Ferie w domu cz. 2. Azja
Po krótkim pobycie w Afryce czuliśmy spory niedosyt. Zgodnie z planem wyruszyliśmy jednak w podróż do Azji. Dopiero tutaj zrozumieliśmy, że w trzy dni ferii tego nie ogarniemy. A zaczęło się tak niewinnie…
Podobnie jak poprzednio, na wstępie przekartkowaliśmy domowe atlasy i książki ze zdjęciami. Zajęło to nam godzinę, ale poznaliśmy więcej ludów i krajobrazów niż w ostatnim dziesięcioleciu. Z Beduinami przeszliśmy przez gorące pustynię Bliskiego Wschodu. Przyjrzeliśmy się kefiom, czyli czerwono-białym chustom Palestyńczyków oraz pejsom ortodoksyjnych mieszkańców Jerozolimy. Zwiedziliśmy ubogie afgańskie wioski (Dziewczynki tam nie chodzą do szkoły? Ale mają fajnie!).
Dostaliśmy totalnego zawrotu głowy od setek indyjskich ozdób i obyczajów. Oddaliśmy szacunek himalajskim Szerpom - ludowi posiadającemu niesamowite zdolności do wspinaczek wysokogórskich. Gościliśmy w skalistym Tybecie, gdzie zajrzeliśmy do klasztoru buddyjskich mnichów. Pochyliliśmy się nad dziwnymi zwyczajami Mongołów (Bleee… Rozpalają ognisko kupami zwierząt… O! A ten mały śpi w łóżku z owcami!). Odwiedziliśmy pola ryżowe. Przy okazji pobytu w Chinach obejrzeliśmy stroje malowniczych społeczności Małych Kwiatów, Srebrnych, Kwiecistych. Sprawdziliśmy też, jak żyje się mieszkańcom Kraju Kwitnącej Wiśni. Dojechaliśmy nawet do Birmy, gdzie kobiety wydłużają swoje szyje przy pomocy metalowych obręczy. I wtedy powiedzieliśmy sobie - dość! Indonezję i północne rubieże kontynentu przerzuciliśmy na inną okazję. Co za dużo to nie zdrowo.
Kierując się myślą, że ferie to nie doktorat z kulturoznawstwa ani studia podyplomowe z zoologii, zdecydowaliśmy się na serię wyrywkowych wypadów. Wystartowaliśmy od środka, a dokładniej od Państwa Środka. Podłubaliśmy trochę w Internecie w kierunku historii i dawnej sztuki Chin. Współczesnych wytworów regionu mieliśmy w domu pod dostatkiem, a nawet zdecydowanie więcej.
Zainspirowały nas trzy rzeczy - terakotowa armia cesarza Qin, mityczne smoki oraz, oczywiście, Wielki Mur Chiński. Zachęceni tym wnet rozpoczęliśmy produkcję glinianych figurek żołnierzy i orientalnych potworów. Trwała dość długo, dla niektórych nawet zbyt długo. Starsi jeszcze tworzyli, gdy młodsza połowa młodzieży uznała, że robi się nudno i poszła budować z klocków lego. Podobno Chiński Mur. W każdym razie rozpoznanie go byłoby kolejnym cudem świata.
Po obiedzie - ryż, chińskie warzywa z mrożonki, kurczak z wczorajszego rosołu - w ramach deseru przeczytaliśmy baśń Andersena o słowiku i doniosłej roli, jaką odegrał na dworze cesarskim. Młodzież, tym razem w pełnym składzie, wróciła do klocków. Powstawał nowy projekt: "Zakazane miasto". Jako, że mama musiała popracować na komputerze i zakazała wariowania, budowa toczyła się we względnym spokoju. Po kolacji po raz kolejny odpaliliśmy komputer i odbył się azjatycki seans kina domowego - "Mulan". Trochę dużo tych filmów wyszło ostatnio, ale nie dało rady inaczej. Towarzystwo uznało, że temat chiński nie będzie kompletny bez tego wytworu kinematografii. Matka trochę się broniła (w Afryce były aż dwie projekcje), ale w końcu uległa. W ciągu roku rzadko coś oglądamy, to w te przechorowane ferie można sobie trochę pofolgować.
Następnego ranka przenieśliśmy się, zgodnie z porą doby, do Kraju Wschodzącego Słońca. Dzień zaczął się od śniadania zjedzonego w japońskim kimono (w roli głównej: poranniki). Upewniwszy się, że nie będzie żadnej bajki, żądne prac plastycznych dziewczynki dopraszały się o dostęp do farb. Rozkręciliśmy więc kolejne warsztaty - tym razem malowanie na pseudo-lnie. W tym celu pocięliśmy stare prześcieradło i rozpięliśmy je na kawałkach grubej tektury. W pierwszej kolejności wzięliśmy na tapetę katakanę, czyli alfabet japoński, przy pomocy którego podpisaliśmy prace swoimi imionami. Później teoretycznie skupiliśmy się na gałązkach kwitnącej wiśni. Zabawa skończyła się jak zwykle na królewnach. Japońskich, jak twierdzili artyści niewinnie patrząc głęboko w oczy zdziwionej mamie.
Kuchnia po zabawie wyglądała jak po słynnym lokalnym trzęsieniu ziemi. Mycie stołu, krzesełek, podłogi i parapetu trochę potrwało. Pociechą było to, że nic nie było złamane ani rozbite, co jak na japońską sejsmologię już i tak było dużym osiągnięciem.
Po obiedzie zasiedliśmy do komputera. Poszukaliśmy w Internecie znanych nam japońskich marek sprzętu elektronicznego oraz japońskiej muzyki. Efektem pracy tropicielskiej było wykonanie repliki tradycyjnego instrumentu muzycznego - koto. Podejrzewam, że każda Gejsza padła by trupem, gdyby zobaczyła pudełko po butach z naciągniętymi gumkami-recepturkami. W każdym razie koto grało i to cicho, co było niewątpliwie kolejną jego zaletą.
Pożegnanie kraju dzieci uczciły przy pomocy kredek, kartek i tytułu projektu "Japoński ogród". Można było jeszcze skręcić z drucików i koralików drzewko bonsai, ale główny kaowiec czuł się już z lekka wyczerpany.
Z tegoż samego powodu wieczór spędziliśmy w Mongolii. Zawiesiliśmy między meblami koc - jurtę. Młodzi Mongołowie zostali poinformowani, że na Wielkim Stepie panuje teraz potworna burza piaskowa, a co za tym idzie, istnieje wyraźna konieczność siedzenia w namiocie i opiekowania się swoim dzieckiem. Ponieważ najstarsza członkini plemienia odmówiła zabaw lalkami dostała ryzę papieru, atlas zwierząt i zadanie - produkcję kolorowanek przedstawiających faunę Azji. Dziecię ma wyraźne zapędy w kierunku sztuk pięknych, wkrótce więc dało się rozpoznać podobiznę nosorożca, tygrysa, pantery, orangutana i wiele, wiele innych stworzeń. Prace wędrowały od razu do jurty, gdzie grupa mongolskich matek pracowicie pokrywała je kolorem. Burza ustała dopiero w porze późnowieczornej gdy - wbrew stepowym zwyczajom - autochtoni udali się do kąpieli.
Następny dzień przeniósł nas do Indii. Jeszcze w łóżku poczytaliśmy obrazkową wersję "Księgi dżungli", która dzieje się właśnie w tamtejszych tropikalnych lasach. Po śniadaniu zaś otworzyliśmy wytwórnię ozdób indyjskich. Fachową. Na wstępie jeszcze raz przejrzeliśmy atlas kulturoznawczy. Następnie przebraliśmy się w sari (mimo podróży do Japonii mieliśmy jeszcze trochę prześcieradeł). Później przygotowaliśmy koraliki, nitki, materiały i mało kojarzącą się z Indiami plastelinę. Starsi zabrali się za haftowanie. Nawlekali na nitkę po kilka mini-koraliczków i całość przyszywali do tkaniny. W ten sposób powstawały kwiaty i barwne esy-floresy. Maluchy otrzymały nieco prostsze zadanie. Tworzyły etniczne wzory wciskając korale w okrągły, plastelinowy placuszek. Łatwe w wykonaniu, efektowne i związane z tematem. Mieliśmy szczęście, że Azja jest kontynentem wielokulturowym, a Półwysep Indyjski aż tonie od zalewu różnych nacji. Znaleźliśmy plemię, Rabari, które zdobi swe skronie podobnie wyglądającymi tworami. Bardzo miło z ich strony, swoją drogą.
Po obiedzie pozostaliśmy w kuchni i przejrzeliśmy naszą szufladę z przyprawami. Konsultując się z Wujkiem Googlem i Ciotką Wikipedią wybraliśmy te, które pochodzą z Indii lub są używane tam szczególnie często. Imbir, kolendra, chili, kurkuma, goździki, kardamon, cynamon, pieprz czarny, pieprz Cayenne, sezam - łatwiej wymienić te przyprawy, które nie zostały wyjęte. Nabraliśmy ochoty na drobny eksperyment. Wspólnymi siłami zrobiliśmy azjatycką potrawę - masło sezamowe tahini. Uprażyliśmy ziarna sezamu i zmieliliśmy je w młynku do kawy. I tyle. Część wymieszałyśmy z miodem i zjadłyśmy z całkiem polskim chlebem żytnim. Drugą część użyłyśmy do doprawienia kolejnej wschodniej potrawy - hummusu. Ponieważ przebiegła matka namoczyła i ugotowała wcześniej ciecierzycę, zadanie znowu było proste i szybkie. Wystarczyło tylko ją zblendować, dodać oliwę, sok z cytryny, czosnek i zmielony sezam. A potem zjeść. Ten ostatni etap był chyba najtrudniejszy dla domorosłych kucharzy.
Tak nastało popołudnie i wieczór trzeci. Musieliśmy pożegnać się z największym ziemskim kontynentem. Na zakończenie wyszukaliśmy w naszej biblioteczce wszystkie bliskowschodnie bajki. Były tam, między innymi, opowiadania z archiwalnej serii "Poczytaj mi mamo", książeczka "Ali Baba i czterdziestu rozbójników", tomisko "Baśnie z tysiąca i jednej nocy", disneyowski "Alladyn". Zdecydowanie za dużo, by przeczytać podczas jednego posiedzenia. Trzeba było jednak coś wybrać. Następnego dnia czekała nas daleka droga…
***
Zobacz również:
Ferie w domu cz. 1. Podróż do Afryki
Ferie w domu cz. 3. Na podbój oceanów!
Ferie w domu cz. 5. Jak zdobyliśmy bieguny
Nie przetrzymuj dzieci w domu!
***
Do końca lutego w każdy piątek będziemy publikować kreatywne pomysły na spędzanie czasu z dziećmi. Takie, które nie wymagają olbrzymich nakładów finansowych i specjalistycznego sprzętu.
Jesteśmy ciekawi waszych propozycji. Wystarczy, że na Facebooku lub Twitterze opiszecie swój pomysł i oznaczycie go hasztagami #naferie i #deonpl. Najciekawsze sugestie nagrodzimy książkami Wydawnictwa WAM.
Skomentuj artykuł