Dlaczego nie dbamy o polską szkołę?
Naród, który nie zna własnej historii, skazany jest na jej powtarzanie. Ku przestrodze powiedziano do nas kiedyś, że przed szkodą i po szkodzie głupi. Ale widać nadal nie robi to na nas wrażenia. Wolimy dalej uczyć się na błędach i dlatego nie dbamy o polską szkołę.
Nie zamierzam wypowiadać się w kwestii podwyżek pensji dla nauczycieli, spisu lektur obowiązkowych, ocen z religii na świadectwie czy innych dyżurnych tematów w dziale reformy oświaty. Chętnie natomiast wystąpię w obronie łaciny. Co wspólnego ma łacina z sytuacją polskiej szkoły? - zapyta ktoś rozczarowany takim obrotem sprawy. Spiesznie odpowiadam: Dokładnie nic albo zgoła niewiele! Ale skoro zaczynając od pensji nauczycieli czy spisu lektur dalekośmy z reformą szkolnictwa nie zaszli, to może szczęśliwszym początkiem będzie lekcja łaciny, na dodatek brevis et kvis. Czyż to nie w tym martwym już języku tkwią nasze, i innych krajów, historyczne korzenie?
Quo vadis, Polonia?
Generacja moich dziadków rosła w szkole, która stawiała wysokie i surowe wymagania. Tak surowe, że Zbigniew Herbert nie zawahał się pod koniec życia napisać: „Okrucieństwo szkoły przygotowywało do okrutnego życia", a na myśli miał... lekcje łaciny. Przedziwne i frapujące podsumowanie własnej edukacji. Nasi rodzice żyli jeszcze z rozpędu tymi przedwojennymi standardami, choć brakowało im nieraz wszystkiego, od podręczników zaczynając, a na nauczycielach kończąc. Moje pokolenie wchodziło już w sferę swoistej wolności i pobłażania, dlatego skierowano do nas te mocne słowa: „Musicie od siebie wymagać, nawet gdyby inni od was nie wymagali!". A co powiedzieć dzisiejszemu pokoleniu nastolatków?
Dzisiejsze młode pokolenie pławi się w zdobyczach demokracji, które jednak nie wiedzieć czemu miejscami przypominają wątpliwej jakości popłuczyny po zachodniej rewolucji obyczajowej lat sześćdziesiątych. Dlatego tak trudno im cokolwiek nakazywać. Stare hasła już nie chwytają, a nowych nie widać. Zresztą, kto miałby je wypowiedzieć? Sytuacja robi się dramatyczna, bo doniesienia z terenu mrożą krew w żyłach, a ujawniane w mediach szkolne ekscesy i nadużycia wydają się być zaledwie czubkiem góry lodowej. Bić trzeba na alarm, o czym przekonują choćby wyniki niedawnej Diagnozy szkolnej. Mimo postępu cywilizacyjnego szkoła robi się coraz bardziej okrutna, ale już nie za sprawą łacińskiej gramatyki, lecz z powodu rosnącej przemocy fizycznej i psychicznej, zaniku międzyludzkiego zaufania czy zwyczajnego braku zainteresowania ze strony rodziców. Sumując, rośnie nam pokolenie barbarzyńców, które nie tylko nie będzie znało łaciny, ale i tego, co cała łacińska tradycja z sobą niesie.
Corruptio optimi pessima!
To św Grzegorz Wielki miał wyrzec to proste i głębokie zdanie, które my przy pomocy Słownika wyrazów obcych z trudem tłumaczymy przydługawym „Gdy najlepszy się psuje (marnuje, deprawuje, demoralizuje), wtedy jest (już) najgorzej" (tł. W. Kopaliński). Najlepszym zaś w każdym miejscu i czasie jest młode pokolenie, od którego zależy przyszłość narodu. Jeśli więc ono ulega deprawacji, to ze słuszną obawą należy patrzeć w przyszłość. Oto tylko parę wymownych przykładów.
Niedawno znajoma katechetka opowiadała mi scenę z lekcji religii, o uczniu, który z nogami na stole zajadał kanapkę, a na jej ironiczną uwagę: „Może ci jeszcze kawę podać?", odpowiedział z jawnym oburzeniem: „Jem, bo jestem głodny". Logika trudna do złamania, zwłaszcza gdy całą hierarchię wartości młodzieńca można wyliczyć na palcach jednej ręki (ze szczególnym akcentem na ulubionym przez młodych palcu środkowym).
Granice dobrego smaku, które jeszcze wczasach mojej młodości wydawały się nieprzekraczalne, dziś już stają się częścią historii nieomal tak odległą jak granice Cesarstwa Rzymskiego rozniesione kopytami barbarzyńskich wojów. I nie przesadzę zbytnio, jeśli powiem, że nadciągające hordy nowych barbarzyńców specjalizują się w przekraczaniu wszelkich możliwych granic. Kilka lat temu na zjeździe młodych jezuitów doszło do licytacji między moimi kolegami uczącymi katechezy w szkole. Stawką wywoławczą były różne słowne epitety i prowokacje, które uczniowie potrafią rzucić w twarz swoim nauczycielom, a dalej poszło już zgodnie z logiką „kto da więcej". Nieoczekiwanie „zwyciężył" cichy i spokojny ojciec, któremu chłopcy z zawodówki zrobili w klasie ognisko z klepek zerwanych z parkietu. Nie było go nawet czym ugasić, bo tydzień wcześniej żywota dokonała gaśnica, wyrzucona na szkolne boisko z wysokości trzeciego piętra. Czym skończy się to przekraczanie wszelkich granic?
Verba docent, exempla trahunt!
Nie mam zamiaru dalej lamentować nad upadkiem obyczajów czy podnosić napięcia coraz bardziej wymyślnymi przykładami, o które wcale nietrudno. Daleko byśmy zresztą nie zaszli. Wbrew pozorom zło nie jest absolutne, a barbarzyństwo ma skądinąd już dobrze znane ludzkości chamskie oblicze. Absolutne jest tylko dobro, piękno i prawda, na których zło jedynie żeruje, dlatego warto zająć się tymi istotnymi sprawami i wrócić do lekcji, którą w historii dała nam łacina.
Gdy upadało Cesarstwo Rzymskie, z podobnym do naszego lękiem patrzono w przyszłość i na zbliżających się barbarzyńców. Niewielu podejrzewało, że zwycięscy barbarzyńscy sami z kolei pozwolą się pokonać, bo przejmą to, co najlepsze w podbijanym przez nich imperium. Symbolicznym znakiem tego zwycięstwa stała się właśnie łacina, która w bardzo szybkim czasie na długie wieki została obowiązującym językiem średniowiecznej Europy, językiem religii, kultury i nauki. Podobnie może stać się i w naszych czasach, choć niekoniecznie przy użyciu martwej już łaciny, ale za pomocą tej samej metody: osobistego przykładu i dialogu z „najeźdźcami", którzy chcą zająć nasze miejsce.
Wartości - choćby wspomnianego dobra, prawdy i piękna - nie można wyssać z mlekiem matki i nie przenoszą się automatycznie niczym wirusy internetowe. Do ich przejęcia konieczny jest bezpośredni kontakt z kimś, kto nie tylko potrafi o nich mówić, ale w jakimś sensie je ucieleśnia. Dlatego trzeba rozmawiać i przebywać z młodymi ludźmi, tak jak, nie przymierzając, Grzegorz Wielki podejmował pertraktacje z Longobardami czy Germanami. Źle wychowany młodzieniec ze wspomnianej lekcji religii jest przecież zdolny do myślenia, więc może odkryć z czyjąś pomocą, że ucieka w to, co łatwe i przyjemne, bo nie rozumie tego, co trudne i wymagające. Jego wulgarność i chamstwo jest tylko przykrywką dla dezorientacji i zagubienia, od których tylko krok do wandalizmu i nagiej przemocy, której przykłady dali koledzy z zawodówki. By jednak uwierzyć w to, co duchowe i niezniszczalne, potrzebny jest przykład idący z góry. Chyba że góra sama już nie wierzy w to, co chce przekazać nowym pokoleniom. Ale to już inna historia...
Skomentuj artykuł