Dlaczego tak często spadamy we śnie?
Moment, kiedy zasypiamy, bywa całkiem przyjemny. Jedną nogą już jesteśmy w krainie snów, drugą w stanie świadomości. Te pierwsze sny, a właściwie półsny, potrafią jednak dawać w kość i to zaskakująco często. Niech podniosą rękę w górę wszyscy, którzy kiedykolwiek w trakcie zasypiania doświadczyli koszmarnego uczucia spadania, upadania, potknięcia i wszystkich temu podobnych uporczywych zwrotów sennych akcji.
Ciało zazwyczaj reaguje wtedy dreszczem i bez większych skrupułów gwałtownie wybudza nas z nieprzyjemnej zasadzki. Uff, to tylko sen.
Wciąż jesteśmy w łóżku, nie ma żadnych podejrzanych okoliczności, żadnych przepaści, zbyt śliskich schodów, dziur w ziemi i im podobnych.
Dotyczy to w zasadzie każdego z nas, bez wyjątku. Jak okiem sięgnąć, każde pokolenie wstecz. Czy pramatka również doświadczała takiego osobliwego uczucia? Czy jej ciało także wybudzało ją nagłymi i niekontrolowanymi skurczami mięśni? Wiele wskazuje na to, że tak.
Kiedy jeszcze większość swoich dni, a przede wszystkim nocy, spędzała na drzewie, wówczas to właśnie gwałtowne wybudzenie na skutek dreszczu mogło uratować jej życie i w następstwie stworzyć reprodukcyjną szansę, która za jakieś sto tysięcy generacji mogła dać ci możliwość zaistnienia na tym świecie.
Zgadza się, to, co teraz wywołuje konsternację, pierwotnie miało chronić życie. Kiedy pramatka zasypiała na gałęzi, wówczas jej mięśnie, wraz z zapadaniem w sen, zaczynały się rozluźniać, podobnie jak twoje teraz.
Jeśli jednak śpi się na wysokości paru metrów nad ziemią, to nie to samo odczucie, jak w sytuacji, kiedy jest się rozłożonym na wygodnym i porządnie pościelonym łóżku.
Ewolucyjny mechanizm przetrwania cudacznym tikiem
W pierwszym przypadku może wiązać się ono z bardzo dużym zagrożeniem. Dlatego wciąż jeszcze mały mózg pramatki, o wielkości pewnie nieco przekraczającej rozmiar grejpfruta, interpretował to rozluźnienie jako ryzyko upadku i w rezultacie wysyłał sygnał aktywujący, który mógł wybudzić śpiącą i uchronić przed niebezpieczeństwem.
Dziwna, instynktowna reakcja, która sprawdzała się przez ponad 95 proc. naszego ziemskiego czasu, obecnie jest echem pradawnych dni. Ewolucyjny mechanizm przetrwania zamienił się w cudaczny tik. Jest tak realistyczny, że musiał pierwotnie pełnić naprawdę ważną funkcję i być może uratował całą rzeszę ludzkich praistnień. Ciekawe tylko, czy także i pramatka go odczuwała wtedy, na pierwszej drzemce na ziemi, kiedy nie był jej dłużej potrzebny.
Oczywiście nie wiemy dokładnie, dlaczego właściwie zdecydowała się na zejście z drzewa, uruchamiając przy tym całą serię zmian. Czy była to ciekawość? Chęć sięgnięcia po dodatkowe zasoby pokarmowe? Współzawodnictwo i zaciekła rywalizacja? A może drzewo samo wyprosiło ją ze swojej bujnej korony? Regularnie nawiedzające Ziemię okresy zlodowacenia potrafiły trwać setki tysięcy lat i były bolesnym atakiem planetarnego klimatu. Do tego dochodziły zmiany w ziemskich przepływach powietrza, które również potrafiły sporo namieszać.
Być może więc jedno ze zlodowaceń do łagodnego do tej pory klimatu przywiało podmuchy nieprzyjemnego zimnego i suchego powietrza, które afrykańskie dżungle stopniowo przekształcało w rozległe trawiaste sawanny? Być może pramatka nie miała wyboru - kiedy drzewa znikają, jedno po drugim, wówczas tym, co zaczyna się liczyć, jest stabilny grunt pod nogami.
Fragment pochodzi z książki „Dlaczego koty boją się ogórków? Czyli czego nie widać gołym okiem, a widzą to naukowcy” Agnieszki Defus, wydanej nakładem wyd. MANDO.
* * *
Agnieszka Defus - doktor dziedzictwa kulturowego (ukończyła Politecnico di Milano), która porzuciła pracę badaczki, żeby popularyzować naukę. Od sześciu lat związana jest z Uniwersytetem Jagiellońskim w Krakowie oraz z facebookowym profilem „Cafe Nauka UJ“, który pokazuje świat z nieoczywistej strony. Pisarka wierzy w to, że wiedza jest kluczem do zrozumienia rzeczywistości, ale tylko odpowiednio przekazywana. I czasami brana mniej poważnie.
Skomentuj artykuł