo nasi siatkarze walczą właśnie na mistrzostwach świata we Włoszech. Lubi muzykę, gra na gitarze i klarnecie. Chce się dostać na medycynę.
Monika - od siatkówki woli pływanie, żeglarstwo i jest ratowniczką. Gra na gitarze.
Magda - tak, jak Marta - kibicuje siatkarzom. Uwielbia spotkania towarzyskie i zakupy. Też myśli o medycynie.
Agnieszka - lubi siatkówkę - to chyba zresztą jakaś epidemia w tej biochemicznej III C. Była z koleżankami w katowickim "Spodku" na turnieju siatkarek im. Agaty Mróz. Lubi matematykę. I jak koleżanki wybiera się na medycynę.
Ola - szczupła i wysoka przyznaje, że jest fanką dobrego jedzenia. Często słucha muzyki i uwielbia włóczyć się po ciucholandach. Biotechnologia to jej marzenie.
Patrycja - chciałaby być lekarką. Ma wielu znajomych, lubi sport i lubi ludzi.
O hospicjum dla dzieci dowiedziały się przypadkiem. Od nauczyciela religii. - Zaczęło się od tego, że raz, czy dwa pojechałem z pielęgniarkami i lekarzami Domowego Hospicjum "Alma Spei" do dzieci, które są pod ich opieką - mówi Grzegorz Bobek, czyli pan od religii. - Nie były to łatwe wizyty, ale przekonały mnie, że hospicjum daje nadzieję. Że nie jest to czekanie na śmierć, ale że to po prostu życie. W Alma Spei szuka się sposobów, by wnieść w nie radość. To mi się spodobało. Zająłem się wolontariatem.
Dziewczyny zgłosiły się same. Dziś każda czuje, że dokonały właściwego wyboru.
Magda zaczęła od kwestowania z puszką. - Było tak, że wiele osób wrzucało pieniądze, ale nikt o nic nie pytał. Ludzie szybko odchodzili. Jakby się bali już samego słowa hospicjum. Dlaczego? - bo powszechnie to słowo kojarzy się ze śmiercią.
Marta ma inne odczucia. - Pojechałam z dziećmi na całodniową wycieczkę. Osoby, które spotykaliśmy były bardzo pozytywnie nastawione i do dzieci, i do nas. Niektórzy ludzie dziękowali nam, że jesteśmy, że poświęcamy swój czas. Podchodzili żeby porozmawiać. Pytali, czy można jakoś pomóc, zapisywali nazwę hospicyjnej strony internetowej.
Agnieszka zaprzyjaźniła się z szesnastoletnim Kamilem. - Ma dziecięce porażenie mózgowe. Jeździ na wózku inwalidzkim, zdaje sobie sprawę ze swoich ograniczeń, ale udało nam się nawiązać fajny kontakt. Dużo gadamy o siatkówce, bo oboje się nią interesujemy.
Kamil chodzi do szkoły z innymi chorymi dziećmi, a potem wraca do domu, gdzie czeka na niego mama. Bardzo mu oddana, kochająca, ale przecież rozmowa z nią nie zastąpi kontaktów z rówieśnikami.
Agnieszka przyznaje, że pierwsze spotkanie z Kamilem było dla niej sporym wyzwaniem. Właściwie nie wiedziała jak się zachowywać, żeby go nie urazić, nie wprawić w zakłopotanie. A okazało się, że chłopcu nie jest potrzebne żadne specjalne traktowanie. Wystarczy być sobą. - Nauczyłam się pytać o różne rzeczy, na przykład, jak wozić go wózkiem, jak pomóc w takiej, czy innej sytuacji. Dzisiaj wiem, co robić, by mu nie zaszkodzić. Jeździmy nawet razem na spacery. Przekonałam się, że z każdym człowiekiem można znaleźć wspólny język; chorym i zdrowym. Tolerancja nie jest już dzisiaj dla mnie pustym słowem. Tolerancja to akceptowanie siebie nawzajem. Ja akceptuję Kamila. On akceptuje mnie. Znajomość z Kamilem - opowiada Agnieszka - jest dla mnie bardzo ważna. Otworzyła nowe obszary mojej wrażliwości, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. A to znaczy, że każdy człowiek może dać coś drugiemu człowiekowi. Ten z hospicjum także.
Monika i Patrycja są zauroczone Karolem i jego rodziną. - Karol nie słyszy i ma wiele innych ograniczeń i uszkodzeń, chociaż jest śliczny. Jak z obrazka - opowiadają dziewczyny. -
I ma takich fantastycznych rodziców - mówi Patrycja. - I siostrę Zosię, która urodziła się zdrowa i wniosła do tamtego domu jeszcze więcej dobrej energii.
- Rodzice Kamila i Zosi są tak wdzięczni za to, że spędzamy w ich domu, z ich dziećmi godzinkę czy dwie, tak nam dziękują, że aż nam głupio - dodaje Monika.
- Bo widzi pani, to nie jest dla nas żaden wysiłek - tłumaczy Patrycja. - To my u nich, w ich ciasnym mieszkanku pełnym kolorowych rysunków, zabawek i miłości ładujemy swoje akumulatory.
- Nigdy nie sadziłam - mówi Monika - że kontakt z chorym dzieckiem może być taki fajny. Podziwiam rodziców Karola. Obie z Patrycją dzięki nim dotykamy prawdziwego życia, które może być wartościowe i wesołe mimo, że czasami zmusza do pokonywania trudności, podejmowania wyzwań. Oni wyłuskują każdą chwilę radości i celebrują ją. To nam się podoba, chociaż zanim zajrzałyśmy do domu Karola nigdy w ten sposób nie myślałyśmy o życiu. Teraz na pewno bardziej cenimy to, co mamy.
- Takim rodzinom jak ta Karola jest potrzebna normalność - dodaje Patrycja. - A nas wzbogacają spotkania z nimi. Nie sądziłam, że tak bardzo się ucieszę, gdy za którymś razem nieufny dotąd Karol - uśmiechnie się na mój widok. Po prostu mnie poznał. To było takie fajne uczucie. Obie z Moniką poczułyśmy się potrzebne. Pożyteczne. I to chyba jest ważne, żeby tak właśnie się czuć.
Ola, ta co lubi jeść, choć po niej wcale tego nie widać, poszła któregoś dnia na bajkowe hospicyjne spotkanie do biblioteki przy ulicy Rajskiej. - Takie spotkania są nie tylko dla dzieci, ale też dla rodziców, którzy mogą pogadać z innymi rodzicami, mogą popatrzeć, jak dają sobie radę ich kruche dzieci, mogą zmienić otoczenie i zwyczajnie wyjść z domu - opowiada Ola. - Któregoś dnia usiadłam na dywanie z Michałem.
Rzucaliśmy do siebie piłkę, a on promieniał. Był taki szczęśliwy, jakby dostał w prezencie nie wiadomo co. A przecież dałam mu tylko trochę mojego czasu i uwagi. Tamtego dnia zrozumiałam, że tak mało potrzeba, żeby chore dziecko mogło poczuć się szczęśliwe choćby przez chwilę. Zresztą ja też fajnie się bawiłam. A potem, gdy myślałam o tym bajkowym wieczorze w bibliotece przyszło mi do głowy, że takie spotkania zmieniają w nas hierarchię życiowych priorytetów i wartości. Okazuje się, że najbardziej liczą się proste gesty.
Innym razem czytałam książkę chłopczykowi, który nawet nie mówi. Wydawać by się mogło, że do takiego dziecka nic nie dociera, a on przez cały czas, nie spuszczał ze mnie oczu. I był taki spokojny. Może nawet szczęśliwy.
I wie pani, zauważyłam - dodaje Ola - że zdrowi ludzie boją się chorych. Może dlatego, że nie wiedzą jak się zachować. Wymyślają Bóg wie co, a trzeba zachowywać się zwyczajnie.
Monika na jednej z hospicyjnych wycieczek opiekowała się chorym chłopcem. Niedługo, przez kilkanaście minut. - Nie wiedziałam, co mogę dla niego zrobić. Mały wydawał dziwne odgłosy, nie wiedziałam co się dzieje. Zawołałam pielęgniarkę, a ona zapytała: - nie wydaje ci się, że on płacze? - Odruchowo wzięłam go za rękę, pogłaskałam po główce i chłopiec się uspokoił. Pomogłam mu. To było niesamowite. Jeden mały gest zamienił smutek w radość.
Wydaje mi się, że wiele osób traktuje chore dzieci, jak te gorsze. A one nie są gorsze. Są inne. Ale potrzebują od nas wszystkich tego samego, co dzieci zdrowe: miłości, troski, zainteresowania. I zauważyłam jeszcze jedno; rodzice zdrowych dzieci często ich prawie nie znają, niektórzy nawet nie rozumieją. Rodzice tych chorych - znają swoje dzieci doskonale. Umieją odczytać każdy grymas na ich twarzy, każdy ruch powieki, każdy gest. Dzieci, z którymi stykam się w hospicjum są szczere. Uśmiechają się, gdy są szczęśliwe i zadowolone. Płaczą, gdy jest im źle. Nie kalkulują, niczego nie udają - dodaje Monika.
- To prawda. Wystarczy się przyjrzeć choćby małemu Karolowi żeby zobaczyć, ile dzieje się w jego główce, jak zmieniają się jego nastroje - przyznaje Patrycja.
- Rodzice chorych dzieci - mówi Marta - uświadomili mi, że trzeba traktować ludzi indywidualnie. Bo przecież każdy człowiek jest inny, ma własne zalety i własne wady. Po spotkaniach z nimi dużo więcej myślałam też o sobie, o życiu. Nie wiem dlaczego tak było, bo przecież zwykle nie mam czasu na jakieś przemyślenia. Dostrzegłam wreszcie, że moje problemy, moje zmartwienia to są tak naprawdę drobiazgi. Że powinnam cenić, co mam i dzielić się tym z innymi.
Rodzice wolontariuszek dali zgodę na to, żeby dziewczyny pomagały w hospicjum. Choć prawie wszyscy na początku mieli wątpliwości.
- Moja mama bała się, że spotkanie z tak chorymi dziećmi może być dla mnie trudne, bo jestem dosyć wrażliwą osobą. Ale, gdy przekonała się, że nie pomagam tym dzieciom umierać, ale właśnie żyć - jest spokojniejsza - mówi Ola.
- A moja mama obawiała się - opowiada Patrycja - czy znajdę na to pomaganie czas. No, w końcu matura za pasem. Teraz mi kibicuje. I często pyta o Karola,
- Rodzicom działalność w hospicjum wydawała się zbyt trudna i absorbująca - mówi Monika. - Mama wypomniała mi, że nie poświęcam dosyć uwagi dzieciom, które mam w rodzinie, ale po jakimś czasie przekonała się, że ja nie tylko daję, ale i otrzymuję wiele. Wie pani, człowiek może dać na prawdę dużo, tylko czasami o tym nie wie, dopóki nie spróbuje. Dzięki chorym dzieciom uczę się poznawać siebie.
- A moja mama wciąż mi powtarzała, że praca w hospicjum to także wielka odpowiedzialność. I dzisiaj ja też to wiem - mówi Agnieszka. - Staram się tak organizować swoje zajęcia, żeby mieć czas dla Kamila i nie rezygnować ze spotkań z nim. A jeśli coś mi wypadnie - uprzedzam. - A Kamil to rozumie. I trzyma kciuki za moją maturę.
- Gdy o mojej pracy w hospicjum dowiedzieli się znajomi dokładnie wypytywali o to, co tam robię - dodaje Monika. - Chcieli też wiedzieć, ile mi to zajmuje godzin. A potem któryś z kolegów powiedział: - Obliczyłem, że mnóstwo czasu każdego dnia przecieka nam przez palce. Marnujemy go na nikomu niepotrzebne głupoty, gdy tymczasem jedna godzina podarowana drugiemu człowiekowi może tak wiele znaczyć. - I wie pani, on ma rację.
Źródło: Wolontariuszki od Sobieskiego, www.dziennikpolski24.pl
Skomentuj artykuł