Gdy Nowa Huta pachniała absurdem...

Przesyconej industrialnym chłodem muzyce towarzyszyły teksty inspirowane dadaizmem. (fot. apwbATTACK / flickr.com)
Andrzej Robak

Nowa Huta z czasów późnego PRL to nie tylko walki z milicją, ale również niezależne kapele, które bezlitośnie wyśmiewały rzeczywistość.

W latach osiemdziesiątych Polską wstrząsnął „rockowy boom”. Za gitary chwyciło kolejne pokolenie, zakładając setki zespołów i spotykając się co roku na festiwalu w Jarocinie. Na wzmożone zainteresowanie nową muzyką odpowiedziało Nowohuckie Centrum Kultury, największy dom kultury oddany do użytku w 1983 roku.

Młodzież najmłodszej dzielnicy Krakowa, dotąd znanej z twórczości popowej grupy Margaretki i big-beatowych Ryszardów, miała okazję z jednej strony uczestniczyć w koncertach krajowej czołówki i laureatów Jarocina (występ Kultu ukazał się nielegalnie jako tzw. bootleg), z drugiej – szlifować swoje umiejętności w nowocześnie wyposażonej sali prób. Do korzystania z niej dopuszczane były zespoły z Nowej Huty, które pomyślnie przeszły weryfikację. Jedną z metod sprawdzania warsztatu młodych muzyków był „Cedzak”, dorocznie organizowany przez NCK przegląd nowohuckich wykonawców. W połowie lat osiemdziesiątych jednym z laureatów został duet Francis Picabia, tworzący eksperymentalne kompozycje na bazie gitary basowej, automatu perkusyjnego i zabawkowego syntezatora. Przesyconej industrialnym chłodem muzyce towarzyszyły teksty inspirowane dadaizmem.

– W tamtym czasie rzeczywistość w Nowej Hucie pachniała absurdem. Co rano, wychodząc do szkoły, nie byłem pewien, czy uda mi się wcisnąć do przepełnionego autobusu – wspomina Jacek Kubicki, wokalista i autor manifestu grupy, odwołującego się do idei Tristana Tzary.

– Nasze teksty były prześmiewcze w stosunku do otaczającej rzeczywistości, nie wyłączając Kościoła. Czasem powodowało to konflikty z rodzicami – dodaje basista Marek Pawlikowski. Z końcem 1986 roku Francis Picabia wystąpili w krakowskim klubie Rotunda. Amatorski zapis tego koncertu, obok nagrań na wydanej i rozprowadzanej w drugim obiegu kasetowej składance „Transcription”, portretującej krakowską scenę eksperymentalną tamtego okresu, należy do nielicznych fonograficznych śladów po zespole.

Na szerokich wodach

Obaj muzycy współpracowali później z formacją Vavel Underground, która – początkowo pod nazwą Dwie Dorotki z Nowej Huty – działała od 1985 roku.

– W pierwszym okresie graliśmy we dwóch: Mietek „Kanar”, znany nowohucki hipis, na instrumentach perkusyjnych, i ja na gitarze – opowiada lider Krzysztof „Brudas” Piskadło. – Wymyśliliśmy, że imiona pierwszych dziewczyn, które zaczepimy podczas spaceru, utworzą nazwę naszego zespołu. Następnie do grupy dołączyli wokalista Grzegorz „Python” Drozd i mieszkający w Krakowie uzdolniony basista Waldek Raźny. Wspólnie z „Pythonem” pisałem muzykę i teksty. W NCK uznano je za dość kontrowersyjne, ale w końcu udało się zagrać tam parę koncertów.

Grupa zyskała lokalną popularność i muzycy postanowili wypłynąć na szerokie wody. Już pod szyldem Vavel Underground zaangażowali opolskiego basistę Artura Niestroja i rozpoczęli intensywną pracę nad nowym materiałem. Regularne ośmiogodzinne próby przyniosły efekt w postaci czwartego miejsca w Jarocinie w 1988 roku i wtłoczenia w rowki państwowej fonografii. Utwór „Nasza Nina” znalazł się na płycie dokumentującej tę edycję festiwalu. W Jarocinie zespół został dostrzeżony przez Jerzego Owsiaka, który na początku następnego roku zadebiutował jako organizator koncertów imprezą „Letnia zadyma w środku zimy”, zapraszając różnych wykonawców do przedstawienia własnych wersji rodzimych i zagranicznych standardów rockowych. Również to wydarzenie utrwalono na płycie, gdzie Vavel Underground objawił się, interpretując „Przygodę bez miłości” grupy Test – krajowych pionierów hard-rocka. Udało mu się też zamieścić własną kompozycję „Żegnamy was – Prawdziwy blues z Nowej Huty”, wbrew tytułowi, za to w zgodzie z przewrotnym humorem Owsiaka-happenera, otwierającą całe wydawnictwo. Zespół grający muzykę zakorzenioną w punku i rock and rollu, w rubaszny sposób podejmujący temat używek czy higieny osobistej, zakończył działalność na początku następnej dekady.

Kierunek Jarocin

Bardziej wyrafinowaną twórczość, będącą wypadkową rocka, nowej fali, funky i elektrycznego jazzu, prezentowała krótko działająca formacja De Vodka. – W 1986 roku wynająłem piwnicę pod sklepem muzycznym na osiedlu Tysiąclecia, którą zaadaptowałem na salę prób – wspomina Wojciech Feć, perkusista zespołu.

 

Dowiedział się o tym Alan Baster-Sors, były perkusista krakowskiego Menessu i znanego Turbo, który właśnie został zaproszony do nowego projektu muzycznego pod kierownictwem Andrzeja Mogielnickiego. Ceniony autor tekstów i impresario postanowił wówczas przerwać twórczy impas, spowodowany zawieszeniem przez decydentów zespołu Lady Pank, po tym jak jego lider obnażył się w trakcie koncertu. Do nowohuckiej piwnicy sprowadził muzyków Lady Pank i Lombardu – Janusza Panasewicza, Małgorzatę Ostrowską i Piotra Zandera, z zamiarem utworzenia supergrupy. – Gwiazdy zwiozły do mojej kanciapy swój drogi sprzęt, na którym ja i koledzy z zespołu też mogliśmy pograć. – W sali prób ćwiczyli też młodzi krakowscy jazzmani skupieni wokół saksofonisty Marka Stryszowskiego. – Mając okazję przysłuchiwać się tylu znakomitym instrumentalistom i indywidualnościom z różnych światów muzycznych, staraliśmy się włączać elementy ich gry do naszej muzyki po to, aby ją wzbogacić – wyjaśnia Jacek Dyląg, gitarzysta De Vodki. – Podobały nam się wtedy pierwsze płyty Beastie Boys i Run DMC. Wokalista „Python”, który przyszedł do nas z Vavel Underground, rapował punkowe teksty. – W 1987 roku grupa zakwalifikowała się do konkursu w Jarocinie. Choć nie była związana z Nowohuckim Centrum Kultury, na festiwal pojechała oddelegowana przez tę placówkę, towarzysząc zespołom Dekiel, Voo Doo i Chłopcy z Placu Broni. Niedługo później do tego ostatniego przeszli Dyląg i basista Raźny, co oznaczało kres macierzystej formacji.

Dostać za wygląd

Polityczne napięcia w Nowej Hucie, opozycyjny wizerunek dzielnicy obchodziły muzyków, ale nie miały wpływu na ich twórczość. – Bywało, że kiedy próby Francis Picabia odbywały się jeszcze w domu któregoś z nas, za oknem trwały zamieszki – przyznaje Kubicki.

– W technikum należałem do grupy, która przeprowadzała małe akty sabotażu. Z okazji rocznicy przyznania Wałęsie Nobla nocą dostaliśmy się do szkoły i urządziliśmy nielegalną wystawę. Rano była awantura – opowiada Dyląg, ale zaraz dodaje: – Mówienie, że w Nowej Hucie na każdym rogu czyhali zomowcy z pałami, to gruba przesada. Prędzej mogłem oberwać od facetów kręcących się koło klubu Fama na osiedlu Willowym.

Lider Vavel Underground był wyzywany przez poppersów, czyli wywodzących się z rodzin robotniczych bywalców dyskotek, z długimi tlenionymi grzywkami. Kilka razy pobili go kryminaliści. – W tamtych latach każdy, kto wyróżniał się ubiorem lub fryzurą, narażony był na akty agresji ze strony facetów spod budek z piwem – tłumaczy Feć. W prześmiewczych tekstach De Vodki znajdowały odbicie zarówno głośne wówczas antagonizmy między kibicami klubów piłkarskich Krakowa i Nowej Huty, jak i niechęć do Związku Radzieckiego. – Z tego powodu przed każdym koncertem trzeba było znacznie zmieniać ich treść i zanosić na Basztową w Krakowie (dokładnie Rynek Kleparski), gdzie zatwierdzała je cenzura. W ten sposób otrzymywało się zgodę na występ czy nagrania.

W okresie zmiany ustrojowej członkowie nowohuckich zespołów kończyli studia, podejmowali zarobkowe wyjazdy za zachodnią granicę i budowali zręby polskiego kapitalizmu. Niektórzy nie zerwali z muzyką. Jacek Kubicki w wolnych chwilach śpiewa, gra na gitarze i harmonijce ustnej w eksperymentalnym bluesowym trio. Blues-rocka uprawia hobbistycznie również Wojciech Feć z grupą Band Bong! Blues. Z kolei Jacek Dyląg zajmuje się kreacją w renomowanym krakowskim studiu nagrań, a Krzysztof Piskadło pisze muzykę i teksty różnego przeznaczenia, jednocześnie pozostając menedżerem i wydawcą krakowskiej formacji Lala i Jevo Kamanda. Na scenie można go posłuchać w okazjonalnej Grupie Lablador.

Tymczasem w Nowej Hucie dorosło pokolenie, którego rodzice spotykali się na koncertach Vavel Underground, Francis Picabia czy De Vodki. Młodzi ludzie nadal wyrażają swoją niezgodę na świat przy użyciu gitar, wzmacniaczy czy popularnej dziś elektroniki. Tyle że nie muszą już chodzić do cenzury.

ANDRZEJ ROBAK pracuje nad tekstem do katalogu wystawy poświęconej muzyce w Nowej Hucie, przygotowywanej przez Muzeum Historyczne Miasta Krakowa, i z tego powodu zwraca się do Czytelników z prośbą o nadsyłanie informacji i materiałów dotyczących lat 1975–2000 na adres: robak.a@wp.pl

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Gdy Nowa Huta pachniała absurdem...
Komentarze (6)
Redakcja DEON.pl
13 października 2010, 09:16
 Przepraszamy za pomyłkę. I gratulujemy czujności i dobrego oka.  
J
jer
13 października 2010, 09:01
przecież to Plac Centralny Jaki Plac Centalny? To Basztowa i plac Matejki
M
modecom
13 października 2010, 08:59
 przecież to Plac Centralny 
D
deon
13 października 2010, 08:52
Nowa Huta z czasów późnego PRL to nie tylko walki z milicją, ale również niezależne kapele, które bezlitośnie wyśmiewały rzeczywistość. Przesyconej industrialnym chłodem muzyce towarzyszyły teksty inspirowane dadaizmem. <a href="http://www.deon.pl/inteligentne-zycie/obiektyw/art,116,gdy-nowa-huta-pachniala-absurdem-.html">więcej</a>
M
mat
13 października 2010, 08:52
artykuł okraszony zdjęciem placu Matejki... miejcie trochę pojęcia.
J
jer
13 października 2010, 08:50
Gdyby zdjęcie do artykułu jeszcze było z Nowej Huty....