Chłopak naszej córki
Wyczekane, upragnione. Chowane z poświęceniem, wychuchane, wypieszczone - najlepsze, najmądrzejsze, najładniejsze. Nasze dzieci - synek Mamusi, córeczka Tatusia. Oddać ją, jego? Komu - temu nygusowi? A broń Boże!
Tyle lat wspólnego życia, obserwowania, jak się rozwijają, tyle trosk i radości. Choć niby od początku wiedzieliśmy, że nie są "nasze", że zostały nam dane tylko na pewien czas, na dotrwanie do chwili, gdy będą już samodzielne, a potem należy je "wydać na świat". Bo to nie moje, nie twoje. Czy będziemy prychać na ich kolegów, dobiegaczy, wielbicieli? Ależ skąd! Jesteśmy przecież ludźmi światłymi, na poziomie, kierujemy się rozumem, mamy do naszych dzieci zaufanie i niczego im nie będziemy narzucać. No tak…
Nasza najstarsza córka, osoba rozsądna i pracowita, potrafi znaleźć czas na naukę i życie towarzyskie. Ma wielu znajomych, często wychodzi, bywa na różnych imprezach, często także jej przyjaciele przychodzą do naszego domu. Jedni podobają się nam bardziej, inni mniej, ale nie stanowiło to dotąd żadnego problemu. Sympatie także problemem nie były. Zależy nam, żeby nie była sama, żeby się zakochała, żeby ktoś wartościowy ją pokochał. A serce nie sługa - kochają się więc różni ludzie. Jakoś, choć czasem kręciliśmy nosami, obywało się bez większych pretensji i krytyki. Od pewnego czasu jednak zaczął się pojawiać, nader często, młodzian trochę "z innej bajki". Rzeczywiście zdecydowanie inny niż reszta przyjaciół, z innej rodziny, środowiska, inaczej się zachowuje. Dla nas był jednak bardzo miły. Widać było, że się chłop stara, a w córce wyraźnie zakochany i to "z poważnymi zamiarami".
Kto to? - spytał ojciec córkę. - Kolega - padła odpowiedź. - Aha, widzę, jaki kolega… - Ależ my się po prostu przyjaźnimy - zapewniała córka. Tymczasem chłopak przychodził coraz częściej, wpadał nieoczekiwanie, co zdecydowanie zaczynało nas drażnić. Tatuś zaciskał zęby, ale czasem coś córeczce nagadał. Mamusia, jak to kobieta, dokarmiała delikwenta samodzielnie utrzymującego się w obcym mieście, zapewniając siebie i innych, że to przecież tylko kolega, a takich wielu przewija się przez ten dom, bo przychodzą do wszystkich naszych dzieci. Prowadziliśmy dosyć burzliwe rozmowy na ten temat, przypominaliśmy sobie, jak to było z nami, jak nasi rodzice reagowali na nasze sympatie.
- Wiesz - powiedział mój mąż - przemyślałem sprawę. Nie będę narzucał swojego zdania dorosłej dziewczynie, sama zdecyduje, jak ma być z tym chłopakiem, jest rozsądna. A jeśli się zakochała, nie mogę jej przecież tego zabronić. Postaram się być miły, jak go zobaczę, postaram się go akceptować.
Byłam dumna z męża. Tak panować nad sobą przy jego wybuchowym temperamencie, to nie lada gratka. Tak się składało, że chłopak wpadał znienacka, często, gdy po obiedzie zostawały już resztki, albo zdążyli pojawić się przed nim inni, obdarzeni niezłym apetytem koledzy naszego syna. No i dlatego padł pomysł, żeby zaprosić delikwenta na obiad. I to w niedzielę. Pomysł trochę córki, trochę mamy, zresztą akurat i my, i on nie mogliśmy innego dnia. - Tylko pamiętaj mamo, że on lubi mięso, a nie żadne zieleniny - przypomniała córunia, znając jarzynowe eksperymenty swojej rodzicielki. A ta ostatnia tylko mężnie milczała.
Nadeszła niedziela i jak zwykle zaraz zrobiło się bardzo późno. Co to, już pierwsza? - zdziwił się tatuś . -To ja szybko idę na rower, zanim zacznie padać i zanim się ściemni. - Ale pamiętaj, że za godzinę obiad!- Nie czekajcie na mnie - zawołał mój mąż. I tyle go było. Do obiadu siedliśmy bez niego, tłumacząc, że musiał wyjść. Trochę mało przekonująco to wyszło, ale co robić. A pan domu zjawił się zaraz po wyjściu chłopaka, czyli kolegi naszej córki. - Nie gniewajcie się - powiedział - nie dałem rady, aż mnie trzęsło, to nie na moją wytrzymałość!
Justyna i Jan Bohatyrowicze, rodzice dzieci na wydaniu
Skomentuj artykuł